Islandia cz. 3: czarne plaże, białe drogi

 
Tego dnia nie mogliśmy się wylegiwać. Naszym planem, celem i marzeniem było dojechać do lodowca Vatnajökull, a właściwie do przepięknej laguny, którą tworzą jego topniejące lody - Jökulsárlón. Słabym punktem tego planu było to, że wciąż byliśmy w Reykjaviku, czyli jakieś 380 km dalej. Według Googla mieliśmy przed sobą niecałe pięć godzin jazdy i to tylko pod warunkiem, że droga będzie czarna i bez lodu, a my nie będziemy się nigdzie zatrzymywać. No, ale był marzec, a my tam byliśmy przede wszystkim zwiedzać. Na szybko zjedliśmy raczej podłe śniadanie z zupek w proszku i batonów, spakowaliśmy co nasze do Hyundaya i ruszyliśmy na wschód. Wciąż mieliśmy nadzieję, ale wiedzieliśmy też, że wcześniej lub później przyjdzie nam ją skonfrontować z rzeczywistością przygotowaną przez prognozę pogody. Póki co jednak cieszyliśmy się pięknym słońcem, niemal bezchmurnym niebem oraz szeroką i prawie pustą krajową drogą numer 1 - białą, śliską, ale co najistotniejsze w całości przejezdną.
 
okolice Hveragerði, Islandia
 
Pierwszy postój zrobiliśmy na niewielkim parkingu przy punkcie widokowym na miejscowość Hveragerði. Jest ona znana ze swoich pól geotermalnych, które Islandczycy nieco ujarzmili i dziś wykorzystują do uprawy warzyw i owoców. Inną atrakcją jest przepływająca nieopodal rzeka Varmá, w której chcieliśmy wygrzać nasze zmarznięte dolne połowy na pożegnanie z Islandią. Lecz to nie był jeszcze ten czas, więc nacieszyliśmy się pięknym widokiem prawie ślepnąć od tej wszechobecnej bieli i ruszyliśmy dalej w stronę miasta Vík í Mýrdal, a konkretnie leżącej tuż obok czarnej plaży - Reynisfjary.

Reynisfjara, Islandia
 
Tam znaleźliśmy się zaraz popołudniu, odrobinę poza rozkładem. Warunki do plażowania były nader słabe, mimo to sami nie byliśmy, lecz na szczęście dzikich tłumów także nie stwierdziliśmy. Czarna plaża to w końcu nie byle jaka atrakcja i w sezonie przyciąga setki tysięcy turystów rocznie. A więc byliśmy i my, tyle, że poza sezonem. Niestety przez przypływ nie wszędzie mogliśmy dojść i ominęło nas zwiedzanie jaskini czy przyglądanie się klifom z bliska, lecz i tak niemal od razu zachwyciliśmy się zarówno widokami, jak i bazaltowymi kolumnami, skałami wystającymi z oceanu oraz dźwiękiem rozbijających się o czarny piasek fal. Ale na te to akurat trzeba uważać. Bo jak większość jest bardzo spoko, szumi sobie i z gracją rozlewa się po wulkanicznym piasku, to co jakiś czas pojawi się taka jedna pinda, że ona to tak niby nic, też sobie szumi jak pozostałe, do brzegu zbliża się jak każda inna i nagle nie wiadomo skąd, jak i dlaczego stoisz sobie do połowy łydki w wodzie nucąc 'jak do tego doszło, nie wiem'. Po islandzku hvernig þetta gerðist, ég veit það ekki. Nam się nie zdarzyło, serio, serio, ale niektórzy mieli co przebierać. 
 
Niemniej to tylko takie heheszki, jednak przy gorszej pogodzie tam naprawdę trzeba uważać. Zdarzyło się bowiem, i to nie raz, że kogoś wciągnęło i już nie oddało. A zatem piękna i niebezpieczna, cóż może być bardziej atrakcyjnego? 
 
Dodam tylko jeszcze, że zarówno parking jak i wejście na plaże są darmowe i można tam spędzić tyle czasu ile dusza zapragnie i Instagram wytrzyma.

Reynisfjara, Islandia

Wracając na parking zaszliśmy do pobliskiego lokalu na kawę i ciastko, ale przede wszystkim by podjąć decyzję co robimy dalej. Zarówno ja jak i Ania bardzo chcieliśmy dojechać do lodowca, jednak rzeczywistość była taka, że wciąż mieliśmy do niego około dwóch godzin jazdy bez przerwy. Siedzieliśmy bijąc się z myślami, trochę swoimi, trochę drugiej osoby i nie mogliśmy podjąć decyzji.
 
Pogoda była świetna, droga czarna i przejezdna, my bardzo blisko celu, a Jökulsárlón, czyli ta laguna właśnie, to przecież żelazne must-see w tej części Islandii. To tam James Bond w raczej słabym 'Die Another Day' ścigał się po lodzie, a rok później Lara Croft udawała, że jest na Syberii. Lecz prognoza pogody na następny dzień nie pozostawiała nam złudzeń, a jako, że wieczorem mieliśmy mieć lot do domu, to bardziej kalkulowało nam się być bliżej lotniska niż dalej. Inną kwestią były noclegi, a właściwie ich brak, gdyż na wschód od Vík í Mýrdal baza noclegowa jest bardzo skąpa, więc znów musielibyśmy się sporo wracać i tracić przez to czas. Co prawda nie popełniliśmy już błędu z dnia poprzedniego i nie zarezerwowaliśmy jeszcze żadnego noclegu, ale to i tak nie rozwiązywało naszego problemu. I tym samym wygrał argument, że lepiej będzie pojechać tam kiedyś na spokojnie i wtedy zostawić pół wypłaty, niż teraz pruć na siłę, by ledwo rzucić okiem i pominąć pozostałe atrakcje. Żałowaliśmy, owszem, do dziś czujemy lodowe szpileczki w serduszkach na myśl o tym jak blisko byliśmy, lecz równocześnie czuliśmy, że to była słuszna decyzja. 
 
I była! Już będąc w domu przeczytałem na ichniejszym Onecie, że następnego dnia właśnie wielu turystów utknęło w Vik i nie zdążyło dojechać do Keflaviku złapać swoje loty.

Reyniskirkja, kościółek z 1929 roku, Islandia

Nie spiesząc się już tak dokończyliśmy swoje kawki i wróciliśmy do samochodu. Dzień nagle nam się wydłużył i nie musieliśmy już tak pędzić, więc spokojnie ruszyliśmy na zachód. Nim dojechaliśmy do 'jedynki' wymusiłem jeszcze postój przy Reyniskirkja, kościółku przy drodze prowadzącej do plaży. Jest niewielki, cały biały i ma czerwony dach i stojąc tak samotnie na tle oprószonych śniegiem skał wydał mi się najbardziej fotogenicznym budynkiem na wyspie. Próbowałem coś o nim znaleźć, lecz udało mi się tylko tyle, że zbudowano go w roku 1929, a lokalna społeczność jest bardzo do niego przywiązana. Ponadto, jak większość mu podobnych, i on otoczony jest niewielkim cmentarzem. Niestety był zamknięty, ale i tak warto było się zatrzymać i rzucić obiektywem. 
 
wrak samolotu Douglas C117D, Islandia
 
Po kilku minutach dalszej jazdy zauważyliśmy kilkanaście samochodów zaparkowanych po środku niczego oraz ludzi kierujących się w białą nicość ku oceanowi. Chwilę mi zajęło nim w końcu pykło w mózgu i zaskoczyło - wrak samolotu. Ta atrakcja również była na naszej mapie, nie inaczej, ale jednak nie jako konieczność. Niemniej skoro mieliśmy czas to zjechaliśmy z drogi i zaparkowaliśmy naszego resoraka pomiędzy innymi autami. Od wraku dzielił nas jeszcze dystans około czterech kilometrów, więc podbiliśmy do pierwszego typa, który wyszedł zza zaspy i zapytaliśmy ile tam się idzie. Wysapał, że tak godzinę, może trochę mniej. Pf, no chyba ty - pomyśleliśmy i wskoczyliśmy w śnieg. Co to jest 8 kilometrów? Spacerek. I uprzedzając fakty i nie bez dumy podam, że obróciliśmy w godzinę czterdzieści coś. A w zimie droga wcale nie jest łatwa i przyjemna, bo sporą część trasy idzie się koleinami w śniegu po kolana, pozostawionymi przez wielki autobus na gąsienicach, który kursuje tam w tę i we w tę.

wrak samolotu Douglas C117D, Islandia

Ta kupa złomu na pustkowiu, do której tak brnęliśmy to pozostałości należącego do US Navy Douglasa C-117D, ale można też spotkać się z nazwą Douglas Dakota albo DC-3. Historia tej zbudowanej w roku 1944 maszyny skończyła się na tym surowym pustkowiu w środę, 21. listopada 1973 roku, kiedy jej silniki przegrały z silnym wiatrem i lodem, a jej piloci musieli siadać nie do końca zgodnie z rozkładem. Lądowanie nie było podręcznikowe, ale udane, bo cała siedmioosobowa załoga wyszła z wypadku bez jednego siniaka, lecz po samolot, a właściwie to co zostało, już nikt nigdy nie wrócił. Przepompowano tylko pozostałe paliwo, zabrano to co można było jeszcze użyć, a resztę zostawiono Islandczykom. W tamtych czasach było to raczej normalną praktyką, a ten wypadek wcale nie był odosobniony. W latach 1941-1973, czyli od chwili pojawienia się Amerykanów na wyspie do mniej więcej dnia wypadku, samoloty spadały tu średnio co miesiąc. A z racji na surowe warunki wyspy rzadko kiedy po nie wracano, co znowuż cieszyło nielicznych miejscowych szczęściarzy, gdyż szybko rozmontowywali co się dało i robili z tego dachy, drzwi, stodoły i co tylko islandzka wyobraźnia podsunęła. Więcej szczegółów -> tutaj
 
Ten rozbił się na tyle daleko od zabudowań, że mimo, iż brak mu większości z obu skrzydeł, ogona oraz nosa, to zachował się w całkiem niezłym stanie, przez co stał się atrakcją. Nie da się jednak ukryć, że to przede wszystkim dlatego, iż przez większość czasu nią nie był. Dziś władze proszą turystów o to, by na niego nie wchodzili, nie skakali po nim, nie zabierali sobie pamiątek, nie pisali po nim, nie wydrapywali inicjałów ani w żadnym wypadku do niego nie strzelali. Chociaż to ostatnie to raczej do lokalsów. Wielu niestety nie słucha. No ale o czym tu w ogóle rozmawiać, skoro rzymskie Koloseum ma podobne zasady, a i tak nie dalej jak tydzień temu złapano głąba, co niedosłyszał.

'kupa złomu, yay!'
 
Wokół nie było wielu ludzi, może dwadzieścia parę osób, do tego rozproszeni, więc super. Oczywiście wolelibyśmy być tam sami, jak bohaterowie filmu 'Bokeh', którzy w wyniku niezidentyfikowanej siły stali się jedynymi ludźmi na całej wyspie, lecz tyle szczęścia to jednak nie mamy. Podobnie jak daru jasnowidzenia, bo wtedy polecielibyśmy latem... 
 
Przyznaję, że nie miałem co do tej atrakcji żadnych oczekiwań. Lubię oglądać różne starocie i odkrywać ich historie i przejrzałem niejedną galerię z tym wrakiem w roli głównej, trochę też o nim czytałem, a ponadto pojawił się również we wspomnianym filmie, który nomen omen obejrzeliśmy tuż przed wylotem, lecz pomimo tego wszystkiego jakoś ciśnienia nie było. Jednak kiedy już się przy nim znalazłem i zacząłem oglądać go z bliska, a następnie z daleka, jak leży w tej post-apokaliptycznej scenerii wśród śniegu i czarnych, wulkanicznych wydm, poczułem, że właśnie spełniło się moje marzenie. To spłynęło na mnie nagle i znikąd, jednak jest to właśnie to uczucie, które nakazuje przystanąć na chwilę, chłonąć okolicę i powiedzieć sobie w duszku 'wow, jestem tu!' I jest to jedno z najprzyjemniejszych uczuć, dla których warto ruszyć się czasem z domu i jego poznania każdemu życzę. Wcześniej coś podobnego spadło na mnie w centrum La Paz, w którym też znalazłem się tylko dlatego, bo było po drodze. To pewnie klucz...

Skógafoss, Islandia

Jak doszliśmy do samochodu to trzęsły nam się nogi, ale byliśmy dumni i zadowoleni z siebie. To był dobry i potrzebny spacer. Gdy już ochłonęliśmy ruszyliśmy ku kolejnej atrakcji na naszej trasie, a był nią Skógafoss, wodospad liczący sobie sześćdziesiąt metrów wysokości i uchodzący za najpotężniejszy w okolicy. Nie bez powodu zresztą - huk spadającej wody niesie się bowiem daleko. Latem wodospad prezentuje się zjawiskowo; cały wtedy ginie w zieleni, a w słoneczne dni rozpryskująca się woda tworzy przepiękną tęczę. No, to tyle, co wiem ze zdjęć. W marcu natomiast napotkany krajobraz był zgoła inny, bardziej brunatno-śnieżno-lodowy, a słońce od dawna było już za chmurami. Jednak ta surowość także miała swój zniewalający urok. Odpowiedzialnym za ten stan rzeczy był oczywiście sam wodospad, bo kiedy tak beztrosko rozrzucał kropelki wody na prawo i lewo to temperatura powietrza zrobiła swoje i teraz żałowaliśmy, że nie mamy raków albo chociaż łyżew. Jednak powolutku i krok po kroczku posuwaliśmy się naprzód, jak najbliżej spadającej wody, starając się przy okazji nie zjechać do lodowatej rzeki Skógá. Ania nie wahała się także wbiec na platformę widokową, skąd można podziwiać wodospad z góry, lecz ja asekuracyjnie wolałem podziwiać go z dołu i spróbować jakoś ładnie go uwiecznić. Co łatwe nie było...

Jak zahipnotyzowani wpatrywaliśmy się w tę lecącą szerokim strumieniem w dół wodę, lecz w końcu zimno i głód skutecznie nas obudziły. Od rana byliśmy przecież tylko na paru gorących kubkach i kilku batonach. Wróciliśmy więc na główną drogę i pojechaliśmy dalej na zachód. Nie mieliśmy już ochoty na kąpiel w Seljavallalaug, 'opuszczonym', ale wciąż czynnym i zadbanym basenie, powstałym gdzieś w latach 20' XX wieku na totalnym odludziu. I jego także widzieliśmy w wspomnianym wyżej filmie 'Bokeh' i planując całą wycieczkę myśleliśmy czy się w nim nie zamoczyć, lecz będąc na miejscu i biorąc pod uwagę porę dnia, a przede wszystkim warunki pogodowe i stan drogi dojazdowej, to nie było szans byśmy tam dotarli. Nie żałujemy, lecz być może zajrzymy innym razem. Bezrefleksyjnie minęliśmy więc zjazd na basen i pojechaliśmy do naszego ostatniego przystanku tego dnia - miejscowości Hvolsvöllur.  
 
Gdzieś na południu Islandii
 
W tym niewielkim miasteczku udało nam się znaleźć przyjemny i w miarę przystępny cenowo nocleg, chociaż bardzo też się nie szczypaliśmy. Padło na Midgard Base Camp. Jest to bardziej agencja turystyczna, ale mają także swój hotel z restauracją. Historia firmy zaczęła się na dzień przed pamiętną erupcją wulkanu Eyjafjallajökull, dzięki której Obama mógł dłużej pograć sobie w golfa, a założył ją pewien miejscowy Islandczyk, który wróciwszy z tułaczki po Nowej Zelandii uznał, że u siebie także ma co pokazać. I z pomocą rodziny i przyjaciół udało mu się stworzyć świetne i oryginalne miejsce w bardzo dogodnym logistycznie miejscu. Hotel i restaurację ulokowali w budynku starej cementowni, więc okolica hiper atrakcyjna nie jest, jednak wnętrze i pokoje są już świetne. Ponadto na dachu jest balia z gorącą wodą! Nie ukrywam, że to, poza darmowym śniadaniem, zaważyło. Jadąc nie mogliśmy się już doczekać momentu, gdy w końcu (!) gdzieś się podgotujemy. 
Ale najpierw - jedzenie.
 
Nie zdecydowaliśmy się na restaurację na miejscu i poszliśmy poszukać czegoś innego, przy okazji zwiedzając nieco okolice. Tyle, że w Hvolsvöllur nie bardzo jest co zwiedzać. Ok, są muzea, podobno nawet ważne i warte zobaczenia, no ale w niedzielę wieczór ta opcja odpadała. Zaczęliśmy się więc rozglądać za jakąś restauracją i padło na lokal o nazwie Valhalla. Co by już nie przedłużać - burgery genialne, naprawdę jedne z lepszych ever, ten wege także, piwo zadowalające, klimat bardzo spoko, a do tego można porzucać sobie siekierą. Ciekawe po ilu piwach już nie wolno.

Po zmroku temperatura spadła poniżej zera, więc wróciliśmy do pokoju i po szybkim prysznicu polecieliśmy na dach. Trzeba było wykrzesać z siebie trochę samozaparcia, by w samych majtach wyjść na ten mróz, ale gdy już znaleźliśmy się w wodzie... o rany, jak dobrze. Jak ciepło. Jak przyjemnie. Jak miło. Musimy to zainstalować u siebie na bloku. 
 
To był piękny wieczór. Nad głowami mieliśmy niemal bezchmurne i rozgwieżdżone niebo, mrozik szczypał w uszy i nosy, a nogi zaczynały nam powoli przebaczać. Nawet nie wiedzieliśmy, jak bardzo tego potrzebowaliśmy. Gdyby jeszcze tylko pojawiła się zorza polarna, na którą tak bardzo oboje liczyliśmy... cóż, Aurora borealis nie ukazała nam się ani razu. Mimo to i tak było najlepiej w świecie.

Kilka dodatkowych zdjęć;

Reynisfjara, Islandia

Reynisfjara, Islandia

Islandia

biała krajowa 'jedynka', Islandia

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester