Ameryka Południowa: cz.9&10 - Peru

Zawsze byłem dość dobry z geografii, chociaż z ocen na ogół wynikało coś innego. Wolałem wiedzieć co się gdzie znajduje, dlaczego akurat tam, kto tam żyje, co się tam znajduje z kulturoznawczego punktu widzenia, natomiast uprawy, wiatry, prądy morskie i wszystkie pozostałe nie interesowały mnie tak bardzo, przez co teraz poszczególne nazwy wiatrów kojarzą mi się głównie z modelami Volkswagena.
Jeszcze w szkole podstawowej nauczyłem się, że Cusco było stolicą państwa Inków, leży gdzieś w górach, odznacza się piękną architekturą… i w zasadzie tyle. W szczegóły nie wchodziłem, a program nauczania też nie zachęcał. Wtedy nawet nie przypuszczałem, że kilkanaście lat później obudzę się nad ranem w autobusie mijającym przedmieścia tego miasta. No ale bądźmy uczciwi; wtedy najważniejsze były tylko piła po szkole, Drużyna-A i Yattaman.
Podziwianie przedmieść i widoków musiały zejść na drugi plan, bo ja i jakaś Brytyjka siedząca przede mną wygraliśmy miejsca na które lała się woda z klimatyzacji. Nie było tego wiele, ale wpadłem w niemałą konsternację kiedy po przebudzeniu odkryłem, że mam mokro w spodniach. Brytyjka miała trochę gorzej, bo jej ta woda kapała na oparcie fotela, ale kilka zwinnych ruchów rączką do regulacji oparcia rozwiązało sprawę. Przynajmniej dla niej. Niedługo potem, jak to w Peru, wjechaliśmy w dziurę w ścianie i nasza podróż dobiegła końca. Cusco ma swój dworzec autobusowy, ale nie wiedzieć czemu Cial, jedna z największych gringolubnych firm transportowych woli chować się w jakiejś ruinie. Swoją drogą to jak on się tam zmieścił tyłem budzi mój podziw do dziś. Ja swoją żółtą strzałą miałem problemy na większych przestrzeniach.

O dziwo nie napadł na nas żaden taksówkarz, ale oni znają tam rozkłady lepiej od informacji turystycznych, więc zaraz się kilku pojawiło. Nie mieliśmy żadnej mapy i nie bardzo kojarzyliśmy gdzie jesteśmy, więc zabraliśmy się z jednym do centrum gdzie miał być hostel Yamanya. Z tego co widzę kilka miesięcy później zmienił nazwę Kokopelli. W Lonely Planet stał wysoko w rankingu i był stosunkowo tani, choć i tak musieliśmy zapłacić 24 sole na twarz. Na tamtejsze warunki jest to cena z półki na wysokości oczu, przeważnie można taniej, ale w Cusco niekoniecznie. Teraz wydaje mi się to absurdalne, bo 24 sole tyle samo co 24zł, jakieś 8$, 6€ i kręciliśmy nosami, bo przecież spaliśmy za mniejszą kwotę. Był jeszcze pokój za 22 sole, ale… by mieć w nim łóżko musielibyśmy zrobić rezerwację przez Hostelworld. Inaczej nie ma szans. Absurdalne, ale co robić. Godziny Check-in i check-out również były dosyć niewygodne, bo odpowiednio o 14:00 i 13:00, więc pozwolono nam tylko zostawić bety w przechowalni i kazano wrócić popołudniu.

Cusco
 
Centrum Cusco pełne jest wąskich i stromych uliczek, które prowadzą do pięknego Plaza de Armas. Wszystko wybudowane jest w kolonialnym stylu z drewnianymi balkonikami, kolumnami, ornamentami i całą resztą cudów. Jest też ogromna Katedra stojąca na miejscu inkaskiego zamku i świątyni, które jak większość zabudowy nie przetrwały tournee Hiszpanów po Ameryce.
W Cusco można się zakochać, chociaż nawet poza sezonem pełne jest głośnych turystów. Ci z kolei przyciągają wszystkich, którzy chcą naszego dobra, więc wszystkie dobra trzeba trzymać przy sobie.
Niedaleko centrum znajduje się wielki, zadaszony targ gdzie można kupić prawdopodobnie wszystko. Najwięcej jest oczywiście mięsa i owoców, a wszystko w chorych cenach. Dla porównania; jedno normalnej wielkości mango kosztowało mnie tam prawie dwa sole, a w Trujillo 25 centavos, winogrona 6 soli za kilogram, od pana przy krawężniku po 2. Ciekawe miejsce i warto się tam przespacerować, ale zakupy lepiej zrobić gdzie indziej. Na ulicy kupiliśmy jeszcze churro, czyli hiszpański pączek. Na Wikipedii piszą, że zawsze ma on przekrój gwiazdki, ale w Peru nikt się w takie pierdoły nie bawi i leją ciasto jak jest. Kosztuje to tam 70 centavos i jest przepyszne. A to przecież zwykłe smażone ciasto obtoczone w cukrze.
Cusco
Na kalendarzu był już 12. lutego, więc do powrotu został nam miesiąc z hakiem, no a my wciąż siedzieliśmy w Peru. Nie mogliśmy już sobie pozwolić na zasiedzenie się w Cusco, także poszliśmy na stację kolejową dowiedzieć się jak wygląda zabawa w Machu Picchu z pomocą PeruRail. Od jakiegoś czasu z Cusco do Aguas Calientes dojechać się nie da i trzeba się wlec do Ollantaytambo lub Poroy i dopiero tam wsiąść w pociąg. Tak na marginesie Aguas Calientes to nie jest poprawna nazwa tego miasteczka. Od jakiegoś czasu nazywa się ono MachuPicchu Pueblo, ale nie mogę się do niej przekonać, bo to tak jakby na Kraków zacząć mówić Miasto Wawelskie. Nie i już. Poza tym bliżej są gorące źródła, a nie miasto Inków.
Natomiast busów do Ollanta na szczęście jest dostatek i kiedy tylko spytaliśmy jednego z kierowców o cenę i czas jazdy to prawie nas władował do busa i od razu chciał tam zawieźć. Bus kosztuje od dziesięciu do piętnastu soli, natomiast ceny biletów do Aguas Calientes to już trochę kosmos, bo w obie strony wyszło nas to niecałe 200 soli. W wysokim sezonie bilety trzeba rezerwować z dużym wyprzedzeniem, ale i my nie załapaliśmy się na dogodny pociąg powrotny i musieliśmy kombinować z kolejnym. Był kilkanaście soli droższy i przyjeżdżał do Ollantaytambo o godzinie 21., a jeszcze trzeba było dostać się do Cusco. Wybór mieliśmy żaden, więc wzięliśmy co było. Oczywiście nie było mowy o tym, by ktoś w pociągu stał lub siedział na ziemi. Biletów jest tyle ile miejsc. Kropka. W jednej strony mają podejście do pasażera jakiego u nas nigdy nie będzie, ale z drugiej… chyba wolałbym siedzieć na podłodze i wrócić do Cusco o normalnej porze, a nie po 23.
Transport do Machu Picchu mieliśmy już z głowy, więc pozostał tylko ten do Puno. W zasadzie mogliśmy to załatwić na pięć minut przed odjazdem, ale nie chcieliśmy już żadnych niespodzianek w temacie transportu w Peru, poza tym i tak mieliśmy nadmiar wolnego czasu. Poszliśmy na piech… na nogach, na dworzec gdzie do swojego okienka zwabił nas facet, który jak się okazało miał rodzinę w Polsce i znał kilka słów w naszym języku (nie, nie tych najpopularniejszych) i tym nas ujął. Zrobił nam nawet promocję i bilety do Puno kosztowały nas 25 soli, więc cudnie.

Cusco
 
Miasto zwiedziliśmy, pamiątki kupiliśmy, bilety mieliśmy, więc powlekliśmy się do hostelu. Tam powoli rozkręcała się impreza, więc nawiązaliśmy kontakty z innymi włóczykijami. Chwilę rozmawialiśmy z Brytyjczykiem, który już od dwóch lat wlókł się po świecie z gitarą bez konkretniejszego celu i to jest jego pomysł na życie. Z jednej strony trochę mu zazdroszczę takiego życia, ale z drugiej nie wiem czy umiałbym się przyzwyczaić. Mimo wszystko lubię mieć ten ciepły i bezpieczny kąt, w którym mogę sobie siedzieć tak długo jak mi się podoba, a przynajmniej dopóki płacę czynsz. Chyba jednak lubię tę stabilność, ale z drugiej strony… no, ech. Ze swoich podróży wyniósł kilka nauk, między innymi potrafił powiedzieć bezbłędnie W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie, bo jak mówił kiedyś w Kambodży podróżował ciężarówką z jakimś Polakiem i tak im się ta podróż dłużyła, że się w końcu nauczył. W hostelu był też Włoch, który pracował tam jako szef kuchni. Jakoś nie mogę przekonać się do tego narodu, mam dwójkę dobrych znajomych Włochów... no ale jakoś nie mogę podejść luźno do ogółu, ale za ich kuchnię zawsze będę ich cenił. Za kuchnię, samochody i The Bloody Beethroots. Więcej zasług dla współczesnego świata nie widzę. To co gotował można było u niego kupić gdy wieczorem rozkręcał imprezę, no a, że to Włoch, to impreza polegała na darciu ryja na cały hostel i przekonywaniu pozostałych, że muzyka im głośniejsza tym lepsza. W pewnym momencie uznał nawet, że obróci głośnik tak by wszystko szło na pozostałą część hostelu tak, by wszyscy na pewno dobrze słyszeli. Był też Peruwiańczyk, który nieźle kojarzył Polskę i Polaków, bo przyszło mu z naszymi krajanami pracować na budowie gdzieś w Niemczech. Ci też byli dobrymi nauczycielami naszego języka ale nawet nie będę pisał co najlepiej zapamiętał, bo to chyba oczywiste. Tego jednego dnia dwóch przypadkowych Peruwiańczyków wiedziało więcej o Polsce niż większość Polaków wie o Peru. Wysnuwam to na podstawie komentarzy na Onecie, które pojawiły się pod informacją o śmierci dwóch naszych turystów tam właśnie. Ja wiem, że większość ludzi nie interesuje się światem, więc i wiedza w tym temacie słaba, ale nie wiedziałem, że to zjawisko jest u nas aż tak nasilone.

Ollantaytambo, w tle inkaskie ruiny
 
Do Ollantaytambo jedzie się około półtorej godziny. Miasteczko jest niewielkie i ma własne inkaskie ruiny, poza tym tam zaczyna się Inca Trail. Przejście tym szlakiem trwa trzy dni i cztery noce i obejmuje wszystkie najważniejsze budowle inkaskie w okolicy. W lutym szlak jest zamknięty z powodu pory deszczowej i sprzątania po tych dziesiątkach tysięcy, które każdego roku przemierzają ten szlak. Trochę żałowałem, że nie było, i pewnie już nie będzie, mi dane nacieszyć się w pełni tamtejszymi atrakcjami, ale raz - czas, dwa - luty. Do pociągu mieliśmy około dwóch godzin czasu, więc poszliśmy rozejrzeć się po miasteczku. Chcieliśmy obejrzeć te ichniejsze ruiny, ale cena 130 soli okazała się być zaporowa. Ciekawi mnie bardzo ile miasteczko dostaje od tamtejszego ministerstwa ds. turystyki za zaszczyt posiadania takiego cudu, lecz po stanie infrastruktury podejrzewam, że pewnie jeszcze do interesu dopłaca. Życie w cieniu bogatszego i ładniej utrzymanego Aguas Calientes musi być tam bardzo frustrujące. Przysiedliśmy na Plaza de Armas i wyjęliśmy nasz prowiant i zaraz pojawił się miejscowy chłopczyk, który chyba się założył z kolegami, że coś wyciągnie od gringos. Nie wiem co przegrał ale musiało być cenne, bo długo walczył.

Pociąg do Aquas Calientes
 
By dojść do stacji trzeba przejść dość długą ulicą wiodącą w dół. Początkowo nie wiedzieliśmy czy idziemy dobrą drogą, ale skończyły nam się pomysły co zrobić z wolnym czasem, więc wchodziliśmy gdzie się dało, poza tym to była jedyna droga wiodąca w stronę torów. Oznakowania oczywiście żadnego. Na miejscu musieliśmy jeszcze chwilę poczekać, aż w końcu zaczęto wpuszczać ludzi na peron. Każdy bilet ma wyraźnie zaznaczoną literkę i należy wsiąść do wagonu oznaczonego taką samą. Inaczej to nie działa. Jeszcze ciekawostka odnośnie cen biletów; turyści płaca 35$, miejscowi 10… soli. Już się nawet nie chce komentować, ale już chyba standard na całym świecie.
W swojej książeczce Blondynka w Peru Beata Pawlikowska opisuje swoją podróż do Aguas Calientes na kilku stronach. Po zdjęciach i opisie wnioskuje, że wybrała klasę najdroższą, bo po jej wagonie konduktorki i konduktorzy prezentowali na sobie regionalne stroje, na stołach były obrusy, a i catering był konkretny; aż zacytuję: Śniadanie podawane w pociągu jest bardzo eleganckie. Gliniana zastawa, świeże kwiaty w wazonie, śnieżnobiałe serwetki. I gorąca herbata z koki, mmm, bosko. Jej za takie przyjemności płaci National Geographic, więc może się wozić. Nam niestety nikt za tę wycieczkę nie chciał zapłacić, więc dostaliśmy tylko kilka paluszków, trochę orzeszków i coś ciepłego do picia w plastikowych kubeczkach.

Pociąg jedzie wzdłuż rzeki Urubamba, która w porze deszczowej zamienia się w rwący, jasno brązowy i dość agresywny potok. Kilka razy zastanawiałem się czy na pewno dojedziemy i czy przypadkiem gdzieś nie podmyło torów. Nasyp niby jest zbrojony siatką i kamieniami i wygląda dość solidnie, ale i tak starałem się nie śledzić rzeki za często. Poza tym pozostałe widoki były przecudne; wszędzie zielone, spiczaste góry. Pięknie. Co jakiś czas mijaliśmy ludzi, którzy zrobili sobie własny Inca Trail wzdłuż torów kolejowych. Podobno jest to zakazane, ale sporo ich było, więc pewnie nie są zbyt rygorystyczni w tym temacie.

Aguas Calientes
 
Popołudniu dobiliśmy do stacji docelowej. Aguas Calietes wita nas wielkim bazarem gdzie można kupić sporo miejscowych wyrobów, głównie odzież; swetry, rękawiczki, czapki, szaliki, poza tym trochę rękodzieła, trochę staroci, nieco chińszczyzny, i wszystko to jest dość ładnie zorganizowane. Po południu zrobiliśmy tam nawet zakupy. Na dzień dobry zaatakowało nas kilka osób oferujących nocleg, ale my już go mieliśmy i teraz tylko zostawało go znaleźć, bo choć znaliśmy adres to nie mieliśmy mapy. Szliśmy główną ulicą miasteczka i w końcu trafiliśmy. Na miejscu panie nie bardzo kojarzyły naszą rezerwację, ale to dlatego, bo ich Internet przeżywał właśnie ogromny kryzys egzystencjalny i nie chciał z nikim rozmawiać. Próbowałem zalogować się na swoją pocztę, ale ze mną też nie chciał współpracować, więc musiano uwierzyć nam na słowo. Pokój dostaliśmy z trójką Japończyków, z których jeden zdążył już być na Machu Picchu trzy razy. O taaak, trochę zabolało.

Rozpakowaliśmy bety i poszliśmy jakoś zorganizować sobie następny dzień. Przede wszystkim musieliśmy kupić bilety do głównej atrakcji i na autobus tam jadący. Niedaleko głównego placu (zapewne de Armas) znajduje się biuro, gdzie za 126 soli, przynajmniej w 2011 roku, dostajemy papierek upoważniający nas do wstępu do flagowej atrakcji Peru. Działa tutaj ISIC i nawet chciałem wykorzystać swoją dawno już nieaktualną kartę, ale kiedy zobaczyłem jak kolesiowi przede mną facet w okienku ją wyobracał to stwierdziłem, że ze swoją nawet nie będę się wygłupiał, bo jeszcze w ogóle mnie nie wpuszczą. Na pewno mieli tam już nie jednego cwaniaka. Poza tym drugie sprawdzanie jest na bramce przy wejściu do Machu. Drugi wydatek to niecałe 23 sole na autobus. W zasadzie taki bilet mogliśmy kupić już następnego dnia, ale okienka otwierane są dopiero o godzinie szóstej, a wtedy chcieliśmy już stać w kolejce do wejścia do Machu Picchu. Próbowaliśmy złowić jeszcze coś do jedzenia, ale wszystkie menu, które nam prezentowano na ulicy były godne wyśmiania. Bo ja wiem, że turyści, ba, masa turystów, że miejsce popularne, ale skoro bilety są już tak drogie, to czy naprawdę muszą jeszcze koszmarnie zdzierać w restauracjach? Pewnie, że nie spodziewałem się menu za 3 sole jak w Arequipie, ale 25 soli za najzwyklejszy obiad to już przegięcie. W Krakowie jem na mieście za mniej. Strzeliliśmy focha i zjedliśmy suchy prowiant na krawężniku naprzeciwko kościoła. I źle zrobiliśmy, bo wystarczyło przejść na drugą stronę rzeki i zagłębić się w tamtejsze uliczki. Jest tam znacznie mniej hoteli, a co za tym idzie i turystów, ale za to jest prawdziwe życie, a nie takie sterylnie wyprane i wykrochmalone właśnie pod nich. Są chodnikowe garkuchnie oblegane przez Japończyków oraz małe knajpki jak w każdym innym miejscu w Peru, gdzie za pełen obiad można zapłacić już 10 soli. Ale to odkryliśmy dopiero późnym popołudniem.
W hostelu zamieniliśmy kilka zdań z Japończykami, wypiliśmy mate de coca i przed ósmą poszliśmy spać. Następnego dnia musieliśmy wstać przed czwartą, by najwcześniej jak to możliwe dostać się do Machu Picchu.

-No nieee. Nie znowu. Dlaczego? Dlaczego znowu musimy wstawać w środku nocy?!
O 3:50 nie paliło mi się do oglądania jednego z najnowszych siedmiu cudów świata, zwłaszcza, że za oknem nie tylko było ciemno, ale także dość zimno i deszczowo. To dobra pogoda na zamówienie pizzy, bo na szlajanie się po górach znam lepsze, ale skoro już tam byliśmy to pozbieraliśmy co nasze i poszliśmy na hostelowe śniadanie. W znajdującej się obok recepcji wskrzesiliśmy faceta pilnującego kasy i zapłaciliśmy za pobyt, bo po powrocie mielibyśmy niespodziankę w postaci kosztów kolejnej doby. Życie ledwo się go trzymało, ale zebrał się w sobie i wszystko podliczył poprawnie, choć zważywszy na porę pewnie dłużej niż zazwyczaj.
Po miasteczku snuło się kilka zakapturzonych osób, ale najweselej wyglądali ci koczujący pod biurem, gdzie dzień wcześniej kupiliśmy bilety. Nie wiem czy tam nocowali, czy koniecznie chcieli być pierwsi w kolejce, ale wyglądali dość smutno. Więcej życia było na przystanku autobusowym, do którego dotarliśmy mniej więcej w pół do piątej… no i pierwsi nie byliśmy. Ale tak pod koniec pierwszej setki na pewno. Ustawiliśmy się w kolejce za grupą Amerykanek, z których jedna najwyraźniej uznała, że japonki to dobre obuwie na zwiedzanie Machu Picchu, dzięki czemu zdobyła tytuł gwiazdy numer jeden. Za nami ustawił się typ z Irlandii w towarzystwie dwóch mało rozmownych Rosjan. Ci, jak to Rosjanie, zrobili potężne zakupy na miejscowym bazarze i teraz wdzięcznie się w tym wszystkim prezentowali. Sam bym chciał takie poncho z alpaki, ale na deszcz bym tego nie wybierał. Naprawdę żywo się zrobiło kiedy rozeszła się wiadomość, że nie wszyscy w tej kolejce stoją po bilety na autobus, a co więcej większość już je ma i nastąpiło niewielkie przegrupowanie, ale wiele chodnika dzięki temu nie pokonaliśmy. I tak do autobusu mogliśmy wsiąść dopiero po godzinie stania. Jeśli dobrze policzyłem to załapaliśmy się na trzeci z rzędu.

Gdy pokonywaliśmy trasę z Aguas Calientes do Machu Picchu za oknami zaczęło się robić widno. Gdzieniegdzie widoczna była mgła, ale widoki i tak stawały się coraz to przyjemniejsze. Po mniej więcej czterdziestu minutach dojechaliśmy i mogliśmy ustawić się w kolejnej kolejce, tym razem do głównego wejścia. Znowu wygraliśmy towarzystwo jakichś Amerykanek, tym razem innych, ale zachowujących się według schematu znanego z komedii o nastolatkach. Po minucie słuchania tych ich rozmów, krzyków i chichotów zrobiło mi się źle w człowieku i oczami pełnymi współczucia spojrzałem na ich przewodnika, który próbował nad nimi zapanować. Natomiast Ewa, której zdjęcie można by zawiesić przy frazie nie mów do mnie z rana, tylko spokojnie skomentowała; jak ja się cieszę, że nie urodziłam się taką tępą cipą. Na szczęście kolejka szybko się ruszyła, a naszą uwagę zajął ktoś z obsługi imprezy pytając czy jesteśmy chętni na wejście na szczyt Huayna Picchu. Byliśmy. Po całym terenie można kręcić się do zamknięcia, natomiast na tę najbardziej kojarzoną ze zdjęć górkę można wejść tylko dwa razy dziennie; o 7:00 lub 9:00. Zapisaliśmy się na tę pierwszą godzinę, ale i tak w końcu poszliśmy gdzie indziej.

Po okolicach chodzi plota, że na teren nie można wchodzić z własnym jedzeniem ani piciem. Nasze plecaki były wypchane powyższym i nikt się nie przyczepił, także sądzę, że można to włożyć między legendy ludowe. Minęliśmy bramki i… jest! Jesteśmy w Machu Picchu! Tak naprawdę to do miasta właściwego został nam jeszcze kawałek, ale liczyło się, że weszliśmy, tak? Tak. Nawet pogoda postanowiła się jakoś zlitować i z czasem zrobiło się całkiem przyjemnie. 

Machu Picchu
 
Pierwszymi napotkanymi budowlami były kamienne chatki kryte strzechą. Jak się potem niechcący dowiedziałem te dachy są zrekonstruowane, co w zasadzie nie powinno nikogo dziwić. Zdziwiłbym się gdyby nie były. Pierwsza zabudowania znalezione, zielone góry również, no to ruszyliśmy dalej i w końcu dotarliśmy miejsca skąd rozpościera się chyba najbardziej kojarzony na świecie pocztówkowy widok z górą w tle. A ta góra to właśnie Huayna Picchu. Chwilę napawaliśmy się tym widokiem, zrobiliśmy dwa miliardy zdjęć pod każdym możliwym kątem i ruszyliśmy dalej. Na miejscu rozmieszczone zostały strzałki pokazujące co gdzie jest i jak tam dojść, poza tym mieliśmy również mapę, którą zdobyliśmy przy wejściu, także mniej więcej się orientowaliśmy w terenie. Rozrysowane są na niej szlaki, którędy pójść by wszystko zobaczyć, ale my woleliśmy zwiedzać po swojemu i wybór padł na Puente del Inca. Kamienny szlak prowadzący do inkaskiego mostu zbudowany został wzdłuż góry i ma średnio trochę ponad metr szerokości. Po części prowadzi nad przepaścią, która kończy się rzeką Urubambą. Widoki są przecudowne, więc i przepaść staje się jakby mniej zauważalna i straszna. Taka jest dopiero przerwa w szlaku i przerzucone nad nią dwie deski, ale na szczęście nie trzeba po nich przechodzić, bo to tam się wycieczka kończy, a te dwie deski to właśnie Puente del Inca. Z zachwytu nad tym widokiem nie piałem, więc w ramach rekompensaty wyobraziłem sobie Inków, którzy musieli mieć niezłe jaja, bo raz, że to tam jakoś zbudowali i dwa, że jeszcze tamtędy potem chodzili. Rozmyślaliśmy nad tym w ciszy i po chwili postanowiliśmy wrócić do punktu wyjścia. Spoglądając ponownie na miasto dojrzeliśmy nasze ulubione koleżanki, które chyba próbowały ułożyć z siebie napis INCA drąc się przy tym na potęgę. Zwiedzanie miasta przełożyliśmy więc na później i odbiliśmy na kolejny szlak. Po drodze Ewa próbowała zaczepiać okoliczne lamy, ale te nie były równie zafascynowane Ewą co ona nimi i spokojnie kontynuowały dbanie o okoliczne trawniki. Na szlaku natknęliśmy się na kolejne ruiny, a zakończyliśmy wędrówkę na niegdysiejszej bramie do miasta. Gdybyśmy poszli dalej to najpewniej dotarlibyśmy do góry Machu Picchu, ale zrezygnowaliśmy z podejścia na rzecz powrotu do miasta, gdyż schodzące z gór chmury może i pięknie wyglądały, ale niosły dobrych wieści. No i były od nas szybsze, więc po zejściu zastaliśmy całe miasto we mgle.

W lipcu 1902 roku pewien mieszkaniec regionu Cusco, Agustín Lizárraga Ruíz, jako pierwszy dotarł do zarośniętych ruin Machu Picchu. Nie poczynił wtedy zbyt wielu badań i ograniczył się tylko do zostawienia napisu typu tu byłem na ścianie jednego z budynków. O swoim odkryciu poinformował tylko swoich najbliższych znajomych i kilka lat później chcąc uwiarygodnić i nagłośnić swoje odkrycie Lizárraga zorganizował kolejną wyprawę, lecz niestety nie miał już tyle szczęścia i podczas przekraczania Urubamby utonął był. Jeszcze w 1904 roku do Machu Picchu dotarła pierwsza wyprawa turystów, których przewodnikiem był przyjaciel i kompan Lizárragi z pierwszej wyprawy Enrique Palma. Przez kolejne lata Machu Picchu stało sobie w zasadzie nieruszane, lecz już w 1909 roku do Cusco przybył Amerykanin Hiram Bingham z zamiarem odnalezienia mitycznej stolicy Inków - Vilcabamby. To akurat mu się nie udało, ale dzięki wsparciu rządu peruwiańskiego i finansach płynących z Uniwersytetu Yale oraz National Geographic w lipcu 1911 roku dotarł do Machu Picchu, a 24. tego miesiąca oficjalnie to ogłosił. W swoich pamiętnikach zaznaczył, że to Lizárraga był tam pierwszy, lecz do dziś większość historyków jakby pomijało ten fakt. Inna ciekawostką jest to, że rząd peruwiański zgodził się wypożyczyć Uniwersytetowi Yale znalezione artefakty na okres osiemnastu miesięcy na rzecz badań archeologicznych. Okres ten nieco się przedłużył i już w roku 2008 Peruwiańczycy złożyli pozew przeciwko Yale, lecz pozwani grzecznie poprosili sędziów o oddalenie skargi, bo oni niczego oddawać nie chcą i nie będą. Z jednej strony Peru robi wielkie pieniądze na turystyce właśnie dzięki Machu Picchu, chociaż po stanie drogi dojazdowej nie jestem tego taki pewien, a z drugiej posiada całą masę wspomnianych już przeze mnie archeologicznych mega atrakcji, które niekiedy stoją zaniedbane i o których zachodni turyści nawet nie słyszeli. W kategorii tajemniczość Chavin de Huantar zostawia Machu Picchu w tyle już na starcie, ogromne miasto Chan-Chan zostało odkryte tylko w niewielkiej części, natomiast Huaca del Sol w pobliżu Trujillo jeszcze długo będzie wielką, niezbadaną kupą piachu, bo Peru po prostu nie ma na to pieniędzy. A w Machu Picchu ogromna rzeka Soli płynie już z samej przechowalni bagaży i toalety. Odpowiednio pięć i jeden sol. Prawdziwą kopalnią wiedzy o Peru jest bardzo często aktualizowany blog Operuję w Peru, którego autor był gospodarzem Marka, kiedy ten kręcił się po Limie.

Machu Picchu
 
Precyzja i solidność wykonania zrobiły na mnie największe wrażenie. Spacerowaliśmy wąskimi uliczkami, wchodziliśmy do pomieszczeń, czasem się gubiliśmy, w czym świetnie pomagała nam niekiedy całkowita mgła, która szybko przyniosła nam deszcz i ostatecznie rzęsistą ulewę. Mieliśmy peleryny, ale zwiedzanie robiło się coraz mniej przyjemne więc schowaliśmy się w jednej z chat i tam próbowaliśmy przeczekać tę niepogodę. Po kilkudziesięciu minutach lampienia się na deszcz daliśmy za wygraną i zwinęliśmy się do wyjścia. Żałowaliśmy, bo wielu rzeczy nie zobaczyliśmy, a do większości nawet nie podeszliśmy, ale i tak oboje byliśmy pod wrażeniem tego wspaniałego miejsca i już zapomnieliśmy z jakimi oporami zwlekaliśmy się rano z łóżek. Zważywszy na pogodę to nawet pogratulowaliśmy sobie tej decyzji.

Teraz myśleliśmy co tu zrobić by dostać się do Aguas Calientes. Nie chcieliśmy już przepłacać 8$ za autobus, więc przycupnęliśmy pod dachem i czekaliśmy, aż przestanie padać na tyle byśmy mogli zejść szlakiem. Wyczekaliśmy tak długo jak mogliśmy, lecz pogoda nie chciała współpracować, więc pozostawieni bez wyboru ruszyliśmy w godzinną wycieczkę w dół. Do miasteczka dotarliśmy mokrzy i zziębnięci, ale obiad po drugiej stronie rzeki postawił nas na nogi. Za całkiem spore, gorące, pyszne, standardowe menu zapłaciliśmy dziesięć soli i przy okazji mogliśmy prześledzić jeden z odcinków miejscowej telenoweli, której właścicielka lokalu była wielką fanką. Pozostałą część popołudnia spędziliśmy na targu przy dworcu kolejowym, gdzie zrobiliśmy z Ewą małe zakupy dla rodziny i znajomych. Ja dodatkowo upolowałem w starociach starą peruwiańską monetę o nominale ½ sola. No wiem, głupie, ale lubię takie pierdoły.

Podróż do Ollantaytambo minęła nam bardzo szybko, głównie z tego względu, że większość przespaliśmy. Trochę obawialiśmy się jak to będzie z transportem do Cusco ale naprzeciw nam wyszedł pewien facet, który zaczął zaganiać nas do swojego busa. Trochę się wahaliśmy, ale z pomocą przyszła nam miejscowa para turystów, która wypytała gościa, czy to ma być bus czy osobówka, i kiedy okazało się, że bus to wsiedliśmy w czwórkę. Taki tip, już nie wiem czy wspominałem czy nie - po zmroku nigdy nie wsiadamy do osobówek. Nie i już. Rozkład jazdy był typowy dla busów, czyli jak będzie pełen to pojedzie, a ten jak na złość nie chciał się zapełnić. Kierowca nie mógł przeboleć, że będzie musiał pojechać do Cusco z jednym wolnym fotelem, ale wspólnymi siłami udało nam się go pocieszyć i przekonać, że to jeszcze nie koniec świata. Ledwo tak się przekonać i myślę, że po dziś dzień opowiada historię, jak to w Walentynki roku 2011 musiał wracać z jednym miejscem pustym. Pustym!

Natomiast peruwiańskie drogi po zmroku są straszne. Nie, że w złym stanie, bo takie mam pięćdziesiąt metrów od domu, ale że w ogóle nie są oświetlone. W wioskach również panuje pełne zaciemnienie, więc samotnie jadący bus jest jedynym źródłem światła w promieniu kilkuset metrów. Na myśl przychodziły mi opowieści o napadach na busy z turystami, ale jak widać albo mieliśmy szczęście, albo autorzy opowieści pecha. Z kierowcą uzgodniliśmy, że wyrzuci nas dwie ulice od naszej, tak byśmy nie musieli kręcić się po podejrzanych okolicach po godzinie 23., ale nim wjechaliśmy do centrum nasz bus nagle się zatrzymał, bo ulicę tarasował inny gringowóz. Byłem śpiący, zmęczony, bolała mnie głowa i szybko chciałem znaleźć się w hostelowym łóżku, więc chcąc odkryć co się dzieje wyjrzałem ponad siedzącego przede mną faceta i… No kurwa nieee… Nie może być. Niemożliwe... No jak?! Skąd one tu…?! Dziewczyny nie mogły się zdecydować czy wysiadać czy nie, ale w końcu dźwignęły to i pobiegły siać chaos w jakąś anonimową uliczkę, a my mogliśmy ruszyć dalej. Zgodnie z umową wysiedliśmy w centrum, także szybko przemknęliśmy do swojego hostelu, gdzie po doprowadzeniu się do porządku zalegliśmy w swoich łóżkach.

Po śniadaniu wzięliśmy taksówkę na Terminal Terreste skąd odjeżdżał nasz autobus do Puno. Na miejscu gość, od którego trzy dni wcześniej kupiliśmy bilety, wskazał nam nasz transport i kazał się pakować do środka. Podczas jazdy wszystko się trzęsło i skrzypiało, więc mieliśmy pewne obawy, czy aby na pewno dojedzie to to do Puno, zwłaszcza, że na dłuższą chwilę zatrzymaliśmy się pobliżu lotniska, skąd mieliśmy widok na profesjonalną, ręczną myjnię samochodową. Peruwiańscy mechanicy to jednak czarodzieje i choćby nie wiem jak źle autobus wyglądał to można być prawie pewnym, że jest on sprawny i dojedzie do celu. My dojechaliśmy tym cudem nawet przed czasem.

Na tamtejszym dworcu szybko zostaliśmy wypatrzeni przez naganiacza, z którym podjęliśmy pertraktacje co do noclegu i transportu do Boliwii. Zaczęliśmy od 25 soli za noc i tyle samo za bilet do Copacabany, a skończyliśmy na piętnastu za nocleg w dwójce i dwudziestu za bilet, ale pod warunkiem, że uznajemy, iż to oferta łączona. Zgodziliśmy się i w nagrodę dostaliśmy stos makulatury reklamowej. Pensjonat mieścił się kilka metrów od głównego deptaka w Puno, więc po zostawieniu rzeczy poszliśmy na miasto coś zjeść. Godzina była już późna, więc udało nam się upolować jedzenie tylko w miejscowej sieciówce z kurczakami. Pani też już miała zamykać i wygasiła już nawet reklamy i inne bannery świetlne, ale specjalnie dla nas je włączyła, więc zamówiliśmy po zestawie podstawowym, na który składało się pół kurczaka, micha ryżu i kilka kolorowych sosów. Najciekawszy i najsmaczniejszy był ten fioletowy.

O Puno nie mogę nic więcej napisać. Obeszliśmy kilka przecznic, zobaczyliśmy Plaza de Armas, zrobiliśmy zakupy na następny dzień i poszliśmy do hostelu. Następnego dnia musieliśmy wcześnie wstać, a już mieliśmy dość zarywania nocy. Wieczorem zapłaciliśmy za nocleg i transport następnego dnia, obejrzeliśmy Przyjaciół oraz Był sobie chłopiec z Hugh Grantem na HBO i poszliśmy spać.
O godzinie 7:00 mieliśmy stawić się w recepcji, skąd na dworzec miał nas zabrać podstawiony samochód z facetem, z którym to wszystko załatwialiśmy. Nie wiem czy to mnie się pojebało czy oni zapomnieli, ale żadnego samochodu nie było i być nie miało, a do autobusu zostało już bardzo mało czasu, co więcej już nawet dzwonili z pytaniem czemu nas jeszcze nie ma. Wybiegliśmy więc pędem na ulicę gdzie rzuciliśmy się przed pierwsze nadjeżdżające combi i kazaliśmy się wieźć na terminal. Wydaliśmy na to niemalże dosłownie ostatnie trzy sole, a już naprawdę ostatniego sola na podatek turystyczny. Autobus jechał do La Paz i pełen był turystów z każdej strony świata; przed nami siedzieli Francuzi, za nami kilku Chilijczyków, po prawej Japończyk, dalej chyba Koreańczycy i Amerykanie, poza tym gdzieś z tyłu dało się słyszeć jakieś skandynawskie okrzyki. Ale reprezentacja Polski ograniczała się tylko do naszej dwójki. Zbliżając się do granicy postanowiłem wydać pozostałe na telefonie pieniądze i zadzwoniłem do rodzicielki oraz kilku znajomych informując z niekrytym entuzjazmem, że za kilkadziesiąt minut wyjedziemy z Peru i po raz pierwszy postawimy swoje stopy w Boliwii.
 
Następna część -> tutaj

Komentarze

  1. Witam. Wnioskuję,że byliście na przełomie styczeń -luty. Jaką mieliście pogodę , bo to okres podobno nie najlepszy na tę część świata. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć. Tak jest - w Peru byliśmy od pierwszej połowy stycznia do połowy lutego. Na wybrzeżu było bardzo ok - słońce, sucho, pięknie, ale to bez niespodzianki, natomiast w górach już było gorzej - przede wszystkim mokro.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester