Ameryka Południowa: cz.7 - Peru

W hostelu powstało małe zamieszanie i to podobno przeze mnie, bo dzień wcześniej zmieniłem sobie łóżko na takie nie przy drzwiach i z punktu widzenia systemu rezerwacyjnego była to zbrodnia nie do wybaczenia. Koleś z recepcji nie mógł się w tym wszystkim połapać, więc Ewa mu pomogła i zajęła pierwsze łóżko, które wyglądało na opuszczone. Wcześniej zajmował je pewien typ wyglądający na Chilijczyka, który wraz z kolegą wymeldował się tego ranka wraz z moim odtwarzaczem mp3 i jednym z kabli USB. Nie jestem w stu procentach pewny, że to akurat im spodobała się moja empetrójka, ale nikt inny nie przychodził mi wtedy do głowy. Obsługi nawet przez chwilę nie podejrzewałem, natomiast reszta osób w pokoju nie pasowała mi do schematu osoby plądrującej czyjeś łóżka. Inna sprawa to ta, że sam jestem sobie winien, bo zostawiłem wszystko na parapecie, więc złodziej nawet nie musiał się specjalnie starać, ale to niczego nie tłumaczy. Rozumiem, że miejscowi z obsługi w takich miejscach dużo nie zarabiają i są wśród nich ludzie, którzy jeleniowatego gościa traktują jak dar od Boga, ale akurat ci z HQVilla na takich mi nie wyglądali, natomiast kiedy turysta okrada drugiego turystę to jest to kurestwo do potęgi nieskończonej. Stratę odżałowałem, a przy wymeldowywaniu się zostawiłem swój adres e-mail i numer telefonu, gdyby nagle jakimś cudem zguba się odnalazła. Przez kolejne sześć tygodni musiałem się jednak obejść bez swojej ulubionej muzyki i słuchawek.

Lima, pomnik bosego chłopca
 
Po śniadaniu pojechaliśmy do Centro Historico. Wysłałem Larisie wiadomość, że możemy się spotkać i że to mój ostatni dzień w Limie, więc więcej okazji nie będzie. Ta nawet wyraziła chęć, ale bardzo nie pasowało jej, że już nie jestem sam w Peru, mimo tego umówiliśmy się na popołudnie gdzieś w centrum. Nawiązałem też kontakt z Markiem i Jagodą, którzy dzień wcześniej wrócili z gór do Limy i zamelinowali się gdzieś blisko Starego Miasta, ale tyle im zeszło w muzeach, że ostatecznie do spotkania nie doszło. 

Obiad zjedliśmy w knajpie gdzie dzień wcześniej spędziłem większość popołudnia z nowymi znajomymi. Część dań z menu potrafiłem już rozpoznać, ale większość wciąż była zagadką i na jedną z takich niewiadomych oboje się zdecydowaliśmy. Do obiadu dostaliśmy dzbanek soku ananasowo-jabłkowego (wiadomo na co to dobre) i po kieliszku pisco sour, gdyż akurat w ten dzień było jego święto. Według wikipedii jest to święto ruchome i wypada zawsze w pierwszy lutowy weekend. Pijąc tę ich dumę narodową czekaliśmy na Larisę, lecz ta w końcu w ogóle się nie pokazała. Dziewczyna zagadka, ale może to i lepiej. Z perspektywy czasu jednak sądzę, że spełniła swoje zadanie - miała sprawić, że tam wrócę i zamówię. Cóż, udało jej się.
Lima
Zdecydowaliśmy, że wracamy do Miraflores myśleć co robimy dalej, ale wcześniej zrobiliśmy sobie jeszcze spacer nad rzekę, gdzie zaczepił nas opiekun grupy nastolatków i powiedział, że jest nauczycielem angielskiego i działa jako wolontariusz i bardzo by chciał byśmy coś im o sobie opowiedzieli, koniecznie po angielsku. No to powiedzieliśmy i musiało to wzbudzić taki zachwyt, że każdy chciał zrobić sobie z nami zdjęcie. Na szczęście skończyło się tylko na kilku grupowych. Dobrze, są tam tacy ludzie, którzy chcą uczyć języków i to za darmo, bo w peruwiańskich szkołach takich zajęć jest niewiele i ciężko cokolwiek z nich wynieść, natomiast na prywatne lekcje mało kto może sobie pozwolić. Nawet osłuchać się nie ma jak, bo wszystko dubbingują. No i muzyka też tylko ich.
W hostelu wyjęliśmy Lonely Planet i za kolejny cel obraliśmy miejscowość Pisco. Inną sprawą była kwestia dojazdu, ale ten problem zostawiliśmy sobie na kolejny dzień kiedy o wszystko chcieliśmy wypytać w hostelowej agencji turystycznej. Rano okazało się jednak, że niczego w tam nie ugramy, bo mają wolne. Bardzo nie chcieliśmy spędzać kolejnego dnia w Limie, więc Ewa poszła szukać szczęścia w Internecie, a ja spróbowałem u chłopaka z recepcji. Ten nie bardzo się orientował w rozkładach, ale wystarczyło, że zadzwonił w dwa miejsca po czym podał nam wszystkie informacje jakich potrzebowaliśmy.

Z Limy do Pisco najłatwiej dostać się autobusem firmy Soyuz. Firma ma własny dworzec (który nawet nie jest dziurą w ścianie), a autobusy do Pisco, Ica i dalej do Nazca kursują co mniej więcej pół godziny. Bilety kupiliśmy na dworcu i jeśli dobrze pamiętam kosztowało nas to kilkanaście soli. Problem pojawił się dopiero wtedy, kiedy facet zatrzymał się przy jakimś namiocie na środku pustyni i zaczął się drzeć:
Pisco! Pisco!
Że gdzie niby to Pisco? Tu!?
No to dawaj do kierowcy i pytamy czy to na pewno jest aquí, a ten na to, że jak najbardziej aquí i radzi się spieszyć z wysiadaniem. Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze odebrać bagaży kiedy spod ziemi wyrosła jakaś kobiecina z ulotkami i zaczęła nas wpychać do taksówki. Dojechać i tak tam musieliśmy, więc ustaliliśmy cenę na 7 soli i ruszyliśmy w stronę miasta. Pan zaparkował pod hotelem kilkanaście metrów za głównym placem, gdzie skierowała nas agentka z przystanku, więc z grzeczności weszliśmy i zapytaliśmy o cenę. Dwójka kosztowała sześćdziesiąt soli, także nie zastanawialiśmy się długo i już byliśmy w progu kiedy padła ostateczna cena 50 soli. Jeszcze chwilę marudziliśmy, ale o większej zniżce nie było mowy, więc po obejrzeniu pokoju zdecydowaliśmy się na jedną noc. Był malutki, ale bardzo ładny i czysty i z do tego własną łazienką, więc nawet nie było się do czego przyczepić. Jak się potem okazało żaden inny hotel w okolicy nie oferował lepszej stawki, a niektóre nawet nie oferowały już wolnych łóżek, także od razu gdy tylko wróciliśmy zarezerwowaliśmy sobie drugą noc. Tak na wszelki wypadek.
Pisco, Peru
 
Muszę się przyznać, że przed wyjazdem niewiele interesowałem się aktualnymi wydarzeniami z regionu i o ostatnim trzęsieniu ziemi dowiedziałem się na miejscu. Wystarczyło rozejrzeć się po okolicy. W 2007 roku region Pisco/Ica nawiedziło trzęsienie ziemi o sile 8.0 stopni w skali Richtera i zrównało z ziemią ponad ¾ zabudowy miasta, pod którego gruzami zginęło przeszło pięćset osób. Skutki tej katastrofy są widoczne do dziś i większa część infrastruktury wciąż nie została odbudowana. Natomiast to co zostało jest albo niewykończone albo w opłakanym stanie. Niektóre z mniejszych uliczek wciąż wyglądają jak po bombardowaniu, a pod budynkami piętrzą się stosy gruzu. Przy głównym placu wciąż stoi popękany i opuszczony ratusz, który i tak jest w niezłej kondycji w stosunku do pobliskiej katedry San Clemente, z której po trzęsieniu zostały tylko obie wieże i część fasady, co ostatecznie i tak wyburzono i od zera zaczęto budować nową świątynię. W związku z takimi stratami w mieście nie ma zbyt wielu miejsc noclegowych, także po dłuższym spacerze po mieście w pełni zrozumieliśmy sytuację. Także w restauracjach ceny są wyższe, ale porcje wciąż podają ogromne jak wszędzie.

Paracas
 
Nie przyjechaliśmy jednak do Pisco oglądać skutków trzęsienia, lecz by dostać się do pobliskiego Paracas, a stamtąd do rezerwatu przyrody oraz na Islas Ballestas, czyli Galapagos dla ubogich. Następnego dnia rano poszliśmy na plac targowy skąd odjeżdżają busy do Paracas. Lonely Planet każe mieć się tam na baczności, bo ponoć okradają turystów na potęgę i być może tak właśnie jest, ale my albo mieliśmy szczęście albo nie wyglądaliśmy na turystów. Zwłaszcza ruda Ewa. Jedyną osobą, która nas tam zaczepiła był taksówkarz, który zaproponował, że podwiezie nas do Paracas za 12 soli. Słysząc taką ofertę nawet się nie zatrzymaliśmy. Coś tam jeszcze krzyczał o dziesięciu, ale nas bardziej interesowało collectivo za 1,50. Znaleźliśmy autobus, który wydobyto chyba z gruzów i wyklepano, ale jeździł i to było najważniejsze. Przecież nikt tam się nie będzie wygłupiał i przejmował stłuczoną lampą czy wgnieceniami w karoserii. Niestety musieliśmy czekać aż się to cudo zapełni i dopiero wtedy mogliśmy ruszyć. Jazda z Pisco do Paracas trwała mniej niż pół godziny, ale pewnie wyszłoby krócej gdyby kierowca nie rozwoził ludzi do pobliskich fabryk ulokowanych wzdłuż drogi. Większość to były albo stocznie albo przetwórnie ryb. Fetor straszny, ale nawet szło wytrzymać.

Paracas to zaledwie dwie ulice i plaża okupowana przez pelikany. Przy plaży znajdują się hotele z basenami i tarasami i w porównaniu do Pisco całość wypada dość bogato. Można dostać się stamtąd do parku krajobrazowego na półwyspie Paracas, popłynąć łódką na te Galapagos lub po prostu plażować. Więcej rozrywek to miejsce niestety nie oferuje. Przy nabrzeżu dopadła nas kobieta z ofertą wycieczki na wyspy za czterdzieści soli, i że to ostatnie miejsca, że potem nie będzie tak łatwo, będzie trzeba długo czekać i jeśli teraz się wpiszemy jej na listę, to tak jakbyśmy wygrali w życie i cieszmy się, że nas znalazła. Woleliśmy sami się rozejrzeć i poszukać czegoś tańszego. W biurze obok ugadaliśmy się z panem na 35 soli od osoby, ale do wypłynięcia została nam jeszcze więcej niż godzina, także wykorzystaliśmy ją na zwiedzenie targu z pamiątkami, ręcznie robioną biżuterią i całą masą innych świecidełek. Nie było jeszcze dziesiątej, a już upał zaczynał zwalać mnie z nóg, ale wystarczyło, że pomyślałem jaki mamy właśnie miesiąc i od razu zrobiło mi się przyjemniej. Na nabrzeżu skąd miała odpływać nasza łódka natknęliśmy się na krzyż. I to nie taki zwykły krzyż. Miejscowi umieścili na nim chyba wszystkie możliwe symbole jakie przyszły im do głowy z drabiną, trąbką, kielichem, księżycem i słońcem włącznie. Poza tym miał miejsca na żarówki i wieczorem zapewne to wszystko się świeciło. Jak się bić to właśnie o taki… a nie, jak u nas.
By wejść na łódkę trzeba przejść przez molo, a żeby wejść na molo trzeba zapłacić 50 centavos. Niby żadne pieniądze, ale skoro już płacimy za wycieczkę to mogliby oszczędzić takich niespodzianek. Na bilecie napisali, że te pieniądze trafiają do kieszeni przewodnika i być może jest i to prawda, ale skoro tak, to znacznie lepiej by to wyglądało, gdyby zawierało się w cenie końcowej imprezy z łódką.

Ptaki Islas Ballestas, Peru
 
Z rzucających się w oczy turystów byliśmy tylko ja i Ewa, natomiast resztę łodzi wypełniła kilkunastoosobowa wycieczka miejscowych nastolatków. Przewodnik podszedł do nas i spytał czy mówimy po hiszpańsku. Odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą, że dość słabo, ale kumamy wiele, na co ten powiedział byśmy się nie przejmowali i w razie czego go pytali po angielsku. Pierwszą atrakcją był wyryty w skale Kandelabr. Archeolodzy datują go na II wiek przed naszą erą i przypisują go kulturze Paracas, ale nie do końca są zgodni w określeniu jego przeznaczenia. Jedni mówią, że jest to kaktus i służył do przechowywania kaktusów właśnie. Tamtejsze są ponoć tak samo halucynogenne jak z Chavin de Huantar, także musiano traktować je z odpowiednią czcią. Inni dowodzą, że jest to Krzyż Południa. Teorii na pewno jest mnóstwo i pewnie żadna nigdy się w 100% nie potwierdzi, niemniej cokolwiek by to nie było, to już sam rozmiar tego przedsięwzięcia robi wrażenie; kandelabr ma ponad sto dwadzieścia metrów wysokości i osiemdziesiąt rozpiętości, a wyryty jest na głębokość nawet pięćdziesięciu centymetrów.

Kandelabr
 
Zrobiliśmy kilka obowiązkowych fotek i popłynęliśmy dalej. Następny przystanek był przy wyspach, które wchodzą w skład rezerwatu. Islas Ballestas zasiedla cała masa różnych gatunków ptaków; głównie są to pelikany, mewy i pingwiny. Pierwszy raz nie w zoo, nie na Discovery Channel, ale na żywo zobaczyłem pingwina. Co prawda nie cesarskiego jak z Marszu Pingwinów, ale pingwin to pingwin. Poza tym można poobserwować sobie wylegujące się na plaży lwy morskie i posłuchać jaki hałas robią. Jest bardzo charakterystyczny i naśladować go potrafią tylko naganiacze pasażerów z dworca autobusowego w Cusco. Płynęliśmy między skałami, przewodnik opowiadał o tym na co właśnie patrzymy, a mnie zastanawiało czy, jak szybko i ile razy zostanę osrany. Przy tej ilości ptaków prawdopodobieństwo trafienia było przeogromne, ale jakimś cudem udało nam się nie zostać wylosowanymi. Dlatego też dobrze jest wziąć ze sobą czapkę. Poza powyższą myślą co chwilę zachwycałem się tym co widzę, bo chyba pierwszy raz w życiu byłem tak blisko dzikiej przyrody, która na co dzień, z racji mieszkania w Krakowie, jest mi tak bardzo odległa. Czasem tylko jakaś rybitwa podleci kiedy siedzę sam czy to ze znajomymi na zakolu Wisły, ale tak to nic poza tym. Te wyspy są także znane z powodu guana, które przez stulecia się tam składowało i piętrzyło niekiedy nawet do 30 metrów. Tak, trzydzieści metrów ptasiego gówna… Szybko wykryto, że idealnie nadaje się on jako nawóz i w XIX wieku jego zbiór i eksport do Europy był ważnym elementem peruwiańskiej gospodarki, natomiast pod koniec tegoż wieku, właśnie z powodu (m.in.) guana wybuchła wojna między Boliwią, którą wsparło Peru, i Chile. Największym przegranym została Boliwia, która zresztą wszystko zaczęła, gdyż już na zawsze (a przynajmniej po dziś dzień) utraciła dostęp do oceanu, co bezpośrednio przekłada się na jej dzisiejszą sytuację gospodarczą, czyniąc ten kraj najbiedniejszym w Ameryce Południowej.

Gdy wracaliśmy już w kierunku lądu zagadał do nas przewodnik i jeszcze raz spytał czy wszystko gra i czy nam się podoba i jeśli mamy jakieś dodatkowe pytania to on na wszystkie chętnie odpowie. Podobało nam się bardzo, pytania mieliśmy, a on odpowiedział na wszystkie jak tylko umiał.
Po wylądowaniu na brzegu pożegnaliśmy się z przewodnikiem i poszliśmy na plażę. Słońce paliło niemiłosiernie, więc schowaliśmy się pod wbitym w piasek otwartym parasolem. Myśleliśmy, że skoro tam stoi to jest ogólnie dostępny, lecz niestety chwilę później podeszła do nas mała dziewczynka, złożyła parasol i poszła z nim do baraku obok. To już nawet cień nie jest tam darmowy. Z braku innych opcji wróciliśmy do miejsca gdzie wysiedliśmy z busa i wypatrywaliśmy jakiegoś jadącego do Pisco. Długo nie czekaliśmy, bo oczom ukazał nam się… no właśnie nie do końca wiem co. Z kształtu przypominało trochę busik, ale to kiedy nim tak naprawdę było, musiało być bardzo dawno temu i jeśli na temat poprzedniego sobie żartowałem, że go wyciągnęli spod gruzów i wyklepali, to w przypadku tego byłem już pewien. Całość pogięta i pordzewiała, przednia szyba pęknięta na całej długości i trochę z boku, gdzie pewnie dostał kamieniem, za szybę w drzwiach bocznych robił kawałek przeźroczystego plastiku, na przy błotniku, nad którym miejsce wygrała Ewa, nie było sporego kawałka podłogi. Obraz nędzy i rozpaczy i niesamowitym było to, że ktoś tym jeździ i jeszcze na tym zarabia. Wszystko się w nim trzęsło, trzeszczało i skrzypiało ale nawet całkiem szybko doturlaliśmy się tym cudem peruwiańskich mechaników do Pisco. Znaleźliśmy się w punkcie wyjścia, więc poszliśmy zwiedzać ten zakazany plac targowy. Tutaj żadnej niesamowitej przygody nie było - plac jak plac; mnóstwo owoców, przeważnie mango i opuncji, ale też mięso, słodycze, góry orzeszków, trochę tego, trochę tamtego i z czego wybrałem szampon. Bardziej w centrum skupiłem się na poszukiwaniach jakiegoś piwa i jak dotychczas odnosiłem w tej dyscyplinie same sukcesy to w Pisco wcale tak łatwo nie było. W końcu w jakiejś knajpie znalazłem ciepłego Cristala w puszce. Zachwycony nie byłem, ale lepsze takie niż żadne. Brzmi jak wyznanie alkoholika, ale… no to raz, a dwa, że miałem tego gorącego dnia wielką ochotę na piwo.

Wieczorem ustaliliśmy plan na kolejne dwa dni i oglądaliśmy telewizję. W tym temacie rozrywek nam nie brakowało, bo zazwyczaj każdy pokój ma telewizor z kablówką gdzie jest przynajmniej jeden kanał anglojęzyczny. Tym razem padło na Funny Games U.S. Na szczęście bez dubbingu.
Po śniadaniu z bułek i owoców wymeldowaliśmy się poszliśmy szukać transportu do autostrady skąd była szansa złapania czegoś jadącego do Ica. Porzuciliśmy opcję zwiedzania płaskowyżu Nazca na rzecz dnia w tym właśnie mieście i nocnej jazdy stamtąd do Arequipy. Archeologicznych miejsc widziałem już dużo, mógłbym się założyć, że więcej od przeciętnego turysty zwiedzającego Peru, także nie było mi żal. Ewa również nie wyrażała wielkiego zainteresowania liniami na skałach, poza tym powoli zaczął nas gonić czas. 

Przy Plaza de Armas wpakowaliśmy się do trójkołowej motorynki, po ichniemu Combi, i kilkanaście minut i sześć soli później byliśmy przy Panamericanie. Jadąc drugi raz tą drogą uznaliśmy za słuszne, że autobusy się tam nie pchają, bo żaden do Pisco by na własnym zawieszeniu nie dojechał. Pod znanym już nam namiotem znajdowało się kilka osób, a obok stało kilka autobusów, więc mieliśmy nadzieję, że faktycznie niedługo któryś nas stamtąd zabierze. Nie czekaliśmy więcej niż piętnaście minut jak podjechał autobus i zabrał nas w krótką podróż do Ica. W autobusie steward puścił nam film Inglourious Basterds, lecz niestety z dubbingiem. I niesamowite było to, że obejmował on tylko dialogi angielskie, a do pozostałych zastosowano napisy. No i czy nie można było tak z całością!? Jak ktoś mi wytłumaczy tę pokrętną logikę to mu narysuję dyplom. Na szczęście dystans jaki mieliśmy do przejechania był krótki i szybko uwolniliśmy się od tej profanacji.
Ica
W Ica, tak jak w prawie każdym innym mieście, nie ma jednego dworca autobusowego co czasem może być frustrujące, bo nie rzadko okazuje się, że dziura w ścianie z której wyjeżdżają autobusy interesującej nas kompanii znajduje się w zupełnie innej części miasta, do którego właśnie przyjechaliśmy. Tym razem mieliśmy jednak szczęście i przesiadkę znaleźliśmy tuż za rogiem. W zasadzie to znaleźliśmy, bo za rączkę zaprowadził nas tam ochroniarz z dworca, na którym wysiedliśmy. Gdybyśmy chcieli to moglibyśmy przesiąść się niemalże z biegu, ale nas interesował tylko kurs nocny i właśnie na taki udało nam się kupić bilety. Żadnego problemu nie stanowiło także pozbycie się betów i zostawiliśmy je u pani w okienku. Ona sama nie miała nic przeciwko tylko kazała przyjść nie później jak o 19:30. Do tej godziny zostało jeszcze mnóstwo czasu, więc podziękowaliśmy najładniej jak umieliśmy za pomoc i obiecaliśmy być na czas. O to nie musieliśmy się martwić, gdyż tak naprawdę nie bardzo mieliśmy pomysł co zrobić z dniem. W Lonely Planet znaleźliśmy info, że w mieście jest całkiem ciekawe muzeum archeologiczne, więc zabraliśmy się tam z pierwszym napotkanym taksiarzem za cztery sole. I może to nie był taki opad szczeny jak w Lambayeque, ale i tam było nad czym się zatrzymać. Przede wszystkim mniej ceramiki, a więcej rzeczy osobistych; tekstylia, odzież, narzędzia, ozdoby. Była też sala w całości poświęcona obrzędom pochówkowym, więc w ekspozycji znajdowało się kilka prawdziwych mumii oraz całkiem spora kolekcja czaszek, z czego większość sztucznie zdeformowana i ze śladami po trepanacji. Już na samą myśl, że ktoś dawał sobie grzebać w głowie praktycznie bez znieczulenia, robiło mi się co najmniej nieswojo. A przecież tyle Kości oglądam…
Przy wyjściu zamieniłem kilka zdań z facetem od biletów, bo jak tylko spojrzał jaki kraj wpisałem do księgi pamiątkowej to od razu uruchomił Google Earth. Pokazał mu się jakiś odległy kraj na drugim końcu świata, więc dla pewności spytał czy to na pewno to, a ja potwierdziłem. Mój hiszpański wciąż stał na tragicznym poziomie, także żadna długa wymiana myśli nie wchodziła w grę i skończyło się na u mnie zima, tu słońce, bardzo mi się podoba, muzeum też, Peru bardzo piękne. Co przecież było prawdą.

Podobnie jak Pisco, Ica także ucierpiała w wyniku trzęsienia ziemi sprzed czterech lat, ale w znacznie mniejszym stopniu. Z odbudową poszło im lepiej i w mieście nie widać już zniszczeń. Przynajmniej w najbliższej okolicy Plaza de Armas. Jedynym budynkiem w okolicy noszącym znamiona niedawnej katastrofy był opuszczony kościół stojący na rogu placu. Natomiast sam plac jest bardzo ładny; na samym środku znajduje się fontanna, z której wyrasta monument, a całość otacza niezliczona ilość ławek (co wcale nie oznacza, że łatwo znaleźć wolną). Po okolicy kręci się odpowiednik naszej straży miejskiej i pilnuje, by nikt przypadkiem się na żadnej nie położył, a już broń boże nie wszedł na trawnik. Siedząc na ławce obserwowaliśmy jak wielki facet w mundurze, podobnym do tego, jakie nasi noszą w Afganistanie, gwiżdże na trzyletnie dziecko, które wlazło na trawnik. I nie ma przebacz, że małe i nie wiedziało. Nie wolno to nie wolno. Ewie też się dostało za trzymanie nóg na ławce.
Combi
Po pewnym czasie znudziła nam się obserwacja ludzi i poszliśmy rozejrzeć się bardziej w głąb miasta. Na ulicach w oczy najbardziej rzucają się Combi. Są wszędzie i jeżdżą stadami i do tego są bardzo tanie. Miejscowi i tak nie podjeżdżają dalej niż kilka przecznic, więc jest to tam najlepszy środek transportu. Natomiast z pozostałych samochodów to albo Tico albo Matiz. Będąc kilka przecznic od głównego placu weszliśmy na jakiś wielki targ, gdzie zaczepił nas policjant i zdecydowanie odradził pchać się dalej. Normalnie byśmy zignorowali polecenie, ale patrząc po jego minie to nie żartował, więc wróciliśmy bardziej do centrum poszukać czegoś do jedzenia. Wybór mieliśmy duży, więc ja zadowoliłem się kurczakiem w jednej z sieciówek natomiast Ewa wolała zestaw obiadowy w niewielkiej spelunce niedaleko dworca.
Nie widząc lepszej alternatywy na resztę popołudnia zawinęliśmy się na nasz przystanek i tam przeczekaliśmy aż do przyjazdu autobusu. Ten dotoczył się równo trzydzieści minut po czasie i jak się okazało tylko po nas. W środku steward chciał nas uszczęśliwić puszczając film White Chicks, ale szybko zaskoczył, że to byłaby niewyobrażalna wręcz podłość z jego strony, więc zmienił na taki, gdzie Vin Diesel gra opiekunkę do dzieci. To już było ponad moje siły, więc zwinąłem się w fotelu jak bardzo tylko mogłem i zasnąłem z nadzieją na jakieś wygodniejsze miejsce do spania już w Arequipie.
 
Następna część -> tutaj

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester