Islandia cz. 4: biało jak nigdzie indziej

Kolejny poranek był tym jedynym, kiedy nie musieliśmy się zrywać z samego rana i gdzieś pędzić. Poleżeliśmy dłużej, następnie poszliśmy spokojnie na śniadanie, gdzie najedliśmy się tyle, by starczyło na większość dnia, i w końcu niespiesznie wróciliśmy do naszego koreańskiego maleństwa, które przez noc zdążyło pokryć się niewielką warstwą świeżego śniegu. Od rana bowiem prószyło, a niebo było zachmurzone. Prognoza więc nie kłamała i dzień tak się właśnie miał zapowiadać. Nie zrażaliśmy się tym, bo plan na poniedziałek był prosty - jedziemy do miasteczka Hveragerði, które podziwialiśmy dzień wcześniej z góry, tam uderzamy na szlak do gorącej rzeki, toczymy wewnętrzne walki przed decyzją o rozebraniu się przy temperaturze -3st C., a następnie wygrzewamy wnętrzności. No, a potem to się zobaczy i może gdzieś się jeszcze zatrzymamy jak będzie czas. Dalej już tylko lotnisko i dom. Proste. Co tu może pójść nie tak? Otóż na przykład wszystko.

Rankiem w Hvolsvöllur przyjemnie prószyło i nie było czym się przejmować, ale im dalej jechaliśmy na zachód tym w większą śnieżycę wjeżdżaliśmy. Ania walczyła twardo, doświadczenia za kierownicą też ma dużo i to w każdych niemal warunkach, ale bywały momenty, że nie widziała dalej niż za maskę z przodu i lusterko z boku. Pas był praktycznie jeden, a bywało, że i pół, bo zaspa, a pobocze raz było widoczne, a raz nie. Jechaliśmy więc 30km/h kurczowo trzymając się świateł samochodów przed nami, lecz te nam ciągle uciekały, bo jak sądzę prowadzili je miejscowi, którzy raz, że mieli auta dostosowane do warunków, to dwa, te nie robiły na nich wrażenia. Co ciekawe najmniej zestresowani byli tam tirowcy, którzy pruli przed siebie jak w zwykły, nudny, słoneczny dzień. No a my mieliśmy jednak małe autko, z małymi kółkami, których bardzo nie chcieliśmy zostawić w jakiejś zaspie. Ponadto w ciągu tych paru dni już widzieliśmy auta na poboczach, które nie wyglądały na celowo tam zaparkowane i nie po drodze było nam skończyć tak samo. 
 
Defender po dachowaniu, Islandia
 
Dobre w tym wszystkim było to, że cały czas jechaliśmy jedną główną drogą w stronę Reykjaviku, lecz skończyło się gdy Google zarządziło skręcić w prawo, bo tam gdzie ono widziało drogę, my widzieliśmy wielką zaspę. Co więcej latem też byśmy tamtędy nie przejechali, gdyż drogę blokuje kilka wielkich głazów sugerujących, że to nie tędy. Brawo Google. Mieliśmy więc problem, bo zaczęliśmy się oddalać od celu, walił w nas śnieg, a zawrócić nie bardzo było jak. Przełączki jak już były, to zasypane, więc poddawszy się odrobinę zjechaliśmy na stację benzynową, by ochłonąć i na spokojnie przemyśleć sytuację. 
 
Tu już się trochę uspokoiło

Warunki były słabe, fakt, do tego sakramencko wiało i wszędzie było mnóstwo śniegu, a co gorsza ciągle dochodził nowy, lecz żal było nie zawrócić i spróbować raz jeszcze. Odczekaliśmy kilkanaście minut i ruszyliśmy dalej. Zaraz za stacją była nawrotka, która wyglądała na przejezdną i jakimś cudem udało nam się w niej nie zakopać i szczęśliwie, choć wciąż ledwo co widząc przed sobą, wróciliśmy do miasteczka Hveragerði.
 
Stamtąd droga była już prosta i nawet nie musieliśmy Googla o nic pytać, a co najlepsze opady śniegu nieco zelżały, więc wróciły optymistyczne myśli, że dojedziemy i jeszcze się tego dnia się pomoczymy. Niestety końcowy odcinek drogi był już dla naszego Hyundaia nie do pokonania. Gdyby nie lot powrotny kilka godzin później to pewnie kombinowalibyśmy dalej, jednak w tym wypadku ryzyko zakopania tych kółek jak od resoraka i zostania tam na dłużej było zbyt wysokie. Siedzieliśmy w milczeniu patrząc w śnieżną dal i obserwując zbliżającą się ku nam czerwoną Dacię Duster jak powoli i ostrożnie pokonuje tę drogę i z żalem odpuściliśmy. Żałujemy tym bardziej, bo od celu dzieliły nas może dwa kilometry i od biedy moglibyśmy tam nawet dojść, tyle, że tam gdzie akurat byliśmy nie było opcji zostawienia samochodu.

Hvalfjörður, Islandia
 
Nasz plan został pogrzebany pod śniegiem. Zawiedzeni wróciliśmy na 'jedynkę' znów pokonując ten kręty podjazd, gdzie godzinę wcześniej prawie nas zdmuchnęło, równocześnie patrząc na mapę gdzie by tu pojechać dalej. Mieliśmy przecież pół dnia przed sobą. Alternatywą w okolicy było miejsce zwane Krýsuvík, czyli śmierdzące siarką bagienka, kolorowe skałki, gorące jeziorka oraz trochę księżycowego krajobrazu, więc całkiem fajnie i kusząco, lecz od kilku dni bez dojazdu. Odpada. Drogi na południu w stronę Grindaviku były za to co prawda przejezdne, ale woleliśmy już nie ryzykować w tych rejonach i w końcu zdecydowaliśmy na dłuższą jazdę - do Akranes. 

trasa wokół fiordu Hvalfjörður, Islandia

Śnieżycę zostawiliśmy za sobą gdzieś w okolicach zjazdu na Reykjavik i dalsza droga była już sucha i bezpieczna. Co prawda wiało jak szlag i z samochodu wychodziliśmy z drzwiami, ale to i tak było lepsze od śniegu padającego poziomo, zasp pojawiających się znikąd i wizji śmierci gdzieś na poboczu, której nawet nikt nie zauważy. A droga do Akranes jest przepiękna i można pojechać na dwa sposoby; albo wokół fiordu Hvalfjörður, albo tunelem pod nim. Czasu mieliśmy nadto, więc wiadomo którędy pojechaliśmy i był to najlepszy wybór. Trasa ta jest fantastyczna i niezwykle urokliwa, a co więcej mieliśmy ją właściwie na wyłączność, bo od rozjazdu aż po miasto minęliśmy się z dwoma, może trzema samochodami. Nie dziwne, bo jazda wokół fiordu to zabawa raczej dla turystów, a miejscowi jeżdżą otwartym w 1998 roku tunelem, dzięki któremu oszczędzają nawet kilkadziesiąt minut w jedną stronę.

Latarnia morska z 1918 roku, Akranes, Islandia

Akranes to niewielka mieścina słynąca z rybołówstwa, a niegdyś także i z wielorybnictwa. Zdecydowanie nie jest turystyczną Mekką, ale o to też nam chodziło. Skoro nie udało nam się wymoczyć w ciepłej rzece, to na zakończenie tej przygody z Islandią chcieliśmy z Anią zobaczyć coś normalnego, coś powszedniego, coś, co niekoniecznie chce się umieszczać w folderach promocyjnych. I Akranes poniekąd takie jest. Ma jednak swoją atrakcję, wszędzie przecież jakaś jest, i jest nią ponad stuletnia latarnia morska. Podjechaliśmy więc pod nią, pokręciliśmy się wokół, poskakaliśmy po kamyczkach, trochę wpatrywaliśmy się w ocean próbując dojrzeć choćby jednego wieloryba oraz rzuciliśmy okiem w stronę majaczącego w oddali Reykjaviku z ledwo widoczną wieżą Hallgrímskirkja. I mniej więcej na tym skończyła się nasza przygoda z tym siedmiotysięcznym, nadmorskim miasteczkiem, którego mieszkańców wożą niebieskie autobusy z logo... Autosana. Trochę szok, ale jaki przyjemny. Chciałem zrobić zdjęcie, a Ania nawet zaproponowała, że możemy zawrócić, ale... eh, chyba już mi się nie chce gonić z aparatem za autobusami.

Latarnia morska z 1918 roku, Akranes, Islandia

I z tego miejsca zaczęliśmy naszą drogę powrotną na lotnisko i do domu. Szybko pokonaliśmy prawie sześciokilometrowy tunel pod fiordem, potem zgrabnie ominęliśmy stolicę i sunęliśmy dalej ku lotnisku. Pogoda zmieniła się o 180 stopni i teraz mieliśmy przed sobą chowające się właśnie słońce, które zupełnie zaszło nim znaleźliśmy się w terminalu odlotów portu lotniczego Keflavik.
 
---

Tak jak wspomniałem w pierwszej części jeszcze kilkanaście lat temu nawet nie marzyłem o wycieczce na Islandię. Chciałem, owszem, bo ja wszędzie chcę, ale Islandia wydawała się być tak abstrakcyjna, odległa i niedostępna, że nie brałem takiej wyprawy na poważnie. Wtedy też łączyłem ten kraj głównie z mega depresyjnym filmem 'Noi Albinoi' i jakoś mi się nie paliło do tych śniegów. Jednak czasy się zmieniły, pojawiły się nowe islandzkie produkcje, a świat nieprawdopodobnie się nam skurczył i dziś nie jest niczym dziwnym skoczyć sobie do Reykjaviku na weekend. Trochę kosztowna zabawa, ale do zrobienia.

Czarne domy przy drodze wzdłuż fiordu Hvalfjörður, Islandia

Z Islandii zapamiętam otwarte przestrzenie, cudowne krajobrazy, tę ich surowość, magiczną księżycowość i dzikość, ale też wodospady, gejzery, czarne plaże i białe drogi. I wrak samolotu oczywiście. I te malutkie miejscowości z kilkoma domami na krzyż, ale też i te większe jak Hvolsvöllur czy Hveragerði. No i stolicę, mało ciekawy Reykjavik, po którym i tak chciałbym się jeszcze przejść w bardziej przyjaznych okolicznościach i trochę lepiej go poznać. Nie zapomnę także śniegu i jego oślepiającej bieli, i wiatru, i śniegu z wiatrem i czasem kamieniami. Dla Kai z Globstory przez wiele lat Islandia była numerem jeden na świecie, aż trafiła na Kirgistan. Ja w Kirgistanie nie byłem, co więcej ten kraj jest dla mnie trochę tym, czym Islandia była tę dekadę temu, lecz rozumiem autorkę doskonale i także umiejscawiam ten kraj bardzo wysoko w moim osobistym rankingu. 
I obiecaliśmy sobie z Anią, że wrócimy. Plan jest prosty; w tym roku zaciśniemy pasa, w kolejnym przylecimy, wynajmiemy większe auto i zjedziemy wyspę wzdłuż i wszerz, a przynajmniej wokół. Nie będzie już może tego efektu pierwszego wrażenia, lecz na pewno niejedno 'wow' jeszcze nam się wymsknie, a kopary opadną do samej ziemi. Nie ukrywam, że pomocna byłaby tu też wygrana w Lotto. Mogą być nawet te podstawowe 2 miliony i nawet nie zapłaczę za podatkiem.

Na razie jednak przystosowujemy się do nowej rzeczywistości i śledzimy co się dzieje, bo z dnia na dzień jest inaczej i planowanie czegokolwiek na dłuższą metę mija się z celem. Latem Islandia zniosła większość obostrzeń ciesząc się opinią kraju, który miał wirusa pod kontrolą, lecz dziś została już zdegradowana do tych, które tę walkę przegrywają. Nie próbuję więc już nawet zgadywać co zarówno tam, jak i na całym świecie będzie się działo w roku 2021. Mimo to wciąż chcemy wrócić na tę nadzwyczajną wyspę, tak jak to sobie zaplanowaliśmy i wymarzyliśmy i żyjemy nadzieją, że nam się uda. Lecz czy będzie nam to dane? Przyszłość i wyniki Dużego Lotka pokażą.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester