Ameryka Południowa: cz.6 - Peru
Jagoda i Marek poszli na szlak Santa Cruz natomiast ja po dodatkowych
dwóch godzinach snu zdecydowałem się w końcu zejść na śniadanie. Bogdan
jak zwykle przeszedł samego siebie, więc rozpływałem się w
podziękowaniach. Trochę śniadania trafiło się także pewnemu Szwajcarowi,
który przyjechał tego ranka do Huaraz i miał nawyk rozmawiania z samym
sobą. Nie chciałem mu w tym przeszkadzać więc poszedłem na miasto. Jak
pisałem w samym Huaraz nie ma czego oglądać, także skupiłem się głównie
na poszukiwaniach dworca (czyli dziury w ścianie), skąd miał jechać mój
busik do Casmy i dziwnym trafem znajdował się tam gdzie mi powiedziano. W
markecie zrobiłem zakupy na resztę dnia i wróciłem do hostelu poszukać
jakichś informacji o noclegach w Casmie. Internet niewiele wiedział na
ten temat, ale przynajmniej miałem kawałek mapki z Google, która i tak
do niczego się nie nadawała, bo nie zawierała nawet nazw ulic. Mimo to udało mi się znaleźć namiar na dwa hostele. Myślałem, że będzie tego
więcej, zwłaszcza, że u celu miałem się znaleźć dopiero około godziny
21., a poniewieranie się samemu po zmroku w małych peruwiańskich
miasteczkach to nie jest dobry pomysł. Przed 14. wsiadłem do busika
Yungay Express i ruszyłem na powrót w stronę wybrzeża z nadzieją, że
dojadę tam cało i w stanie zbliżonym do tego, w jakim wsiadałem do busa,
bowiem na peruwiańskich drogach górskich
wszystko jest możliwe. I jest to powód, dla którego autentycznie i
prawdziwie podziwiam tamtejszych kierowców, bo ich umiejętności nie mogą
się równać z niczyimi innymi. Nie ważne, że pada, że jest mgła, a droga
jest grząska i śliska – oni i tak przejadą bezpiecznie. No,
przeważnie...
Moja podroż przebiegała głównie we mgle, więc tym razem także nie
widziałem przepaści w całej swej okazałości, lecz ginące we mgle
przydrożne domy potrafiły rozbudzić moją wyobraźnię. A do tego w
zasadzie i tak nie trzeba wiele; jak wtedy kiedy jadąca przed nami
ciężarówka nagle się zatrzymała, a nasz kierowca wyhamował metr przed
przepaścią. On klął, machał rękami, trąbił (swoją drogą jak już zaczął
to nie mógł przestać i musiał odłączyć klakson na dobre), a ze mnie w
jednej chwili zeszła cała opalenizna.
Po drodze kierowcy zgarnęli z pobocza swojego znajomego, który zaraz po wpakowaniu się do szoferki zaczął wydzierać się przez okno do wszystkich mijanych osób; nie ważne czy do budowlańców na drodze, kierowców ciężarówek czy rowerzystów w Pariacoto. Nie wiem co krzyczał i nie chciałem wiedzieć. Chciałem znaleźć się już w Casmie, a najlepiej w jakimś bezpiecznym łóżku. Tuż przed 21. moje marzenie połowicznie się spełniło i zatrzymaliśmy się przy stacji benzynowej. Ze mną wysiadło dwóch kolesi i gdy czekaliśmy na swoje plecaki zagadnęli mnie pytając dokąd jadę dalej. Odparłem, że już dojechałem, na co oni;
-Chcesz spać tutaj??
Po drodze kierowcy zgarnęli z pobocza swojego znajomego, który zaraz po wpakowaniu się do szoferki zaczął wydzierać się przez okno do wszystkich mijanych osób; nie ważne czy do budowlańców na drodze, kierowców ciężarówek czy rowerzystów w Pariacoto. Nie wiem co krzyczał i nie chciałem wiedzieć. Chciałem znaleźć się już w Casmie, a najlepiej w jakimś bezpiecznym łóżku. Tuż przed 21. moje marzenie połowicznie się spełniło i zatrzymaliśmy się przy stacji benzynowej. Ze mną wysiadło dwóch kolesi i gdy czekaliśmy na swoje plecaki zagadnęli mnie pytając dokąd jadę dalej. Odparłem, że już dojechałem, na co oni;
-Chcesz spać tutaj??
Casma |
Pokoik dostałem malutki, ale była to jedynka, więc w sam raz. Był bardzo, ale to bardzo spartańsko wyposażony; proste łóżko, krzesło, stolik. Tyle. No i mrówki do towarzystwa. Natomiast widok był ciekawszy, bo na obserwatorium. Po stanie sufitu w pokoju i na korytarzu domyśliłem się, że deszcz tam za często nie pada, ale to akurat mnie cieszyło, bo po tych kilku dniach zimna i deszczu potrzebowałem trochę słońca i upału. A z tym nie ma tam problemu, o czym przekonałem się następnego dnia kiedy niemal dostałem udaru. Uznałem więc, że nie ma sensu bym na siłę pchał się na pustynie oglądać kolejną kupę kamieni, czyli Huaca de Senchin i odpuściłem na rzecz uzupełnienia notatek, zrobienia prania i podliczenia finansów. Poza tym musiałem zdecydować co i gdzie będę robił do przyjazdu Ewy, a do tego wciąż pozostawały dwa dni.
Casma |
Wybrałem najtańszą opcję przedostania się do Limy, więc nie zdziwiłem się kiedy autobus się spóźnił prawie trzydzieści minut. Ze mną czekało jeszcze kilku ludzi w tym chłopak z wielkim worem pełnym mango. Próbowaliśmy nawiązać jakaś konwersację (skąd, gdzie, dlaczego, jak długo itp.), ale mój hiszpański był mniej więcej taki jak jego angielski, ale w nagrodę za moje starania dostałem mango. Z dumy już nie puchłem, ale za to miałem mango.
Panamericana |
Droga do Limy dłużyła mi się nieprawdopodobnie. Puszczono nam jakiś
film, ale ze swojego miejsca nie miałem jak dojrzeć telewizora, co w tym
wypadku nawet nie miało większego znaczenia, bo film był francuski i o
dziwo nie był dubbingowany. Skupiłem się więc na tym co miałem przed sobą, czyli przede wszystkim wstążce autostrady, pustyni i kolorowych wzgórzach wokół.
Po ponad sześciu godzinach jazdy zacumowaliśmy w Limie. Mniej więcej orientowałem się gdzie jestem, ale nie na tyle, by iść do hostelu na piechotę. Chciałem wrócić w miejsce, gdzie wraz z Jagodą i Markiem nocowałem trzy tygodnie wcześniej, gdyż była najlepsza opcja na rozpoczęcie przygody z Peru i Ameryką Południową w ogóle i bardzo chciałem, by Ewa przyleciała już na gotowe. Gdy tylko odebrałem swój plecak podbił do mnie taksówkarz, a że dobrze mu z oczu patrzyło to długo się nie zastanawiałem. Rzecz jasna takich rzeczy się nie robi, ale tyle już tam siedziałem, że było mi wszystko jedno. Do tego zaaferowany tym, że w końcu jestem z powrotem w Limie zapomniałem spytać o cenę - ogromny, przeogromny błąd. Skutek? Ciosem o wartości 20 soli. Pierwszą zasadą w Peru jest; przed wejściem do taksówki zawsze ustalaj cenę. Inaczej może być bardzo różnie. Na moje oko przepłaciłem wtedy dwukrotnie, ale za to miałem okazję przejechać się Deawoo Tico z niespełnionym rajdowcem. Dotychczas nie zdawałem sobie sprawy, że ten samochód może osiągać takie prędkości i niestety nie dowiedziałem się dokładnie jakie, bo prędkościomierz panu nie działał. O ulicy Idependencia gość nie słyszał, więc kazał mi się rozglądać po okolicy i w razie czego krzyczeć. No to panie, ja mam wiedzieć? Mniej więcej orientowałem się gdzie jesteśmy, także do hostelu dotarłem bez bólu. Poza tym finansowym.
Tym razem nie miałem rezerwacji, ale byłem pełen nadziei, że znajdzie się miejsce w najtańszym pokoju, bo nie ukrywam, że tylko taki mnie interesował. Chłopak z recepcji w pełni to rozumiał w takim mnie ulokował. Nie były to ceny z Huaraz, no ale standard i miasto przecież zupełnie inne. Resztę dnia zapoznawałem się na nowo z okolicą i ludźmi z hostelu. Najwięcej zdań zamieniłem z Koreanką, która swoją podróż dookoła świata zaczęła od Władywostoku. Dla niej to przecież blisko, ale i tak dość wyrwało mi się całkiem głośnie wow.
Czwartek, 3. lutego. Ten dzień mogę opuścić, bo właściwie nie ruszyłem się nigdzie dalej niż do supermarketu po zakupy na obiad. Resztę dnia spędziłem na łapaniu słońca, robieniu solidnego prania i nadrabianiu zaległości w odpisywaniu na maile, no i na fejsie. Tam przecież zawsze zapieprz.
Następnego dnia, z naładowanymi bateriami i czystymi skarpetkami, zapakowałem się do collectivo i pojechałem do centro historico. Długo się wahałem czy brać ze sobą torbę na ramię, aparat i całą resztę, ale w końcu zdecydowałem, że jak nie wezmę aparatu to będę żałował. Z drugiej strony trochę się bałem, bo popołudniu miałem jechać po Ewę na lotnisko do Callao, a tam to różnie bywa, zwłaszcza w lokalnym autobusie, którym podróży koleś z recepcji stanowczo mi odradzał. Z drugiej jednak strony do Pachacamac na pewno nie jeździ lepszy, a wróciliśmy cało, także w końcu spakowałem aparat do torby i wyszedłem na miasto. I jak się dwa dni później okazało bardziej trafnej decyzji podjąć nie mogłem.
Po ponad sześciu godzinach jazdy zacumowaliśmy w Limie. Mniej więcej orientowałem się gdzie jestem, ale nie na tyle, by iść do hostelu na piechotę. Chciałem wrócić w miejsce, gdzie wraz z Jagodą i Markiem nocowałem trzy tygodnie wcześniej, gdyż była najlepsza opcja na rozpoczęcie przygody z Peru i Ameryką Południową w ogóle i bardzo chciałem, by Ewa przyleciała już na gotowe. Gdy tylko odebrałem swój plecak podbił do mnie taksówkarz, a że dobrze mu z oczu patrzyło to długo się nie zastanawiałem. Rzecz jasna takich rzeczy się nie robi, ale tyle już tam siedziałem, że było mi wszystko jedno. Do tego zaaferowany tym, że w końcu jestem z powrotem w Limie zapomniałem spytać o cenę - ogromny, przeogromny błąd. Skutek? Ciosem o wartości 20 soli. Pierwszą zasadą w Peru jest; przed wejściem do taksówki zawsze ustalaj cenę. Inaczej może być bardzo różnie. Na moje oko przepłaciłem wtedy dwukrotnie, ale za to miałem okazję przejechać się Deawoo Tico z niespełnionym rajdowcem. Dotychczas nie zdawałem sobie sprawy, że ten samochód może osiągać takie prędkości i niestety nie dowiedziałem się dokładnie jakie, bo prędkościomierz panu nie działał. O ulicy Idependencia gość nie słyszał, więc kazał mi się rozglądać po okolicy i w razie czego krzyczeć. No to panie, ja mam wiedzieć? Mniej więcej orientowałem się gdzie jesteśmy, także do hostelu dotarłem bez bólu. Poza tym finansowym.
Tym razem nie miałem rezerwacji, ale byłem pełen nadziei, że znajdzie się miejsce w najtańszym pokoju, bo nie ukrywam, że tylko taki mnie interesował. Chłopak z recepcji w pełni to rozumiał w takim mnie ulokował. Nie były to ceny z Huaraz, no ale standard i miasto przecież zupełnie inne. Resztę dnia zapoznawałem się na nowo z okolicą i ludźmi z hostelu. Najwięcej zdań zamieniłem z Koreanką, która swoją podróż dookoła świata zaczęła od Władywostoku. Dla niej to przecież blisko, ale i tak dość wyrwało mi się całkiem głośnie wow.
Czwartek, 3. lutego. Ten dzień mogę opuścić, bo właściwie nie ruszyłem się nigdzie dalej niż do supermarketu po zakupy na obiad. Resztę dnia spędziłem na łapaniu słońca, robieniu solidnego prania i nadrabianiu zaległości w odpisywaniu na maile, no i na fejsie. Tam przecież zawsze zapieprz.
Następnego dnia, z naładowanymi bateriami i czystymi skarpetkami, zapakowałem się do collectivo i pojechałem do centro historico. Długo się wahałem czy brać ze sobą torbę na ramię, aparat i całą resztę, ale w końcu zdecydowałem, że jak nie wezmę aparatu to będę żałował. Z drugiej strony trochę się bałem, bo popołudniu miałem jechać po Ewę na lotnisko do Callao, a tam to różnie bywa, zwłaszcza w lokalnym autobusie, którym podróży koleś z recepcji stanowczo mi odradzał. Z drugiej jednak strony do Pachacamac na pewno nie jeździ lepszy, a wróciliśmy cało, także w końcu spakowałem aparat do torby i wyszedłem na miasto. I jak się dwa dni później okazało bardziej trafnej decyzji podjąć nie mogłem.
W centrum kręciłem się po miejscach gdzie już byłem i po tych gdzie
jeszcze mnie nie znali przy okazji czego robiłem mnóstwo zdjęć. Na
schodach pod katedrą ciągle ktoś do mnie podchodził i chciał mi pokazać
świetne miejsce, super knajpę, rewelacyjny widok z okien, no że jak nie
pójdę to jak bym przegrał w życie. Za każdym razem wybierałem
przegrywanie, chociaż byłem trochę ciekawy co mi pokażą tak naprawdę. A
oferowali między innymi koncert jazzowy, no ale kto gra jazz o pierwszej
po południu... Po powrocie z opowieści Marka, który jeszcze potem
spędził w Limie dwa tygodnie, dowiedziałem się, że taka zabawa kończy
się płaceniem rachunku za wszystkich zapraszających. A zamawiają dużo.
W knajpce niedaleko Plaza de Armas zjadłem pełen obiad za 6 soli… bo w Limie już tak jest, że mieszkając w Miraflores nie da się tanio zjeść, więc taniej wychodzi wsiąść do collectivo i pojechać na stare miasto i tam zjeść obiad. Nawet z przejazdem tam i z powrotem wychodzi taniej.
W poszukiwaniu cienia wszedłem w uliczkę gdzie mógłbym na chwilę usiąść.
Znalazłem jakiś pomnik, gdzie sobie przycupnąłem i zacząłem uzupełniać
notatki. I kiedy tak siedziałem i wyglądałem na mądrego podeszła do mnie
pewna para, Larisa i Jorge (chyba, prawdę mówiąc jego imię mi umknęło),
dzięki której miałem już potem zajęcie na resztę dnia. Najpierw wzięli
mnie za Niemca (zresztą nie tylko oni), potem celowali w Skandynawię.
Polski nie podejrzewali, więc sam ich nakierowałem. Wydali mi się mili,
więc po chwili rozmowy przystałem na propozycję dołączenia do nich i
pójścia na obiad. Nie mieli nic przeciwko, że już jadłem, bo przecież
już byłem po, więc wziąłem to za dobrą monetę, chociaż cały czas się
zastanawiałem kto zostanie z rachunkiem. Polska podejrzliwość – nic na
to nie poradzę. Siedzieliśmy tam dwie godziny, alkoholu nie piliśmy
żadnego, a od razu atmosfera zrobiła się tak luźna jak po co najmniej
flaszce. Na marginesie niech będzie, że to trochę smutne, że u nas w
większości przypadków do tego faktycznie potrzeba tej flaszki. Rozmowy z
jak tam w Polsce? Jak tam w Peru? zeszły nam na cycki, seks,
upodobania i dewiacje i wszystko pochodne. Ręka Larisy co chwila
lądowała na moim mymłonie, a kiedy Jorge wyszedł do toalety dowiedziałem
się, że to tylko jej kuzyn i niedługo sobie pójdzie i że jakbym chciał
to mogę mieć nocleg w Chinatown. Bezpośredniość 10, ale na szczęście na
ten wieczór już miałem plany. W międzyczasie do
knajpy wparował jakichś ich znajomy, który na co dzień handluje
pocztówkami i starymi banknotami, który prawie zgłupiał kiedy się
dowiedział skąd przybywam (na początku celował oczywiście w Niemcy). Ooo! Polonia?! Warszawa! Katowice! Kraków! Gdańsk! Bydgoszcz!… (sic!) piwo! Okocim! Żywiec! Tyskie! Wyborowa!
Odpadłem po tej Bydgoszczy i choć się nie przyznał to jestem pewien, że
kiedyś tu był na gościnnych występach. Albo był dobry z geografii w
szkole. Angielski łamał mu się z hiszpańskim na tyle, że łatwo się
dogadaliśmy i dostałem w nagrodę stare 50 soli. Nie jest to nic warte,
ale to bardzo miła pamiątka. Chciał odkupić ode mnie 20zł, ale na 20soli
zgodzić się już nie chciał, także do transakcji nie doszło. Pewnie i
tak trafiło by na jego stragan i poszło w dalszy obieg, a za tyle by nie
sprzedał. On sam zresztą niedługo potem tam wrócił, i na stragan i w
obieg.
Restauracja, którą wybrali moi nowi znajomi, wcale nie była droga, a ich obiady kosztowały tylko dwa sole więcej od mojego. Natomiast knajpa sama w sobie była znacznie lepsza; raz, że wybór dań był o wiele większy, to w cenie był dzbanek soku ananasowo-jabłkowego (ananas is good for yours …, you know), a jak się skończyło to przynosili nowy. Uregulowali rachunek i poszliśmy potracić nieco czasu na Plaza de Armas. Usiedliśmy na schodach pod katedrą i zgadywaliśmy skąd mogą być poszczególni turyści. Po paru próbach miałem wrażenie, że jest to ich ulubione zajęcie w ciągu dnia, a kiedy im się znudzi to Larisa wybiera sobie kogoś do molestowania. Czas na takie zabawy mi się jednak skończył, więc wymieniliśmy się numerami telefonów i umówiliśmy na następny dzień w większym gronie, natomiast Jorge złapał mi taksówkę i wynegocjował kurs. Pożegnałem się z Larisą najniegrzeczniej jak potrafiłem i wsiadłem do kolejnego rajdowego Tico. Mimo wszystko do dziś nie jestem pewien co do ich intencji.
Na lotnisku okazało się, że samolot z Amsterdamu ma prawie godzinne opóźnienie. Niestety ten z Madrytu także. Nie piszę sobie tego ot tak, bo jest to o tyle istotne, iż nie wiedzieć czemu oba samoloty lądują w Limie o tej samej porze, a w obu może podróżować po mniej więcej trzystu pasażerów, z których jakieś ¾ będzie witanych na lotnisku przez rodziny i znajomych. Szacując daje to jakieś dwa tysiące osób w tym samym czasie i miejscu. A ja miałem zlokalizować tę jedną, jedyną i dowieźć ją bezpiecznie do hostelu. Wzrostu jestem nikczemnego, więc miałem dodatkowe utrudnienie, ale w końcu się pokazała… Jest! Idzie! Zmęczona, ale uśmiechnięta jak zwykle! Ewa doleciała do Peru!
Uściskaliśmy się, odpakowaliśmy bagaż z folii i stawili czoło zabawie w powrót do hostelu. Bo kiedy wcześniej co chwilę ktoś z GreenTaxi do mnie podchodził i nagabywał na podwózkę do centrum, to teraz wszyscy jakby poznikali. Poszliśmy szukać szczęścia przy wyjściu i tam zaczepił nas jakiś facet w garniaku i zaproponował kurs do Miraflores za 60 soli. Idź pan wiesz gdzie… no ale ten nie chciał pójść. No to zaczęliśmy negocjacje. Zawodnik był zaprawiony w bojach, ale ja też nie byłem w Peru pierwszy dzień, więc zeszliśmy ostatecznie do 50 soli. Mogło być i mniej, ale jemu pomagali koledzy. Zapakowaliśmy się do czarnego wozu, zablokowaliśmy drzwi od wewnątrz i daliśmy się zawieść do Miraflores. Na miejscu gość zażądał dodatkowych pięciu soli i już się miałem kłócić ale i tak go więcej na oczy go nie zobaczymy, więc niech ma i niech spada. Najważniejsze, że pomimo wcześniejszych przeciwności Ewa jest w Peru. Natomiast dla mnie oznaczało to początek drugiego etapu podróży po tej fajniejszej z Ameryk.
W knajpce niedaleko Plaza de Armas zjadłem pełen obiad za 6 soli… bo w Limie już tak jest, że mieszkając w Miraflores nie da się tanio zjeść, więc taniej wychodzi wsiąść do collectivo i pojechać na stare miasto i tam zjeść obiad. Nawet z przejazdem tam i z powrotem wychodzi taniej.
Lima |
Restauracja, którą wybrali moi nowi znajomi, wcale nie była droga, a ich obiady kosztowały tylko dwa sole więcej od mojego. Natomiast knajpa sama w sobie była znacznie lepsza; raz, że wybór dań był o wiele większy, to w cenie był dzbanek soku ananasowo-jabłkowego (ananas is good for yours …, you know), a jak się skończyło to przynosili nowy. Uregulowali rachunek i poszliśmy potracić nieco czasu na Plaza de Armas. Usiedliśmy na schodach pod katedrą i zgadywaliśmy skąd mogą być poszczególni turyści. Po paru próbach miałem wrażenie, że jest to ich ulubione zajęcie w ciągu dnia, a kiedy im się znudzi to Larisa wybiera sobie kogoś do molestowania. Czas na takie zabawy mi się jednak skończył, więc wymieniliśmy się numerami telefonów i umówiliśmy na następny dzień w większym gronie, natomiast Jorge złapał mi taksówkę i wynegocjował kurs. Pożegnałem się z Larisą najniegrzeczniej jak potrafiłem i wsiadłem do kolejnego rajdowego Tico. Mimo wszystko do dziś nie jestem pewien co do ich intencji.
Na lotnisku okazało się, że samolot z Amsterdamu ma prawie godzinne opóźnienie. Niestety ten z Madrytu także. Nie piszę sobie tego ot tak, bo jest to o tyle istotne, iż nie wiedzieć czemu oba samoloty lądują w Limie o tej samej porze, a w obu może podróżować po mniej więcej trzystu pasażerów, z których jakieś ¾ będzie witanych na lotnisku przez rodziny i znajomych. Szacując daje to jakieś dwa tysiące osób w tym samym czasie i miejscu. A ja miałem zlokalizować tę jedną, jedyną i dowieźć ją bezpiecznie do hostelu. Wzrostu jestem nikczemnego, więc miałem dodatkowe utrudnienie, ale w końcu się pokazała… Jest! Idzie! Zmęczona, ale uśmiechnięta jak zwykle! Ewa doleciała do Peru!
Uściskaliśmy się, odpakowaliśmy bagaż z folii i stawili czoło zabawie w powrót do hostelu. Bo kiedy wcześniej co chwilę ktoś z GreenTaxi do mnie podchodził i nagabywał na podwózkę do centrum, to teraz wszyscy jakby poznikali. Poszliśmy szukać szczęścia przy wyjściu i tam zaczepił nas jakiś facet w garniaku i zaproponował kurs do Miraflores za 60 soli. Idź pan wiesz gdzie… no ale ten nie chciał pójść. No to zaczęliśmy negocjacje. Zawodnik był zaprawiony w bojach, ale ja też nie byłem w Peru pierwszy dzień, więc zeszliśmy ostatecznie do 50 soli. Mogło być i mniej, ale jemu pomagali koledzy. Zapakowaliśmy się do czarnego wozu, zablokowaliśmy drzwi od wewnątrz i daliśmy się zawieść do Miraflores. Na miejscu gość zażądał dodatkowych pięciu soli i już się miałem kłócić ale i tak go więcej na oczy go nie zobaczymy, więc niech ma i niech spada. Najważniejsze, że pomimo wcześniejszych przeciwności Ewa jest w Peru. Natomiast dla mnie oznaczało to początek drugiego etapu podróży po tej fajniejszej z Ameryk.
Następna część -> tutaj
Komentarze
Prześlij komentarz