Islandia cz.2: Islandzki Złoty Krąg

Islandia - w drodze na Złoty Krąg
 
Hotelowe śniadanie w Reykjaviku było skromne, ale w pełni zadowalające. Świeży, jeszcze ciepły chleb, jakaś szynka, spory wybór serów, dżemy - taki standard, ale niczego więcej nie potrzebowaliśmy. Na tamtą sobotę zaplanowaliśmy dużo atrakcji, lecz jeszcze po godzinie dziewiątej niespiesznie sobie kawkowaliśmy sprawdzając przy tym na telefonach jak rozwija się sytuacja z wirusem i przede wszystkim z pogodą. Wirus jeszcze nie powodował problemów, którymi moglibyśmy się przejmować, natomiast gorzej było w tym drugim temacie - otóż według safetravel.is droga do naszego kolejnego noclegu była nieprzejezdna. Trochę to zmąciło nasz dotychczasowy spokój i zaczęliśmy się zastanawiać jak do tego podejść, bo opcje mieliśmy dwie; albo zostawić jak jest i czekać na otwarcie drogi, albo jednak anulować nocleg i poszukać czegoś innego w bezpieczniejszym miejscu. Dylemat był spory, gdyż prognozy na ten dzień zapowiadały opady śniegu i wiatr, a co za tym idzie niepewność co do stanu dróg w dalszej części dnia. Z drugiej strony na Islandii nie ma tak, że jak pogodynka rano pokaże przelotne opady śniegu to ten śnieg popołudniu na pewno będzie. Jest spora szansa, że owszem, będzie, ale też niekoniecznie, bo ostatecznie dzień może okazać się piękny i słoneczny, ale równie dobrze może przyjść też zamieć stulecia. Także tak. 
 
Ostatecznie wygrała przezorność, a możliwość bezpłatnej anulacji pomogła nam podjąć decyzję i zakończyć ten wewnętrzny spór i po chwili poszukiwań zarezerwowaliśmy nocleg w Reykjaviku.

Þingvellir, Islandia

Nie tracąc więcej czasu spakowaliśmy co nasze do wynajętego maleństwa i ruszyliśmy na północny-wschód, ku Złotemu Kręgowi. Trasa ku tej najpopularniejszej atrakcji wyspy jest bardzo malownicza i raczej spokojna, ale trzeba wziąć poprawkę na zimę i towarzyszące jej warunki drogowe oraz na tę malowniczą okolicę i widoki z okna, bo można przez nie skończyć w zaspie.
 
Pierwszy przystanek zrobiliśmy przy Þingvellir - czyli rozległej równinie nad jeziorem Þingvallavatn, gdzie w roku 930 zebrał się pierwszy parlament Islandii, a 1040 lat później zginął ówczesny premier tego kraju Bjarni Benediktsson. Równina ta w sezonie letnim jest mega atrakcją, gdyż można zgłębić jej teren dzięki wyznaczonym szlakom i zachwycić się wszechobecną zielenią i krajobrazami, natomiast w zimie jedyne co zostaje to spróbować ogarnąć wzrokiem tę ciągnącą się aż po horyzont lodową pustynię. Tym samym nie staliśmy tam długo i pojechaliśmy dalej, ku gejzerom.

Bo gejzery to islandzkie must-see i nie da się ukryć, że większość turystów właśnie na nich skupia swoją uwagę i z tego względu drogi ku nim prowadzące są przeważnie przejezdne przez cały rok. Na miejscu znajdują się też i hotel, restauracja, sklep z pamiątkami, spory parking oraz stacja benzynowa.
 
Gejzer Strokkur, Islandia

Wstęp jest bezpłatny, a na wejściu wita nas sporej wielkości tablica informująca przyjezdnych, że wchodzą tam na własną odpowiedzialność, że woda jest gorąca i nie trzeba tego sprawdzać łapami, a jeśli już, to najbliższy szpital jest oddalony o 62 km. Śnieżnolodowy krajobraz sprawia, że jest tam jeszcze bardziej księżycowo niż zazwyczaj oraz dodatkowo utrudnia poruszanie się, więc można się przejechać na butach jak się nieco zboczy z trasy. Tym samym odradzam trampki. Główną atrakcją nie są jednak ślizgający się turyści, a Strokkur - obecnie największy czynny gejzer islandzki, który wybucha co pięć-dziesięć minut, a słup wody osiąga wysokość nawet 30 metrów, plus oczywiście wyrzutowi towarzyszy mnóstwo gęstej pary. Tyle z wiki, natomiast z własnych obserwacji mogę powiedzieć, że tego dnia za bardzo nie chciało mu się wybuchać, bo choć częstotliwość zachował, to jednak wodę na dziesięć pięter wypluwał z rzadka. Niemniej to wciąż świetna sprawa, a wianuszek turystów wokół nie rozrzedzał się ani na minutę. Każdy trzymał telefon lub aparat próbując złapać moment erupcji i nie będę oszukiwać, że stałem tam i ja niebezpiecznie odmrażając sobie palce.

Tuż obok znajduje się mniej podziwiany Geysir - drugi i ostatni z aktywnych gejzerów, który dziś głównie śpi, niemniej jeszcze dwadzieścia lat temu, po serii trzęsień ziemi wybuchał często i wyrzucał wodę na naprawdę duże wysokości. 
 
Geysir, Islandia

Dziś jednak budzi się zaledwie kilka razy w roku, a wyrzuty wody nie są już tak spektakularne i trzeba mieć szczęście, by załapać się na jego aktywność. Tym samym nie wzbudza już takich emocji jak Strokkur. 
 
Jeziorko Blesi, w tle paruje Strokkur, Islandia
 
Poza tą niespokojną dwójką na obiekcie mamy cała masę pomniejszych parujących jeziorek i bulgoczących nor, z których wyciekają gorące strumyki wody. I nie powiem - kusiło sprawdzić temperaturę. Najpiękniejszym takim termalnym jeziorkiem, właściwie dwoma, jest Blesi, którego turkusowa, przejrzysta woda w kraterze niemal wciąga do środka, a malownicze położenie, tuż nad Strokkurem, zachęca do złapania najlepszych kadrów podczas erupcji. Ludzi wokół również były słuszne ilości, jednak cieszyliśmy się, że to nie lato i szczyt sezonu, no ale cóż... wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy jak będzie wyglądało lato 2020.

Nieco zmarznięci, ale wyposażeni w ciepłą herbatę za milion monet ruszyliśmy dalej na wschód obejrzeć kolejne cudo islandzkiej natury - Gulfoss.
 
Gulfoss, Islandia
 
Gulfoss to wodospad na rzece Hvita. Jego nazwę na polski tłumaczymy jako "złoty wodospad", lecz wbrew nazwie niczego złotego nie dojrzeliśmy, ale to też być może dlatego, że w marcu wszystko wokół ginęło pod lodem, a naszą uwagę dodatkowo odciągał dący ciągle wiatr. Ale nie taki porywisty jak podczas polskiej burzy w lecie, a raczej jak wicher z ogromnego wiatraka, przy którym ktoś nas postawił i kazał ustać w miejscu. Niemniej miejsce jest absolutnie przepiękne i pomimo obejrzenia setek zdjęć zrobionych w cieplejszym sezonie, sądzę iż nie ma lepszej pory na zwiedzanie owego niż zima. Szerokie strumienie wody, której barwa zmienia się od szmaragdowej, a nawet błękitnej tam gdzie lód, po gdzieniegdzie niemal czarną, przeciska się pomiędzy tonami lodu i z hałasem startującego samolotu opada w dół, a nad tym wszystkim górują oprószone śniegiem czarne skały wulkaniczne. Piękna sprawa.
 
Dzień również był piękny, pogoda cudowna, w poprzek drogi wiatr przesuwał drobny śnieżek, który gdzieniegdzie tworzył mini zaspy, lecz jechało nam się dobrze ku kolejnej atrakcji i wtem - pojawiła się żółta kontrolka silnika. Ok, znamy problem z Jordanii, bo wtedy też wyskoczyła u kolegi i wszyscy od jakiegoś typa pod hotelem, po tego z wypożyczalni kazali machnąć ręką i się nie przejmować. Tutaj podejrzewaliśmy, że będzie podobnie, lecz zapobiegawczo zjechaliśmy na jakiś parking na odludziu, by dać znać wypożyczalni, że zaświeciło nam się to, co nie powinno. Dodzwoniłem się od razu, a pan po drugiej stronie potwierdził, że to norma i częsty błąd i można bez obaw jechać dalej. No to pojechaliśmy, chociaż do dziś nie rozumiem dlaczego zapalona żółta kontrolka, której we własnym samochodzie nie chcielibyśmy nigdy ujrzeć, w wypożyczonym jest normą.
 
Kerið, zamarznięte jeziorko, Islandia
 
Tak uspokojeni ruszyliśmy dalej na południe. Naszym kolejnym przystankiem był kolorowy krater Kerið oraz przepiękne jeziorko, które się w nim znajduje. Ściany krateru barwi czerwono-rdzawa ziemia, którą latem porasta roślinność, stąd kolorowy. Szacuje się, że powstał około sześciu i pół tysiąca lat temu, czyli mniej więcej wtedy, kiedy zbudowano świątynię Ġgantija na Malcie, którą to kiedyś chcieliśmy zobaczyć, ale nas zmogło. Prawdopodobną przyczyną jego powstania były ruchy lawy, która wydostawszy się na powierzchnię zwolniła zajmowaną przez siebie przestrzeń, a to z kolei spowodowało, że pod wpływem grawitacji ziemia oraz skały zapadły się tworząc ten właśnie krater. Z czasem natomiast pojawiła się woda, która dziś przyciąga wielu turystów, którzy są skorzy zostawić tu 400ISK, by ją zobaczyć. Wśród nich byliśmy i my. Lecz... cóż, w mroźnym i śnieżnym marcu biała dziura po środku niczego to średnia atrakcja. Sory, nic nie poradzę. Nadal można całość obejść, a także zejść nad samo jeziorko i nawet po nim pochodzić, na co parę szalonych osób się zdecydowało, lecz żadnych wizualnych ochów i achów niestety nie doznaliśmy. Myślę jednak, że jak tylko będzie nam dane być na Islandii latem czy w innym ciepłym miesiącu, to znów się tam znajdziemy.

W tym miejscu też skończył nam się plan na Złoty Krąg. Odkryliśmy też, że 'jedynka' na południu wyspy jest już przejezdna, co oznaczało, że bez większego problemu dojechalibyśmy pod wulkan/lodowiec Eyjafjallajökull gdzie mieliśmy pierwotnie zaplanowany nocleg. Ale ten już anulowaliśmy rano, a nowy był już zapłacony i aż w Reykjaviku, więc musieliśmy wymyślić plan zastępczy. Nie mając zbyt wielu opcji ustawiliśmy nawigację na kolejny wodospad - Seljalandsfoss
 
Seljalandsfoss, Islandia
 
Znajduje się on na południu wyspy i jest częścią rzeki Seljalands, która swój początek bierze ze wspomnianego już wyżej lodowca. Mierzy sześćdziesiąt-parę metrów i zachwyca już z daleka. Tutaj znów musieliśmy zagryźć żal, że jesteśmy zimą, a nie latem, bo kiedy na ziemi nie ma lodu, a na ścianach zwisających sopli wielkości połowy człowieka, to za wodospad można wejść i spojrzeć nań z nieco innej perspektywy. I jeśli Internet ma rację, to jest to jedyne takie miejsce na całej Islandii, wyspie, gdzie wodospadów jest ponad 900. Tym razem się nie udało, więc po nacieszeniu się widokiem spadającej wody en-face odbiliśmy na szlak do innej atrakcji - Gljúfrabúi (co nazwa to lepiej). 
 
Gljúfrabúi - ukryty wodospad, Islandia

Mało brakowało, a byśmy tam nie doszli, przynajmniej ja, bo po drodze trzeba było przeskoczyć niewielki, raczej płytki strumyk. Niby nic, niby spoko, pyk i już, ale lód na brzegach nieco utrudniał sprawę, a moje buty średnio nadawały się na takie skoki. Ani zresztą też, ale była bardziej nieustraszona i pociągnęła naszą wycieczkę dalej. I dzięki jej za to, bo Gljúfrabúi to cudo nad cuda. Dlaczego? Bo to ukryty wodospad. Aby się do niego dostać trzeba wejść w szczelinę między skałami i tak manewrować po kamieniach, by jak najmniej zamoczyć buty. I tu zima zapunktowała, bowiem letnie trampki łatwiej przemoczyć od porządnych, zimowych butów. Kiedy już pokonamy te kilka kamyków i nie wpadniemy po drodze do lodowatej rzeki, to czeka nas oszałamiający widok spadającej z prawie czterdziestu metrów wody. Ludzie próbują tam robić zdjęcia, nie inaczej było ze mną, ale po paru próbach lepiej dać spokój, zadowolić się tym co wyszło, przystanąć na chwilę, zadrzeć głowę do góry i po prostu cieszyć się miejscem.

Wyszliśmy zachwyceni i nie mogło być inaczej. Nie po czymś takim. Podczas jazdy do Reykjaviku, po falującej od przesuwanego przez wiatr śniegu autostradzie nr 1, jeszcze długo rozmawialiśmy zarówno o Seljalandsfoss jak i o Gljúfrabúi. Zostawiliśmy tam po kawałeczku z naszych serc, to pewne.

Droga do Reykjaviku w marcowe popołudnie, Islandia
 
Nocleg w stolicy mieliśmy blisko centrum, deptaka Laugavegur i Muzeum Penisów. To ostatnie było już zamknięte, ale i tak mieliśmy już dość atrakcji jak na jeden dzień i teraz po prostu chcieliśmy coś zjeść, wypić piwo i położyć się spać o rozsądnej porze. Dzień wcześniej Ania upatrzyła sobie lokal fish&chips na którejś z bocznych uliczek odchodzących od Laugavegur i od razu się tam skierowaliśmy. Naprawdę nie mieliśmy sił na kombinowanie i dobrze trafiliśmy, bo ryba była dobra, frytki chrupiące, a piwo lepsze, niż kiedykolwiek.

Komentarze

  1. Czyli żółte kontrolki nie zapalają się tylko w tych biedniejszych państwach? :D
    Wycieczka super, chyba milej Wam się spędzało to zamknięcie mając w pamięć taką piękną przyrodę.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester