Ameryka Południowa: cz.8 - Peru
Nie udało mi się wyspać w nocy. Podczas filmu spało się nawet wygodnie, ale kiedy ten się skończył, Vin Diesela zastąpił
jasny ekran, który steward wyłączył dopiero po jakichś dwóch godzinach.
Niestety byłem na pierwszej linii frontu i nie miałem gdzie się przed
tym schować. Pozostałą część nocy próbowałem przespać, ale mimo
zmęczenia szło mi bardzo słabo, także do Arequipy dojechałem niewyspany,
pogięty i w słabym humorze.
Arequipa to drugie co do wielkości miasto Peru i jest bazą wypadową do
Kanionu Colca. Nie ukrywam, że to był nasz główny cel, więc
postanowiliśmy, że na dzień dobry zamelinujemy w hostelu blisko dworca i
w ten sposób oszczędzimy na taksówkach, bo do kanionu i tak pewnie
będzie trzeba jechać właśnie gdzieś stamtąd. Jak zwykle nie mieliśmy
żadnej mapy, poza tą w Lonely Planet gdzie było samo centrum, więc
dopadliśmy taksówkarza i kazaliśmy się wieźć pod podany adres. Pan
spojrzał w nasz podręcznik po czym powiedział, że zna to miejsce ale
raczej nie poleca, ale nie chciał się spierać i zawiózł nas za trzy sole. Hostel
okazał się być pensjonatem, gdzie mieszkało sporo miejscowych rodzin,
ale mimo to spytaliśmy jak się ma sytuacja z pokojami. Pan z recepcji
kiedy tylko nas zobaczył to nie bardzo wiedział co ma z sobą zrobić, bo
chyba nie spodziewał się w tym miejscu i o tej porze białych turystów
poważnie pytających o pokój. Wskazał nam kanapę po czym wyciągnął swoje
księgi i po chwili wertowania powiedział, że w tej chwili nie ma nic
wolnego dla nas, ale już za trzy dni będzie. Mówiąc to uśmiechnął się do
nas tak jakby nie powiedział trzy dni tylko dziesięć minut.
To by i tak było za wiele, więc odwzajemniliśmy ten ciepły uśmiech i
podziękowaliśmy za pomoc. Na ulicy wyjęliśmy własną magiczną księgę i
wybraliśmy hostel La Reyna znajdujący się przy ulicy Zela. Z mapy
wychodziło, że znajduje się on zaledwie cztery przecznice od Plaza de
Armas. Po ulicy poruszały się jakieś collectivo, ale lepiej było nie zgadywać
gdzie to jedzie, więc znów spróbowaliśmy z taksówkami. I tu wielkie surprise;
kierowca pierwszej nawet się nie zatrzymał, z drugą poszło lepiej, ale
facet w środku nawet mając mapę przed sobą nie wiedział gdzie ma jechać,
także to chyba dobrze, że nas nie wziął, no i w trzeciej się udało. Ten
kierowca co prawda wyśmiał swojego poprzednika, ale gdy dojechał do
Plaza de Armas to sam musiał pytać ludzi jak ma dalej jechać. No ludzie,
my tylko chcieliśmy dojechać na ulicę w samym centrum. Gdyby nam się
zamarzyło zwiedzać slumsy, to gość mógłby nie wiedzieć gdzie i jak, ale to był środek miasta! Bardziej centralnie
znajdowała się już tylko fontanna. Przecież nie jest możliwym, byśmy
byli pierwszymi turystami, których wiózł. To tak jakby taksiarz z
Krakowa nie wiedział jak na Szeroką dojechać.
Hostel La Reyna mieści się w starym, wielkim kolonialnym domu. Za
potężną bramą znajduje się niezadaszone patio, co czyni go wielce
niepraktycznym w porze deszczowej, którą zresztą właśnie mieliśmy, bo
gdziekolwiek by się nie chciało dojść to trzeba przejść przez to patio. W
głębi znajdowała się recepcja, a tam koleś pod trzydziestkę, u którego
wynegocjowaliśmy nocleg za 14 soli od osoby. Dostaliśmy klucz i
zostaliśmy odprowadzeni do pokoju. Architekt tego domu na pewno dostał
jakiś medal za tę konstrukcję, bo takiego labiryntu jeszcze w żadnym
domu nie widziałem. Schody na górę znajdowały się w głębi i były bardzo
wąskie, także ktoś z własną grawitacją miałby tam problem. Natomiast
ciąg dalszy schodów zbudowano już zupełnie gdzie indziej. I tak po sam
dach. Swoją drogą tam również były pokoje i ich mieszkańcy mieli stamtąd
piękny widok na Stare Miasto. My wygraliśmy najtańszy pokój na drugim
piętrze i widok mieliśmy na przeogromny klasztor Santa Catalina
znajdujący się po drugiej stronie ulicy. W środku łóżka były cztery, ale
nas tylko dwoje i na szczęście tak zostało już do końca naszego pobytu,
choć następnego dnia wieczorem przez chwilę obawialiśmy się, że spokój
zmąci nam kilku hałaśliwych Niemców.
Po doprowadzeniu się do jako takiego ładu wyszliśmy w końcu na ulicę. Już z taksówki szło się w Arequipie zakochać, ale spacer i zwiedzanie na spokojnie to zupełnie inna sprawa. I nie ma co owijać w bawełnę; Arequipa jest perełką Peru i miastem obowiązkowym do zobaczenia. Główny plac z trzech stron otacza piętrowa kolumnada, a całość zamyka majestatyczna i ogromna katedra. I wszystko to zbudowane jest ze skał wulkanicznych, które nadają placu lekko popielaty kolor. Nad miastem góruje wulkan El Misti i kiedy stoi się naprzeciwko katedry to jego wierzchołek znajduje się dokładnie pomiędzy jej wieżami. Przynajmniej tak to wygląda na pocztówkach. Nas ten widok ominął, gdyż niebo cały czas było zachmurzone i nawet nie dojrzeliśmy zarysu wulkanu, ale i tak zostaliśmy zaczarowani. Podobne odczucia musieli mieć członkowie kapituły Unesco, bo w roku 2000 Centro Historico zostało wpisane na Światową Listę Dziedzictwa Kulturowego.
Arequipa |
Po doprowadzeniu się do jako takiego ładu wyszliśmy w końcu na ulicę. Już z taksówki szło się w Arequipie zakochać, ale spacer i zwiedzanie na spokojnie to zupełnie inna sprawa. I nie ma co owijać w bawełnę; Arequipa jest perełką Peru i miastem obowiązkowym do zobaczenia. Główny plac z trzech stron otacza piętrowa kolumnada, a całość zamyka majestatyczna i ogromna katedra. I wszystko to zbudowane jest ze skał wulkanicznych, które nadają placu lekko popielaty kolor. Nad miastem góruje wulkan El Misti i kiedy stoi się naprzeciwko katedry to jego wierzchołek znajduje się dokładnie pomiędzy jej wieżami. Przynajmniej tak to wygląda na pocztówkach. Nas ten widok ominął, gdyż niebo cały czas było zachmurzone i nawet nie dojrzeliśmy zarysu wulkanu, ale i tak zostaliśmy zaczarowani. Podobne odczucia musieli mieć członkowie kapituły Unesco, bo w roku 2000 Centro Historico zostało wpisane na Światową Listę Dziedzictwa Kulturowego.
Cały dzień spacerowaliśmy po okolicznych uliczkach, wchodziliśmy na dziedzińce kolorowych domów
i wpadaliśmy w coraz większy zachwyt. Zwłaszcza Ewa, bo to był jej
pierwszy kontakt z większą wysokością (Arequipa leży na 2400m n.p.m.) i
cały dzień chodziła jak na bańce. Najbardziej popularnym miejscem, poza
Plaza de Armas oczywiście, jest deptak Paseo Mercaderes. Roi się tam od
turystów, ulicznych grajków, drobnych sprzedawców, ulotkarzy, a także
sklepów, restauracji, pizzerii, banków i całej gamy pozostałych punktów
usługowych. No i jak to w Peru trzeba uważać na zwisający luźno dobytek o
czym przypomniał mi policjant kiedy robiłem zdjęcie Ewie.
Spacerowaliśmy, robiliśmy zdjęcia i zastanawialiśmy się jak najprościej dostać się będzie do Kanionu Colca, nie tracąc przy tym za dużo czasu i pieniędzy. I choć nic nie stoi na przeszkodzie pojechania tam na własną rękę, to my zdecydowaliśmy się na zorganizowaną wycieczkę. Pytaliśmy w kilku biurach turystycznych i w końcu dotarliśmy do takiego gdzie cała impreza miała kosztować nas 55 soli plus dodatkowe 35 za bilet wstępu do Parku Narodowego. Myślę, że gdybyśmy jeszcze chwilę pochodzili i potargowali się to zapłacilibyśmy nawet i o dziesięć soli mniej, ale tak szczerze mówiąc to już nam się po prostu nie chciało. A przy okazji ciekawostka i mały tip; po usłyszeniu ceny warto zamienić ze sobą kilka zdań w swoim języku. Lub jakimkolwiek innym obcym dla sprzedawcy. Cena wtedy zawsze spada. Zawsze. W sezonie letnim podstawowa wycieczka do Kanionu Colca trwa dwa dni i zawiera się w niej dojazd busem, trekking i nocleg w jakiejś chacie o ile dobrze pamiętam, natomiast gdy pada deszcz bardziej popularna jest opcja jednodniowa. Polega to na tym, że bus podjeżdża pod nasz hostel w okolicach godziny 2:30 w nocy i świt witamy już pośród gór, a następnie dojeżdżamy do Kanionu. I w związku z tym o godzinie 20. walnęliśmy sobą w łóżko.
Wstaliśmy przed drugą, ogarnęliśmy się na tyle ile to było możliwe i zeszliśmy po schodach. Zza recepcji wyczołgała się dziewczyna o indiańskiej urodzie i powiedziała, że da nam znać jak po nas przyjadą. Na szczęście nie musieliśmy długo czekać i kilkanaście minut później wgramoliliśmy się do busa. Jeszcze chwilę jeździliśmy po mieście i zbieraliśmy pozostałych chętnych na wycieczkę (kilku Chilijczyków, trzy anorektyczne Szwedki, parę z Limy, trochę Argentyńczyków), po czym nasz przewodnik krótko streścił plan dnia i zaproponował jeszcze trochę dospać, bo do pierwszego postoju czekały nas co najmniej trzy godziny jazdy. Pierwszy przystanek co prawda miał być ostatnim, ale o tej porze roku nie ma sensu się tam zatrzymywać po południu, bo są chmury, wieje, pada i ogólnie nikt mądry z busa wtedy nie wysiada. Trafiliśmy więc przecudnie. Miejsce to nazywa się Przełęczą Wiatrów i leży na wysokości 4910 metrów n.p.m. gdzie obserwowaliśmy świt.
Spacerowaliśmy, robiliśmy zdjęcia i zastanawialiśmy się jak najprościej dostać się będzie do Kanionu Colca, nie tracąc przy tym za dużo czasu i pieniędzy. I choć nic nie stoi na przeszkodzie pojechania tam na własną rękę, to my zdecydowaliśmy się na zorganizowaną wycieczkę. Pytaliśmy w kilku biurach turystycznych i w końcu dotarliśmy do takiego gdzie cała impreza miała kosztować nas 55 soli plus dodatkowe 35 za bilet wstępu do Parku Narodowego. Myślę, że gdybyśmy jeszcze chwilę pochodzili i potargowali się to zapłacilibyśmy nawet i o dziesięć soli mniej, ale tak szczerze mówiąc to już nam się po prostu nie chciało. A przy okazji ciekawostka i mały tip; po usłyszeniu ceny warto zamienić ze sobą kilka zdań w swoim języku. Lub jakimkolwiek innym obcym dla sprzedawcy. Cena wtedy zawsze spada. Zawsze. W sezonie letnim podstawowa wycieczka do Kanionu Colca trwa dwa dni i zawiera się w niej dojazd busem, trekking i nocleg w jakiejś chacie o ile dobrze pamiętam, natomiast gdy pada deszcz bardziej popularna jest opcja jednodniowa. Polega to na tym, że bus podjeżdża pod nasz hostel w okolicach godziny 2:30 w nocy i świt witamy już pośród gór, a następnie dojeżdżamy do Kanionu. I w związku z tym o godzinie 20. walnęliśmy sobą w łóżko.
Wstaliśmy przed drugą, ogarnęliśmy się na tyle ile to było możliwe i zeszliśmy po schodach. Zza recepcji wyczołgała się dziewczyna o indiańskiej urodzie i powiedziała, że da nam znać jak po nas przyjadą. Na szczęście nie musieliśmy długo czekać i kilkanaście minut później wgramoliliśmy się do busa. Jeszcze chwilę jeździliśmy po mieście i zbieraliśmy pozostałych chętnych na wycieczkę (kilku Chilijczyków, trzy anorektyczne Szwedki, parę z Limy, trochę Argentyńczyków), po czym nasz przewodnik krótko streścił plan dnia i zaproponował jeszcze trochę dospać, bo do pierwszego postoju czekały nas co najmniej trzy godziny jazdy. Pierwszy przystanek co prawda miał być ostatnim, ale o tej porze roku nie ma sensu się tam zatrzymywać po południu, bo są chmury, wieje, pada i ogólnie nikt mądry z busa wtedy nie wysiada. Trafiliśmy więc przecudnie. Miejsce to nazywa się Przełęczą Wiatrów i leży na wysokości 4910 metrów n.p.m. gdzie obserwowaliśmy świt.
Wiele wschodów słońca w życiu widziałem, sporo z nich utkwiło mi w
pamięci i ten z pewnością do nich dołączy na bardzo długo. Poza tym cała
okolica roi się od pozostawionych przez naszych poprzedników kopczyków
kamieni, które mają być hołdem i wyrazem szacunku wobec Andów i gór w
ogóle. Tradycja stawiania kamienia na kamieniu właśnie w tym celu
zrodziła się ponoć właśnie w Andach, ale podejrzewam, że na Kaukazie
mają podobną historię, w Karpatach i na Uralu pewnie też. Pomimo zimna
niechętnie wróciliśmy do busa, lecz grafik mieliśmy napięty. Przede
wszystkim nie mogliśmy się spóźnić na śniadanie. Bo to oczywiste, że
podczas każdej wycieczki w Peru najważniejszym punktem dla miejscowych
jest właśnie żarcie. Na to w planie zawsze jest czas i to stosunkowo
najwięcej. Zjedliśmy je w hotelu w miejscowości Chivay, skąd pół godziny
później obraliśmy kierunek na Yanque. W tej wiosce nie ma w zasadzie
nic poza bardzo sympatycznymi miejscowymi, z którymi można sobie zrobić
zdjęcie w towarzystwie lamy tudzież prawdziwego orła na sznurku.
Poza tym jest też straganik z tamtejszym rzemiosłem, ozdobami, swetrami
no i oczywiście charakterystycznymi czapkami-uszankami. Wszystko jest
to piękne i nawet tanie, lecz my z Ewą nie skorzystaliśmy. Jest też kościół
z ponoć cennymi polichromiami, ale był zamknięty i nie było dane nam go
zwiedzić. Zresztą przewodnik zaczął nas poganiać, bo do Kanionu wciąż
zostało nam trochę drogi, przede wszystkim krętej. W czasie jazdy
opowiadał nam o historii tych terenów, tutejszych miasteczkach oraz
ludziach; kim są, po jakiemu mówią, czym się zajmują, z czego żyją oraz
jakie obecnie są oraz jakie w przeszłości były różnice pomiędzy
mieszkańcami Kanionu Colca, a Doliny Colca (dla formalności; przede
wszystkim język oraz sposób deformacji czaszek, brr…). Miłym akcentem
było to, że opowiadał nam to najpierw po hiszpańsku, a potem po
angielsku. Trochę szkoda, że nie na odwrót, no ale nie byliśmy tam na
lektoracie z hiszpańskiego. I tak byśmy nie uważali, bo widoki za oknem
były przepiękne.
Dolina Colca, tarasy |
Dolinę Colca zdobią preinkaskie tarasy,
które budowano pod uprawę ziemi. W tym dość nieprzystępny górskim
klimacie rolnictwo było wyzwaniem, więc z niedoborami ziemi radzono
sobie właśnie w taki sposób. By jakoś to funkcjonowało budowano także
kanały i systemy nawadniające. Tarasy zajmują powierzchnię 8000ha., a
ich letnia zieleń niemal bije po oczach. Obecnie jednak niczego się już
tam nie uprawia i są przez ludność opuszczone, jednak oczami wyobraźni
można zobaczyć ludzi pracujących tam każdego dnia. Nie mieli lekko i
byli genialni. Co więcej do podziwiania mieliśmy świetną pogodę, także i
wyobraźnia miała łatwiej, jednak Kanion i Dolinę dzieli nie tylko
historia ich mieszkańców ale przede wszystkim klimat. Końcowym punktem
wycieczki był niemal zupełnie schowany we mgle Krzyż Kondora. Za nim jest zejście do Kanionu, ale… no cóż, skoro on był we mgle to i na dole
nie mogło być lepiej. Wiele tego Kanionu nie zobaczyliśmy, nie mówiąc
już o kondorach... Żadna to niespodzianka, bo o tej porze roku mgła
utrzymuje się tam w zasadzie cały czas, choć podobno bywają dni kiedy w
ogóle jej nie ma. Tym razem nie udało się wygrać. Niezależnie od pogody
pod krzyżem swoje kramiki ze swetrami, czapkami, rękawiczkami oraz
owocami i słodyczami ustawiają miejscowe kobiety. Ceny mają umiarkowane,
ale wciąż nie byliśmy zainteresowani. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy
się przy punkcie widokowym na Dolinę i zachwyciłem się po raz wtóry. By
to wszystko lepiej ogarnąć wdrapałem się na pobliską skałę i niewiele
brakowało i ten cudowny widok stałby się moim ostatnim. Nie wiem gdzie i
z czym łączy się rzeka Colca, ale gdzieś tam by mnie szukano. Serce nam
pękło gdy musieliśmy wsiąść z powrotem do busa, ale na wycieczkę czekał
jeszcze najważniejszy punkt w planie dnia: obiad. Wcześniej jednak
mieliśmy odwiedzić gorące źródła w okolicy Chivay. Wstęp tam był płatny
osobno i nie wszyscy, łącznie z nami, byli tą atrakcją zainteresowani,
więc podjechaliśmy do miasteczka i tam mieliśmy wypatrywać reszty grupy o
umówionej godzinie w umówionym miejscu. Przewodnik pokazał nam jeszcze
gdzie będzie obiad, ale nie był on obowiązkowy ani z góry zapłacony,
więc wspólnie z Ewą uznaliśmy, że tę część imprezy także olewamy i
poszliśmy zwiedzać.
Chivay to małe, ale za to pięknie umiejscowione wśród gór miasteczko. Uliczki
są wąskie i zakurzone, a ich zabudowa w większości nieciekawa. W związku
z tym najwięcej życia jest oczywiście przy Plaza de... Chivay i tam
spędziliśmy najwięcej czasu. Przy fontannie spotkaliśmy Eli,
dziewczynkę z małą lamą, która pozując tam do zdjęć prawdopodobnie była
w stanie utrzymać całą swoją rodzinę. I wcale bym się nie zdziwił gdyby
tak właśnie było. Ona sama nie wydawała się być zachwycona rolą
żywicielki rodziny, ale zważywszy na to ile wyciągała na godzinę, to
przynajmniej na zarobki nie mogła narzekać. Minęliśmy się też z jakąś
polską rodziną, którą rozpoznaliśmy po odgłosach pani domu -Ooo… jak mnie głooowa boooli.
No, ok, właściwie miała prawo,
gdyż byliśmy w końcu na wysokości ponad 3500m n.p.m i też miałem już
tego trochę dosyć.
Piętnaście minut po umówionej godzinie zaczęliśmy się lekko denerwować, bo naszego transportu wciąż nie było, za to zza gór nadciągała dość potężna chmura. Klimat tam jest taki, że przez większość dnia pogoda jest ładna i przyjemna, ale popołudniu przychodzi ochłodzenie i ostro leje aż do nocy. Woleliśmy tego uniknąć, więc żywo wypatrywaliśmy swojego busa, aż w końcu nadjechał i zaparkował po drugiej stronie placu. Gdy tylko zająłem swoje miejsce spadł na mnie ciężar całego dnia i zasnąłem kiedy tylko ruszyliśmy. Obudziłem się już w Arequipie, nad którą przechodziła właśnie wielka ulewa i wraz z Ewą mieliśmy nadzieję, że odstawią nas do hostelu tak samo jak nas z niego zabrali. Nim jednak nasz kierowca rozwiózł wszystkich pozostałych i dojechaliśmy do naszego, zza chmur wyszło słońce i bez problemu dotarliśmy do swoich łóżek.
Dziewczynka o imieniu Eli w Chivay |
Piętnaście minut po umówionej godzinie zaczęliśmy się lekko denerwować, bo naszego transportu wciąż nie było, za to zza gór nadciągała dość potężna chmura. Klimat tam jest taki, że przez większość dnia pogoda jest ładna i przyjemna, ale popołudniu przychodzi ochłodzenie i ostro leje aż do nocy. Woleliśmy tego uniknąć, więc żywo wypatrywaliśmy swojego busa, aż w końcu nadjechał i zaparkował po drugiej stronie placu. Gdy tylko zająłem swoje miejsce spadł na mnie ciężar całego dnia i zasnąłem kiedy tylko ruszyliśmy. Obudziłem się już w Arequipie, nad którą przechodziła właśnie wielka ulewa i wraz z Ewą mieliśmy nadzieję, że odstawią nas do hostelu tak samo jak nas z niego zabrali. Nim jednak nasz kierowca rozwiózł wszystkich pozostałych i dojechaliśmy do naszego, zza chmur wyszło słońce i bez problemu dotarliśmy do swoich łóżek.
Plaza de Armas po zmroku |
Tam
podjęliśmy decyzję, że w razie możliwości opuszczamy Arequipę następnego
dnia wieczorem na rzecz Cusco i po wykonaniu skrupulatnych obliczeń
wyszło nam, że tego dnia mieliśmy ostatnią szansę, by obejrzeć Stare
Miasto wieczorem. Łóżka wytworzyły własną grawitację i nie chciały nas
wypuścić, jednak tego odpoczynku żałowalibyśmy do końca życia i wyszliśmy
na ulicę. Arequipa jest dość bezpieczna, a przynajmniej takie sprawia
wrażenie, więc bez stresu spacerowaliśmy po pięknie oświetlonym Plaza de
Armas i okolicznych uliczkach. Tak jak w Ica tak i tu wszystkie ławki
wokół placu były zajęte zarówno przez miejscowych jak i turystów.
Gdzieniegdzie kręcili się starsi panowie z aparatami Polaroida i
oferowali swoje usługi za niewielką opłatą i z tego co widziałem ten
interes kręci im się całkiem nieźle. Wszystko to było cudowne i byliśmy
szczęśliwi, że tam jesteśmy, ale zmęczenie zaczęło powoli zwyciężać,
więc powlekliśmy się z powrotem do hostelu i oddaliśmy się łóżkowej
grawitacji.
Spaliśmy bardzo długo i o mało nie spóźniliśmy się na śniadanie. To przyrządziła nam pracująca tam Rosjanka, która miała pretensję do całego świata, że przyszło jej tam pracować. Modliliśmy się w duchu, by w recepcji pojawił się ktoś jeszcze, bo chcieliśmy zostawić tam swoje plecaki na cały dzień, a zważywszy na jej podejście do gości mogliśmy mieć z tym problem. Na szczęście pojawił się starszy gość, który najprawdopodobniej był właścicielem całego przybytku i kwestię pozbycia się betów mieliśmy z głowy. Podziękowaliśmy ładnie i obiecali wrócić popołudniu. W jednej z tysiąca agencji turystycznych kupiliśmy bilety do Cusco, ale daliśmy się podejść i do każdego biletu po 50 soli dopłaciliśmy po 20 prowizji. Bardziej opłacało się wziąć taksówkę i kombinować na dworcu, ale z drugiej strony przynajmniej mieliśmy problem biletów z głowy. Resztę dnia pakowaliśmy się do miejsc gdzie nas jeszcze nie było i tak trafiliśmy na odchodzącą od Plaza de Armas i wiodącą ku rzece ulicę Bolognesi. Tam, w jednej z wielu spelun zjedliśmy obiad za 3 sole, chociaż chwilę potem zorientowaliśmy się, że srogo przepłaciliśmy, bo dwie bramy mogliśmy zjeść za 2,50. Jak na tę cenę porcję mieliśmy całkiem spore, a w zupach nawet bonusy; ja wygrałem kurze serduszko, a Ewa stópkę. Sądząc po standardzie lokalu nie wydaje mi się, by zachodni turyści gościli w jego progach za często. Gdyby wparował tam nasz Sanepid kazałby to wszystko zamknąć, zburzyć, zasypać wapnem i zalać cementem.
Spaliśmy bardzo długo i o mało nie spóźniliśmy się na śniadanie. To przyrządziła nam pracująca tam Rosjanka, która miała pretensję do całego świata, że przyszło jej tam pracować. Modliliśmy się w duchu, by w recepcji pojawił się ktoś jeszcze, bo chcieliśmy zostawić tam swoje plecaki na cały dzień, a zważywszy na jej podejście do gości mogliśmy mieć z tym problem. Na szczęście pojawił się starszy gość, który najprawdopodobniej był właścicielem całego przybytku i kwestię pozbycia się betów mieliśmy z głowy. Podziękowaliśmy ładnie i obiecali wrócić popołudniu. W jednej z tysiąca agencji turystycznych kupiliśmy bilety do Cusco, ale daliśmy się podejść i do każdego biletu po 50 soli dopłaciliśmy po 20 prowizji. Bardziej opłacało się wziąć taksówkę i kombinować na dworcu, ale z drugiej strony przynajmniej mieliśmy problem biletów z głowy. Resztę dnia pakowaliśmy się do miejsc gdzie nas jeszcze nie było i tak trafiliśmy na odchodzącą od Plaza de Armas i wiodącą ku rzece ulicę Bolognesi. Tam, w jednej z wielu spelun zjedliśmy obiad za 3 sole, chociaż chwilę potem zorientowaliśmy się, że srogo przepłaciliśmy, bo dwie bramy mogliśmy zjeść za 2,50. Jak na tę cenę porcję mieliśmy całkiem spore, a w zupach nawet bonusy; ja wygrałem kurze serduszko, a Ewa stópkę. Sądząc po standardzie lokalu nie wydaje mi się, by zachodni turyści gościli w jego progach za często. Gdyby wparował tam nasz Sanepid kazałby to wszystko zamknąć, zburzyć, zasypać wapnem i zalać cementem.
José le taxi |
Po obiedzie w końcu zwiedziliśmy miejscowe zabytki od wewnątrz i tak
wspomniana już katedra, choć w z zewnątrz piękna to w środku jest raczej
nieciekawa. Nadrabia więc oryginalnością konstrukcji (przynajmniej dla
mnie), gdyż główny ołtarz nie znajduje się na wprost głównego wejścia,
lecz po jego prawej stronie. Na wprost znajduje się wyjście na niewielki
dziedziniec, skąd wychodzi się na wąską uliczkę pełną kawiarenek i
restauracji. Dużo ciekawszy jest XVII-wieczny barokowy Kościół Jezuitów
znajdujący się na przeciwległym końcu placu. Resztę popołudnia
spędziliśmy na ławce obserwując życie mieszkańców Arequipy. Co jakiś
czas ktoś do nas podchodził i oferował swoje błyskotki, słodycze, Colę
albo czyszczenie butów, ale uprzejme no, gracias zazwyczaj
załatwiało sprawę. Poza tym zauważyliśmy, przynajmniej ja, że po
Arequipie, tak jak w Chiclayo i Ica, jeździ cała masa wytworu
koreańskiej myśli technicznej, tak bardzo u nas
nielubianego. Gdyby podliczyć wszystkie Deawoo jeżdżące po Peru
wyszłoby, że co trzecie auto jest właśnie tej marki. Tanie, zwinne,
ekonomiczne, choć co kolega Paweł przeszedł swego czasu ze swoim Matizem
to jego. Natomiast inny dojechał w pewien deszczowy, marcowy dzień z
piątką ludzi w środku do Wiednia i wrócił, więc z drugiej strony chyba
nie ma co narzekać.
Te rozmyślania przerwał mi deszcz, więc zwinęliśmy się hostelu, gdzie siedząc na kanapie w recepcji zamieniliśmy kilka zdań z właścicielem. Dowiedzieliśmy się między innymi, że w tym roku kończy sześćdziesiąt pięć lat, a jego brat mieszka w Maladze. Bardzo był dla nas miły, więc w ramach podziękowań za opiekę obiecaliśmy mu polecać ten hostel w przyszłości, więc korzystając z okazji wywiązuję się z tego teraz: Hostel La Reyna, Av. Zela 209, Arequipa, Peru. Polecam. Szczerze. Tylko niech tę Rosjankę stamtąd wywalą.
Pozostawała nam jeszcze kwestia dojazdu na dworzec, ale o to nie musieliśmy się martwić, bo właściciel wyszedł z nami i zatrzymał dla nas taksówkę. Chwilę jeszcze negocjował cenę i pożegnał się jakbyśmy byli jego starymi znajomymi.
Na dworcu odprawiliśmy bagaże i zrobiliśmy niewielkie zakupy na czekającą nas ponad dziesięciogodzinną podróż. Z braku innej możliwości usiedliśmy na krzesełkach w holu i zaczęliśmy czekać na swój autobus. Koło mnie dosiadła się mniej więcej czteroletnia dziewczynka, której matka zrobiła jej prezent z czekolady, którą ta jadła z takim skupieniem i pasją, że przez chwilę zastanawiałem się ile z tej pasji będę miał za chwilę na spodniach. Rodzicielka zauważyła co się dzieje i doprowadziła latorośl do porządku. Niedługo potem zapowiedziano nasz autobus, więc pozbieraliśmy co nasze i poszliśmy się zapakować do środka. Szukając naszych miejsc wpadliśmy w lekką konsternację, bo numery jakie mieliśmy na biletach nie odpowiadały ilości miejsc w autobusie. Wróciliśmy więc do gościa, który nam sprawdzał paszporty i ten dopiero pokazał sierotom o co chodzi. No bo to przecież oczywiste, że miejsca 54-55 są tam gdzie 7-8. Podejrzewam, że to był bonus za te 20 soli prowizji dla biura turystycznego. W środku tradycyjnie już uśmiechnęliśmy się do kamery i dostaliśmy posiłek. Tym razem ciepły. Poza tym jeszcze jakiś sok i nawet deser. U lepszych przewoźników, jak w tym przypadku Cial, jest to normą, natomiast w Europie takie rzeczy masz tylko wtedy kiedy sobie kupisz na postoju. Pewnie dlatego w (chyba) 2013 zaprzestali działalności.
Tym razem także nie chciało mi się oglądać filmu, więc przytuliłem się do szyby i zasnąłem. Następny przystanek: Cusco.
Te rozmyślania przerwał mi deszcz, więc zwinęliśmy się hostelu, gdzie siedząc na kanapie w recepcji zamieniliśmy kilka zdań z właścicielem. Dowiedzieliśmy się między innymi, że w tym roku kończy sześćdziesiąt pięć lat, a jego brat mieszka w Maladze. Bardzo był dla nas miły, więc w ramach podziękowań za opiekę obiecaliśmy mu polecać ten hostel w przyszłości, więc korzystając z okazji wywiązuję się z tego teraz: Hostel La Reyna, Av. Zela 209, Arequipa, Peru. Polecam. Szczerze. Tylko niech tę Rosjankę stamtąd wywalą.
Pozostawała nam jeszcze kwestia dojazdu na dworzec, ale o to nie musieliśmy się martwić, bo właściciel wyszedł z nami i zatrzymał dla nas taksówkę. Chwilę jeszcze negocjował cenę i pożegnał się jakbyśmy byli jego starymi znajomymi.
Na dworcu odprawiliśmy bagaże i zrobiliśmy niewielkie zakupy na czekającą nas ponad dziesięciogodzinną podróż. Z braku innej możliwości usiedliśmy na krzesełkach w holu i zaczęliśmy czekać na swój autobus. Koło mnie dosiadła się mniej więcej czteroletnia dziewczynka, której matka zrobiła jej prezent z czekolady, którą ta jadła z takim skupieniem i pasją, że przez chwilę zastanawiałem się ile z tej pasji będę miał za chwilę na spodniach. Rodzicielka zauważyła co się dzieje i doprowadziła latorośl do porządku. Niedługo potem zapowiedziano nasz autobus, więc pozbieraliśmy co nasze i poszliśmy się zapakować do środka. Szukając naszych miejsc wpadliśmy w lekką konsternację, bo numery jakie mieliśmy na biletach nie odpowiadały ilości miejsc w autobusie. Wróciliśmy więc do gościa, który nam sprawdzał paszporty i ten dopiero pokazał sierotom o co chodzi. No bo to przecież oczywiste, że miejsca 54-55 są tam gdzie 7-8. Podejrzewam, że to był bonus za te 20 soli prowizji dla biura turystycznego. W środku tradycyjnie już uśmiechnęliśmy się do kamery i dostaliśmy posiłek. Tym razem ciepły. Poza tym jeszcze jakiś sok i nawet deser. U lepszych przewoźników, jak w tym przypadku Cial, jest to normą, natomiast w Europie takie rzeczy masz tylko wtedy kiedy sobie kupisz na postoju. Pewnie dlatego w (chyba) 2013 zaprzestali działalności.
Tym razem także nie chciało mi się oglądać filmu, więc przytuliłem się do szyby i zasnąłem. Następny przystanek: Cusco.
Następna część -> tutaj
spoko, peru, może kiedyś
OdpowiedzUsuń