Ameryka Południowa: cz.11 - Boliwia

Granica peruwiańsko-boliwijska
Spotkana pięć tygodni wcześniej w Limie polska para postraszyła nas, że przekraczanie granicy peruwiańsko-boliwijskiej jest przygodą sama w sobie; Peruwiańczycy przeszukują wszystko co się da, a najchętniej portfele, poza tym bez sensu trzymają ludzi na granicy i koszmarnie marudzą. W związku z tym rozlokowaliśmy pieniądze po plecakach i przygotowaliśmy psychiczne się na przekraczanie granicy, a tam… nuuuda. Musieliśmy jednak wysiąść z autobusu i ustawić się w kolejce do okienka numer jeden, gdzie po chwili oczekiwania zabrano nam karteczki imigracyjne, potem przeszliśmy do bramki numer dwa, gdzie podbito nam paszporty i definitywnie zakończono naszą przygodę z Peru. W bramce numer trzy czekała już na nas reprezentacja Boliwii i tam było najweselej;
-Americano! – Welcome! Bienvenidos a Bolivia!
-Ooo… Japon! – Konichiwa
-Oh, Polonia, Pais de Lucas Podolski. Bueno!
No ta, ale żebyś ty jeszcze wiedział jak go ta ojczyzna swego czasu potraktowała…
Dostaliśmy nowe karteczki i pieczątki w paszportach i pobiegliśmy w stronę naszego autobusu, gdzie zostawiliśmy bagaże, na które nawet nikt nie raczył spojrzeć. To już Niemcy za Kostrzynem robią więcej problemów.

Jesteśmy w Boliwii! Ale tą chwilą nie było nam się nacieszyć, bo kierowca zaczął nawoływać byśmy jednak wrócili na swoje miejsca, ale już kilkanaście minut później opuściliśmy je na dobre, gdyż osiągnęliśmy swój cel i mogliśmy cieszyć się dalej.
Copacabana
Copacabana to niewielka mieścina położona między wzgórzami nad jeziorem Titicaca. I to wszystko na prawie 4tys m. n.p.m., choć wcale na to nie wygląda. Chodząc po tamtejszych ulicach ma się wrażenie, że wielu ludzi jeżdżąc po świecie właśnie tam odnalazło swój dom i postanowiło zostać. Pozakładali własne biznesy albo pomagają miejscowym i dzięki temu na głównej ulicy prowadzącej do jeziora mieści się pełno kawiarenek, kafejek, restauracji, sklepów z pamiątkami, a wszystko to poprzetykane jest hostelami i pensjonatami. Pieniądze wymieniliśmy w jednym z kantorów po cenie 7 Bolivianos (w skrócie BOB) za Dolara i poszliśmy szukać pensjonatu. Ten, który sobie wybraliśmy znajdował się w bocznej uliczce tuż obok Catedral de la Virgen de la Candelaria, gdzie pokój z łazienką i telewizorem kosztował nas po 25Bobów. Po prowizorycznym rozpakowaniu się i zrobieniu szybkiego prania wyszliśmy zwiedzić miasteczko. Nim jednak zeszliśmy nad jezioro poszliśmy na pobliskie górki, z których jedna pełni funkcję jaką do niedawna pełnił krakowski Zakrzówek, czyli przede wszystkim ogniskowo-libacyjną, chociaż tam jeszcze wypasają owce, natomiast na drugiej znajdują się kapliczki z relikwiami świętych, przy których czuwają starsze kobiety sprzedające kolorowe świeczki i niestety także całą masę kolorowego importu z Chin. Dłuższą chwilę napawaliśmy się widokiem na jezioro Titicaca i w końcu zeszliśmy nad sam brzeg, gdzie w jednym z prowizorycznych biur podróży za 25 bolivianos kupiliśmy bilety na Isla del Sol na następny dzień.

Wizyta na tej wyspie była głównym powodem naszego postoju w Copacabanie. Miejscowi Indianie wierzyli, że narodził się tam Wirakocza; twórca świata, ojciec Słońca i Księżyca, co czyniło go najważniejszym lokalnym bogiem. Spoglądając z Ewą na zachodzące tam Słońce uznaliśmy, że gdy się tak dobrze przyjrzeć to w tej historii może być ziarnko prawdy.
Jezioro Titicaca
Na Isla del Sol można dostać się tylko dwa razy dziennie; albo o 8:30 albo o 13:30. No albo wpław. Jeszcze fajniej jest z powrotami, bo ostatnia łódka odpływa o 14:30, czyli na jakieś większe zwiedzanie nie ma nawet mowy. Co gorsza tamtejsze stateczki są koszmarnie wolne i im dalej jest się od brzegu tym większe ma się wrażenie, że to nie silnik nas pcha tylko prąd znosi. Po niecałych dwóch godzinach rejsu przybiliśmy w końcu do przystani południowej, ale nie wiedzieć czemu tam nas nie chcieli, więc musieliśmy płynąć kolejną godzinę do przystani na północy wyspy. Nim tam jednak dodryfowaliśmy nasz sternik z przecudną gracją wpłynął dziobem na inną łódkę pełną turystów. Straty były żadne, strachu wiele, ale za to wkurw kapitana drugiej łajby bezcenny.

Na wyspie pogoda w końcu zaczęła się poprawiać i zwiedzanie stało się przyjemniejsze, choć pierwsze dwadzieścia minut wystarczyło, bym całym sercem z przyległościami znienawidził porę deszczową, a już w szczególności na tej nieludzkiej wysokości. Na łódkę powrotną nie mogliśmy się spóźnić, więc nie tracąc więc czasu zrobiliśmy szybki sprint do najbliższych ruin, które może i na kolana nie rzucają, ale lepsze to od spędzenia połowy dnia na plaży z pułkiem hipisów w namiotach. Poza tym niemal tam dobiegliśmy i nawet nam płuca od tego nie wybuchły, za to my spuchliśmy z dumy. Ale naprawdę dumni bylibyśmy dopiero wtedy, gdybyśmy dotarli do ruin właściwych, lecz niestety te znajdują się w centrum wyspy i by mieć szansę je zobaczyć trzeba spędzić noc na wyspie i ci wszyscy hipisi właśnie na to się zdecydowali. My jednak wróciliśmy na przystań, gdzie chwilę potem odbiliśmy z powrotem do Copacabany… a przynajmniej w jej kierunku. Po drodze czekały nas przystanki w kilku miejscach. Pierwszy postój był na przystani, gdzie wcześniej nas nie chcieli, ale teraz witali nas z otwartymi ramionami i biletami po 5 Bobów. Z miejscowych atrakcji mogliśmy wybierać między wejściem po schodach na prawie pionową ścianę, co przy niedawnym bieganiu odpadało, restauracją albo po prostu siedzeniem na kamienistej plaży. Przetłumaczyliśmy sobie to na polski, czyli w ogóle nie zapłaciliśmy i zostaliśmy na łódce. Poza nami zostały jeszcze dwie osoby, jak się potem okazało Polka i Czech z Ostravy. Ale to z pewnością był przypadek, bo doniesienia, iż to polscy turyści najbardziej nie lubią wydawać pieniędzy to przecież jakieś ploty.
Przez jakiś czas towarzyszyli nam także miejscowi chłopcy, którzy między sobą rozmawiali w miejscowym języku, ale kiedy tylko pojawiał się jakiś turysta płynnie przechodzili na hiszpański. Żaden ze mnie kulturoznawca i tylko dzięki Wikipedii mogę zgadywać jakim konkretnie językiem się posługiwali (chyba ajmara), ale trochę to pocieszające, że jednak nie wszędzie lokalne języki są na wyginięciu. Bo w Europie to rozpacz.
Łódź na jeziorze Titicaca
W oczekiwaniu na pozostałą część grupy usadowiliśmy się z przodu łódki, gdzie było najwięcej miejsca i próbowaliśmy się zdrzemnąć. Niestety nie dane nam było długo odpoczywać, bo ludzie zaczęli się schodzić, a koło nas usadowiła się wcześniej wypatrzona para polsko-czeska, także wypadało nam się przywitać. Dorota i Peter, bo tak mieli w dowodach, siedzieli w Ameryce Południowej już od połowy listopada ze sporym akcentem na dżunglę (no wiem, selwę) i w połowie lutego jeszcze nie wiedzieli kiedy kończą swoją podróż. W przeciwieństwie do nas oni woleli zasiedzieć się w jednym miejscu choćby i miesiąc i tam prowadzić hipisowskie życie z poznanymi autochtonami. Można i tak, lecz ja już po tygodniu zacząłbym się pakować i próbował znaleźć transport w dowolne inne miejsce.
Rozmowę przerwał nam kapitan cumując w kolejnym miejscu. Były to miejscowe tratwy z trzciny na które wstęp kosztował jednego Boba. Wyjrzeliśmy przez okna na tę atrakcję i zdecydowaliśmy się nigdzie nie ruszać, zwłaszcza, że mieliśmy najlepsze miejsca na całej łódce. Na szczęście długo tam nie staliśmy i popłynęliśmy dalej. Po drodze było jeszcze kilka takich przystanków i w końcu przed godziną osiemnastą przybiliśmy do nabrzeża Copacabany. Nie byliśmy w pełni szczęśliwi, bo mieliśmy nadzieję spędzić nieco więcej czasu na wyspie, trochę się poszwędać, pozwiedzać, odpocząć na plaży, a nie bujać się większość dnia w łódce, ale jak na całodniową wycieczkę za 12zł to i tak było całkiem przyzwoicie.
Na brzegu pożegnaliśmy się z nowymi znajomymi i wróciliśmy na główną uliczkę. Ja chciałem wymienić swoje książki na inne, a Ewie zależało na Internecie. Pierwszą sprawę udało nam się załatwić w punkcie z wielkim logo Lonely Planet gdzie poza przewodnikami nowymi i używanymi można było także wymienić literaturę. Wybór dość spory i to w wielu językach. Nie dojrzałem polskiego, więc dołożyłem swoją cegiełkę w postaci Mauricio, czyli wybory Eduardo Mendozy, choć z początku nie byłem pewien czy będą chcieli, natomiast do literatury anglojęzycznej dorzuciłem Wojnę Futbolową Kapuścińskiego. Może to i trochę dziwne, że książkę polskiego autora miałem po angielsku, ale nie wiedzieć czemu w oryginale wydają go głównie w twardej okładce, a mnie zależało na miękkiej. Długo nie mogłem się zdecydować co wziąć w zamian i po dłuższym namyśle mój wybór padł na M*A*S*H Richarda Hookera, bo jak zawsze kochałem serial to po książkę nigdy nie sięgnąłem. Gdyby ktoś kiedyś potrzebował; miejsce nazywa się The Spitting LLama i ma swój punkt także w La Paz (Calle Linares 947).
Internet znaleźliśmy budynek dalej, lecz już samo dostanie się na skrzynkę pocztową zajęło nam tam prawie całą godzinę, więc nie rozpisywaliśmy się specjalnie, a dalszą zabawę odpuściliśmy. Za tę niesamowitą prędkość surfowania musieliśmy zapłacić po 10Bs, czyli niecałe 5zł.

Następnego dnia rano spakowaliśmy co nasze i poszliśmy na główny placyk Copacabany skąd odjeżdżały busy do La Paz. Rozkład mieli taki jaki busy mają na całym świecie, czyli jak się zapełni to pojedziemy. Zapłaciliśmy 15 Boliwianos i wsiedliśmy do środka, a nasze plecaki powędrowały na dach. Od rana trochę kropiło, więc mieliśmy nadzieję, że facet czymś te bagaże jednak przykryje nim ruszymy, bo żadne z nas nie miało wodoodpornego worka w środku, a nie chcieliśmy mieć mokrych ciuchów, zwłaszcza, że te niedawno wyprane jeszcze nie całkiem wyschły. Ostatecznie jakaś folia rzeczywiście się na tym znalazła, ale była na tyle mała, że gdyby rzeczywiście zaczęło ostro padać to wszystko co na dachu by popłynęło.
Wcześniej jednak to my musieliśmy popłynąć; promem, bo droga nagle się nam skończyła i wszyscy musieli wyjść z busa i przesiąść się na łódkę. Skonstruowane jest to tak, że pasażerowie płyną niewielką łódką, a samochody nieco dalej na barce. I jest tam tego wszystkiego krocie. Nawet nie chcę myśleć ile ludzi straci pracę kiedy w jakiejś odległej przyszłości w końcu zbudują tam most. Na razie miejscowi nie muszą się o to martwić, przynajmniej nie w tym wieku. A nawet jeśli to teraz źle nie mają, bo każdego pasażera kasują na półtora Boba, a kierowcę pewnie ze trzy razy tyle.
Dalsza droga prowadziła przez niekończące się równiny i zważywszy na nasze położenie nad poziomem morza był to widok dość nietypowy. Niby góry i wysoko, ale jednak jakby nie. O wysokości przypominały nam tylko bardzo nisko wiszące chmury, z których niestety niedługo potem zaczął padać deszcz. Najpierw nieśmiało, ale kiedy znaleźliśmy się na przedmieściach El Alto nabrał pewności siebie i rozlało się na dobre. Po kilku przystankach w tym jednym z najwyżej położonych miast świata zjechaliśmy do La Paz i po kilkunastu minutach zatrzymaliśmy się u celu. Na początku nie wiedzieliśmy, że to już koniec jazdy, bo nasz cel wyglądał na przypadkowy przystanek przy jednej z kamienic, ale tak na dobrą sprawę nie robiło to nam żadnej różnicy, bo i tak kojarzyliśmy tę okolice tak dobrze jak każdą inną w tym mieście. Po powrocie próbowałem znaleźć na mapie to miejsce, ale niestety bez sukcesu. Pamiętam tylko, że obok znajdował się niewielki skwerek z kościołem, a dalej jakaś większa ulica, ku której się pokierowaliśmy. Spacer do znajdującego się w centrum Plaza San Francisco w tych warunkach nie wydawał się za mądrym posunięciem, zwłaszcza, że nie mieliśmy najmniejszego pojęcia, gdzie to centrum może się znajdować, więc zamachaliśmy na taksówkę i zaufaliśmy kierowcy. La Paz niestety nie cieszy się dobrą opinią wśród turystów i łącząc wtedy La Paz i taksówka na myśl przychodziła mi przygoda jaką mieli w tym mieście Los Viajeros, no ale pasmo sukcesów zawsze musi być przerwane jakimś pechem, bo inaczej co to za sukcesy by były. Prawdą jest, że co drugi taksiarz na świecie próbuje zarobić jak najwięcej na turystach, abstrahując od sytuacji jak powyżej, ale nawet mimo to znaczna większość to także po prostu ciężko pracujący ludzie i wrzucanie turystów do bagażnika im nie po drodze. No, ale jak ktoś ma pecha to i na pestce w bananie zęba złamie.

Z okna taksówki obserwowaliśmy ruch uliczny i zgodziliśmy się, że dobrze zrobiliśmy nie decydując się na spacer, bo pewnie do dziś byśmy tam błądzili. Kierowca wysadził nas pod Katedrą i wskazał mniej więcej co jest gdzie, ale my i tak poszliśmy gdzie indziej. Chwilę pobłądziliśmy po okolicy wkurwiając się to na siebie, to na ten deszcz, to na tę wysokość no i w końcu na miejscowych, z których każdy pokazywał inny kierunek. A tak naprawdę wystarczyło podejść 50 metrów za katedrę i wszystko byłoby jasne.
La Paz
W Lonely Planet Ewa wypatrzyła jakiś hostel, więc to ona prowadziła, a ja wlokłem się z tyłu klnąc na potęgę i obwieszczając światu jak bardzo nienawidzę pory deszczowej. Całkowicie mokrzy stanęliśmy u progu hostelu Cactus i spytaliśmy o jakikolwiek wolny pokój. Zrobiliśmy przy tym oczy jak Kot w Butach do Shreka i chyba poskutkowało, bo znalazła się dla nas dwójka, która według księgi jeszcze noc wcześniej była jedynką. Pokój miał jakieś dwa i pól metra na trzy z czego większość zajmowało łóżko, więc zdecydowaliśmy się bez wahania. 30 Bobów było warte nawet tej klitki. Oboje padliśmy na to wielkie łóżko i tak zostaliśmy przez jakiś czas. Nie chcieliśmy jednak marnować dnia, więc pozbieraliśmy się w sobie, rozwiesiliśmy wciąż mokre pranie i wysunęliśmy nosy na zewnątrz. ok., nie leje, można iść.
Nasz hostel znajdował się w samym centrum gringolandu, miejscu pełnym hosteli, restauracji, sklepów, straganów z pamiątkami i biur podróży oferujących wszystkie możliwe formy rozrywki w La Paz i okolicach. Zaraz obok znajduje się Mercado de las Brujas, gdzie tamtejsze wiedźmy sprzedają wszystko co jakkolwiek łączy się z ich profesją od ziół do suszonych płodów lam. Ciekawa byłaby to pamiątka, ale po portfel nie sięgnąłem. Gdyby spytać o sproszkowane języki żmii i suszone oczy jaszczurki to pewnie by miały i jeśli dotychczas żałowałem, że w Chiclayo ominąłem podobne miejsce, to teraz nie mogłem się nacieszyć. Chodziliśmy od straganu do straganu i wchodziliśmy do każdego sklepu i oglądając świecidełka i pamiątki w jednej z bram natknęliśmy się przypadkiem na Museo de Coca. Boliwia jest największym eksporterem tej rośliny i legalnie i nielegalnie, a głównym odbiorcą, i pewnie sponsorem całego kraju, jest Coca-Cola. Muzeum jest malutkie i ciasne, ale dość ciekawe i sensownie zorganizowane. Obsługa jest anglojęzyczna co bardzo ułatwia zadawanie pytań, a i oni starają się odpowiedzieć na każde najlepiej jak potrafią. Poza tym można kupić liście koki oraz napić się herbaty, oczywiście też z liści koki. Próbek kokainy jednak nie rozdają. Wstęp to 10Bs, także jak najbardziej warto się pofatygować, choćby z ciekawości.

Centrum La Paz to market. Tak jak u nas Rynek powiedzmy, z tą różnicą, że oni traktują to poważnie i centrum to jeden, ogromny, zajmujący dobre kilka przecznic plac targowy, na którym można kupić dosłownie wszystko; buty, swetry, czapki, pamiątki, zabawki, owoce, mięso, jedzenie na wynos, pozostałe tekstylia, chemię domową - wszystko. Z przyjemnością się tam zgubiliśmy, choć Lonely Planet jak zwykle odradza. Kiedy udało nam się stamtąd wyswobodzić i wyszliśmy na ulicę, którą w przeciwieństwie do innych w miarę już kojarzyliśmy, a Ewa poszła kupić suszone banany, ja zacząłem rozglądać się wokół i pierwszy raz od początku całej wyprawy ta nowa rzeczywistość namacalnie do mnie dotarła, że aż mnie ścisnęło w człowieku i wyraziłem swój zachwyt na głos mówiąc: ja tu naprawdę jestem. Jestem w La Paz!
Okolica nie była jakaś szczególna - wokół jeździły samochody, na chodniku ludzie na handlowali czym popadnie, wszędzie było raczej brudno i chaotycznie, ale stojąc tam poczułem, że jestem absolutnie zachwycony i zakochany w tym mieście. Byłem w nim dopiero kilka godzin, ale podobało mi bardziej niż każde poprzednie. La Paz okazało się być zlepkiem tego wszystkiego co widziałem już wcześniej w innych miastach; był chaos Limy, życie Chiclayo, wielki bazar jak w Cusco, ceglane brzydkie domy jak w Huaraz. I te ulice - kręte, raz w górę, raz w dół. Nigdy nie marzyłem by znaleźć się w La Paz i pewnie gdybyśmy tam nie dotarli to mój świat by się nie zawalił, ale jeśli kiedykolwiek wcześniej wyobrażałem sobie to miasto, to właśnie takim jakie widziałem je w tej konkretnej chwili.
Zachwycać można by się bez końca, ale jeść też trzeba, więc zaczęliśmy szukać po okolicy jakiejś przyjemnej restauracji. W uliczce za gringolandem znaleźliśmy dość fajną miejscową knajpkę gdzie zamówiliśmy zestawy po 12Bs, które tak na dobrą sprawę niczym nie różniły się od tych z Peru. Może były trochę pikantniejsze, ale poza tym to samo. Gwiazdą lokalu był miejscowy stały bywalec o wyglądzie kierowcy PKSu na dowolnej regionalnej trasie w warmińsko-mazurskim. Raczej tęgi, twarz nalana, lekko siwiejące włosy z falką, wielkie, druciane, przyciemniane okulary wyjęte z lat 70' i do tego kurtka dżinsowa. Bardzo chciał z nami rozmawiać, ale nasz hiszpański był wciąż na żenującym poziomie, więc rozmowa się nie kleiła. Mimo to udało nam się go zapewnić, że Boliwia jest w dechę i bardzo nam się podoba, ale ten powątpiewał sugerując, że w Peru pewnie bawiliśmy się lepiej. Konwersację przerwała właścicielka lokalu ze szmatą w ręce i kazała mu nie zaczepiać gości. Pan posmutniał, lecz przyjął krytykę z pokorą, opuścił knajpę i pożeglował w swoim kierunku. Być może na miejscowy dworzec autobusowy.

I znów; czas nas goni. Nie planowaliśmy zostawać w La Paz dłużej niż dwa dni, więc w jednym z biur podróży kupiliśmy bilety na autobus do Uyuni oraz trzydniową wycieczkę po Salar de Uyuni w jeepach. Chyba nie ma bardziej popularnej wycieczki w Boliwii jak właśnie ta, także problemu z rezerwacją nie było. Jest jeszcze (m.in.) zjazd na rowerach Drogą Śmierci, ale coś trzeba było wybrać. Kosztowało nas to około 115$ i jak dotąd był to nasz najdroższy jednorazowy wydatek w Ameryce Południowej. Jak się potem okazało warty każdego centa, a nawet boliwijskiego centavo.
A na wieczór - Paceña. W Boliwii piwo numer jeden, w moim osobistym rankingu zdecydowanie niżej. Z drugiej strony kiedy żyje się na takiej wysokości piwo z nóg już zwalać nie musi.
La Paz, katedra przy Plaza Murillo
Następnego dnia pozwoliliśmy sobie na dłuższy sen i dopiero przed dziesiątą opuściliśmy hostel. Plecaki zostawiliśmy w schowku i obiecaliśmy jeszcze po nie wrócić. Gringoland już nam się znudził, więc zeszliśmy do miejsca gdzie poprzedniego dnia wysadził nas taksówkarz i pokierowaliśmy się w stronę dzielnicy biznesowej La Paz. Mnie zależało na znalezieniu poczty, bo bardzo chciałem wysłać pocztówkę do kraju, a to była ostatnia szansa na zrobienie tego z Boliwii. Udało się to tylko dzięki pewnej miłej pani, która podała moją kartkę do sortowni, bo dziury do niej prowadzące były zaklejone. Nie wiem czy to z powodu soboty, czy tak po prostu mają, ale najważniejsze jest to, że kartka doszła.

Przez pozostałą część dnia spacerowaliśmy przede wszystkim po ulicy Santa Cruz i przyległościach. Po obu jej stronach znajdują się raczej nieciekawe wieżowce poprzetykane to tu to tam niskimi domkami, które po części niestety nie znajdują się w najlepszej kondycji. Niektóre jednak żyją i w jednym z nich znajduje się Muzeum Sztuki Współczesnej, które także odwiedziliśmy. Pewnie już wspomniałem i to nie raz, że w temacie sztuki współczesnej jestem ignorantem, niemniej znalazłem tam kilka obrazów, które widziałbym u siebie na ścianie i nawet mogłem je sobie kupić. Poza tymi kilkoma wyjątkami większe wrażenie wywarł na mnie sposób montowania miejskiej instalacji elektrycznej. W Europie na pewno znalazłby się nie jeden, który nazwał by to rzeźbą, dorobił ideologię, wmówił ludziom, że to sztuka i sprzedał za miliony.
Z ulicy Santa Cruz poszliśmy na Plaza Murillo, czyli prawdziwe centrum La Paz i chyba najurokliwsze jego miejsce. Jest to niewielki plac przy którym znajduje się Katedra oraz Pałac Prezydencki, natomiast całość znajduje się w absolutnym i niezaprzeczalnym władaniu gołębi. Ilostan gołębia na metr kwadratowy przekracza tam wszystkie rozsądne normy przez co bardzo współczuję okolicznym mieszkańcom i ich parapetom.
Natomiast wnętrze katedry jest bardzo ładne i naprawdę warto je zwiedzić, a my dodatkowo mieliśmy okazję chwilę obserwować prowadzoną właśnie mszę, trochę z ciekawości, trochę z przymusu, bo znów zaczęło mocno padać. Nie mogliśmy jednak spędzić tam całego dnia, więc wróciliśmy z powrotem do naszego azylu dla turystów na jakiś obiad i w końcu do hostelu po rzeczy.
Autobus do Uyuni odjeżdżał dopiero o godzinie 19, ale nie byliśmy pewni boliwijskich rozkładów, więc na dworzec pojechaliśmy dość wcześnie. Przyszło nam tam spędzić dodatkową godzinę, bo autobus do Uyuni jakoś nie mógł przyjechać, a w kiosku naszej firmy przewozowej nikt nic nie wiedział i raczej zdawali się mieć na to wyjebane. Wątpliwości co do naszego przewoźnika dzieliliśmy z dwójką Australijczyków, którzy już mieli swoje doświadczenia odnośnie transportu w Boliwii, więc specjalnie nie byli sytuacją zdziwieni czy zaniepokojeni. My zresztą podobnie, bo tyle co się wyjeździliśmy przez ostatnie kilka tygodni to nasze i raczej wiele nas zdziwić już nie mogło.
W końcu panowie z kiosku skończyli pogaduchy, pozbierali pozostawione bagaże na wózek i wywieźli na płytę postojową. Tam zagadki ciąg dalszy, bo autobusu nie było i nawet nie wiedzieliśmy czy stoimy w dobrym miejscu. Wskazówką był chłopak od bagaży, który z nami czekał, więc jedna z turystek z Izraela zaczęła się na niego drzeć amigo, donde de bus?? Donde de bus!!?, ale ten nie wiedział gdzie jest autobus, więc się tylko cieszył. I w takiej atmosferze czekaliśmy na swój transport i obserwowaliśmy jak inne odjeżdżają, między innymi także do Uyuni.
W końcu jest i nasz. Dojechał, a w zasadzie dotoczył się. Lata świetności miał już dawno za sobą, ale jeździliśmy już gorszymi, więc schowaliśmy plecaki do bagażnika, odebraliśmy swoje numerki i zajęliśmy swoje miejsca. Pechowo wygraliśmy fotele zaraz za kabiną kierowcy, z którym podróżowało jeszcze trzech chłopa, więc zrobili sobie całonocną imprezę. Zawinąłem się w koc, wtuliłem w fotel i w ten sposób przetrwałem noc na bezdrożach Boliwii. O poranku byliśmy w Uyuni. I to dwie godziny przed czasem.
 
Następna część -> tutaj

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester