Maltańskie opuncje cz. 2


W niedzielę wstaliśmy bardzo wcześnie. Musieliśmy, jeśli chcieliśmy zobaczyć targ rybny w miejscowości o niewymawialnej nazwie - w Marsaxlokk. W linii prostej mieliśmy dość blisko i doszlibyśmy tam w godzinę, jednak drogi były kręte, a po drodze stało lotnisko, więc wybraliśmy autobus. Ten, na który czekaliśmy nie przyjechał, więc pojechaliśmy innym, ale tylko do miejscowości Birżebbuġa. Z Maltą już tak jest, że właściwie gdziekolwiek by się nie znalazło, to tam jest coś ciekawego do zobaczenia - przynajmniej z historycznego punktu widzenia. Najważniejszą atrakcją Birżebbuġi jest kolejna z megalitycznych świątyń o nazwie Borġ in-Nadur licząca sobie 4500 lat, co według maltańskiej skali oznacza, że jest ona tam jedną z nowszych konstrukcji tego typu. Drugą atrakcją okolicy jest jaskinia Għar Dalam - tam znowuż odkryto kości hipopotama, słoni oraz ślady człowieka sprzed prawie 7500 lat. Tak, Malta jest stara. Niestety żadnego z tych unikatowych świadków historii nie zwiedziliśmy, ale wciąż mam je oznaczone na swojej mapie, więc przy następnej okazji, a taka będzie na pewno, zajrzymy i tam.

Fort San Lucian

Tym razem grafik na dzień mieliśmy napięty, a wcześniejsze jaja z komunikacją zbiorową nie poprawiły naszej sytuacji czasowej. No i wciąż byliśmy bez śniadania, także właściwie od razu obraliśmy kurs na Marszaszlok - jakoś tak to się czyta. Szliśmy już piechotą i to dość na około, bo skrót na mapie Googla okazał się być drogą do czyjegoś domu, z której nas stanowczo, acz kulturalnie zawrócono. Nie ma jednak tego złego, gdyż dzięki temu obejrzeliśmy sobie jedną z Wież Wignacourta, o których napomknąłem w części pierwszej. Był to Fort San Lucian. Oryginalna wieża pochodzi z początku XVII wieku, ale sam fort jest już o wiele młodszy, bo powstał z końcem wieku XVIII. Niestety, jak wiele innych tego typu budowli na Malcie, i ta jest w kondycji takiej sobie i nie można jej zwiedzać. Jeszcze niedawno co sobotę wpuszczano pojedyncze grupki ciekawskich, ale dziś brama stoi już zamknięta. Szkoda, bo to kawał ważnej historii Malty.

targ rybny w Marsaxlokk

Doszliśmy do Marsaxlokk i od razu weszliśmy na targ rybny. Sam w sobie jest on raczej średnią atrakcją turystyczną, chyba, że ktoś lubi zwiedzać bazary, aczkolwiek ryby oczywiście też są i są jego najciekawszą częścią, chociaż sprzedawcy nie lubią kiedy fotografuje się ich towar. Co jakby nie patrzeć ma swoje logiczne uzasadnienie. Niestety większość wybrzeża gdzie znajduje się targ, zajmują stoiska z pamiątkami z Chin, ciuchami i różnymi innymi gównami, które grają, świecą i piszczą budząc w człowieku chęć popełnienia masowego mordu. Jeśli ktoś liczy na choćby minimalny akcent pchliego targu to też niestety się rozczaruje - handlarzy starociami niestety tam nie ma, a przynajmniej ja żadnego nie dojrzałem. Eh, a liczyłem na jakieś maltańskie monety.

Marsaxlokk

Ryby rybami, fajnie sobie popatrzeć na świeże owoce morza, zwłaszcza jak jest się z miejsca, gdzie świeże równa się mrożone, ale żarty się skończyły i już naprawdę potrzebowaliśmy zjeść śniadanie, a Ania dodatkowo wypić kawę. Ale to nie tak, że bez tego ani rusz, jednak jak głosi napis w jednej z krakowskich knajp śniadaniowych lepiej pić kawę niż nie. Przeszliśmy dwa razy wzdłuż nadbrzeżnej uliczki i w końcu wybraliśmy jeden z lokali ze stolikami na zewnątrz. Ja wiem, że nie jest to może arcyciekawe, jednak podaję to trochę w ramach ciekawostki, gdyż Marsaxlokk bardzo nas w tym temacie zaskoczyło; bo raz, że knajpek jest tam naprawdę sporo, to dwa w naszej dostaliśmy najlepsze śniadanie na Malcie - frittatę oraz jajecznicę z kawałkami śledzia. Brzmi gorzej niż smakowało, serio. Miejsce nazywa się Terrone i jest -> tu.

Il-Ħofra ż-Żgħira

Pisałem wcześniej, że mieliśmy napięty grafik - tak, to prawda, a teraz dodam, że w naszym grafiku dość ważnym elementem była plaża, pływanie, opalanie się i nicnierobienie. Problem z tym był tu taki, że oboje jesteśmy w tym temacie wybredni i raczej nie lubimy ludzi. Poszliśmy więc w stronę wody i pobliskich zatoczek. Popularnym miejscem jest St. Peter's Pool - na zdjęciach wygląda to obłędnie, ale my jednak woleliśmy coś innego. Spojrzałem na mapę i rozrysowane tam ścieżki i w końcu skierowaliśmy się nad zatokę Il-Ħofra ż-Żgħira, czyli w swobodnym tłumaczeniu do małej dziury.  Od razu napiszę - to był najpiękniejszy kawałek Malty jaki widzieliśmy i gdzie spędziliśmy dłuższą chwilę. Miejsce to jest absolutnie cudowne i niepowtarzalne, a brak jakichkolwiek ludzi wokół tylko winduje je w rankingach. Nawet jeśli ktoś zapomniał stroju na zmianę to specjalnie nie musi się tym przejmować, chyba, że obawia się lornetek i niezdrowego zainteresowania ludzi spędzających czas na zacumowanych w pobliżu jachtach. By tam dojść trzeba kierować się na Fort Tas-Silġ, a następnie pójść za strzałkami, które wskazują nam zejście do plaży. Mimo to znalezienie dobrej drogi wciąż nie jest takie oczywiste, jednak jak już je znajdziemy i je następnie bezpiecznie pokonamy, to mamy całą plażę tylko dla siebie. Czytałem, że ludzie schodzą tam w japonkach, jednak ja odradzam. W każdym razie schodzi się gorzej niż potem wchodzi. Kiedy wrócimy na Maltę, to na pewno raz jeszcze tam pójdziemy, więc jak napiszę, że lecimy na Maltę, to proszę nam się tam wtedy nie plątać.

Jerma Palace Hotel w Marsalskala - to co zostało

Woda była ciepła, słońce prażyło, plaża była nasza - mogliśmy tam spędzić cały dzień, ale po krótkiej debacie zadecydowaliśmy, że wskakujemy w majty i jedziemy dalej. Trochę niechętnie wspięliśmy się z powrotem ku ścieżce i poszliśmy wzdłuż klifu. Na mapie jest tam szlak, który kończy się na drodze kawałek dalej - w rzeczywistości  kończył się w czyimś domku na polu. Na szczęście wokół nie było żywej duszy, więc przeszliśmy przez ściernisko i wyszliśmy na drogę. Wciąż byliśmy na najpiękniejszym końcu świata, ale już na jakiejś główniejszej drodze. Jeszcze nie asfaltowej, ale jednak drodze. Wracać do Marsaxlokk już nie było sensu, a jakikolwiek transport mogliśmy znaleźć dopiero w miejscowości Marsaskala i tam też poszliśmy. Marsaskala natomiast to tradycyjna wioska rybacka, która z biegiem czasu zamieniła się w niewielki kurort przyciągający tysiące turystów rocznie. Są tam oczywiście zabytkowe wieże oraz forty, ale idąc od strony klifów największą uwagę przykuwa stojący nad samym morzem gigantyczny i opuszczony kompleks hotelowy. W czasach świetności zwał się Jerma Palace Hotel i miał cztery gwiazdki. To właśnie jego otwarcie w roku 1982 przekształciło małą rybacką wioskę we wczasowy kurort. Hotel został zamknięty w roku 2007 i od tamtego czasu stoi sobie i niszczeje będąc schronieniem dla lokalnych squattersów i ćpunów. Lokalne władze mają jednak dość tej stagnacji i planują rozbiórkę straszydła, także jak ktoś czuje zew eksplorowania tychże ruin, to być może musi to zrobić teraz, bo wkrótce nie będzie gdzie się włamywać.

plaża w pobliżu miasta Mellieħa

Nie zwiedziliśmy miasteczka, bo prawie od razu załapaliśmy się na autobus do Valetty. Stamtąd bowiem chcieliśmy pojechać na daleki zachód wyspy, do Meliehy. Co prawda następnego dnia mieliśmy tamtędy jechać na prom do Gozo, jednak nie starczyłoby nam czasu na wysiadkę i zwiedzanie okolic. No a teraz go mieliśmy. Tamtejsza plaża jest jedną z większych i tym samym jedną z najbardziej obleganych, więc ją olaliśmy na rzecz poszukania czegoś po drugiej stronie wyspy w pobliżu Popeye Village. Można tam podjechać autobusem albo przejść piechotą, co nie zajmie nam więcej niż kwadrans, gdyż jest to najwęższe miejsce na całej wyspie Malta. Wioska powstała w roku 1980 jako plan filmowy do filmu Popeye z Robinem Williamsem w roli głównej - link podaję do IMDB, bo administracja Filmwebu będąc tym roku na wakacjach w ciepłych krajach chyba nie założyła czapek, bo uznała, że zablokowanie części strony dla tych, co używają ad-blocka to super pomysł. Wiadomo, że od lat Internetem rządzą reklamodawcy, ale dziś jesteśmy już świadkami przejmowania przez nich kontroli nad poszczególnymi portalami i stronami. Przygotujmy się więc na kolejne blokady, bo chuj tam z treścią, ważna jest reklama i to, by do każdego dotarła, a jak się komuś nie podoba, to niech znajdzie sobie inny Internet. Aah! Zdenerwowałem się... to tak na marginesie.

Popeye Village

Wracając jednak do filmu to nie odniósł on większego sukcesu, co nie jest wcale takie dziwne, bo jego oglądanie to męka. Spróbowano odtworzyć na ekranie kreskówkę z prawdziwymi aktorami, co wyszło naprawdę źle. Robin Williams i Shelley Duvall dają z siebie wszystko, ale nawet tym nie idzie tej farsy uratować. Ciekawostką jednak jest, że wcielenie się w Popeya było debiutem Williamsa na wielkim ekranie i to od razu w roli pierwszoplanowej, także szacun. Jak wspomniałem na potrzeby filmu wybudowano całą wioskę, która się ostała i dziś jest parkiem rozrywki z wygodnym zejściem do błękitnej i przejrzystej wody. Czytaliśmy, że to miejsce jest bardziej dla dzieci niż dla dorosłych, jednak po chwili obserwacji miasteczka z góry uznałem, że bym się tam odnalazł. Ania również. Bilety są jednak dość drogie, bo w sezonie Maltańczycy chcą od nas od 14,5€ do 16€, ale po sezonie już tylko 10,5€. Popeye z 1980 roku to jednak nie jedyny film, który został zrealizowany na Malcie - wręcz przeciwnie - filmowcy kochają Maltę i jej plenery. Kręcono tutaj między innymi 'Hrabiego Monte Christo', 'Gladiatora' z Russelem Crowe, 'Grę o Tron' i 'Aleksandra'. Co by nie mówić te filmy wyszły już o niebo lepiej od historii o kreskówkowym marynarzu po wylewie. Nie wiem jak 'Gra o Tron', bo nie rozumiem fenomenu.

Klify w pobliżu Popeye Village

Będąc na miejscu próbowaliśmy znaleźć jakieś przyjemne i odludne miejsce do plażowania z wygodnym zejściem do wody, jednak tym razem się nie udało. W jednym miejscu chyba dało się zejść, bo kogoś nad wodą widzieliśmy, ale postanowiliśmy nie dołączać. Teraz widzę, że trochę dalej było takie coś jak Ras Il Wahx gdzie można plażować i pływać, co by zresztą wyjaśniało zagadkę tylu samochodów, które widzieliśmy zaparkowane pośrodku niczego, jednakże gdybyśmy tam wtedy zeszli, to potem mielibyśmy problem z powrotem do domu. Zresztą na miejscu mieliśmy wbijający w ziemię widok z klifów i to musiało nam wystarczyć. Plaża i odpoczynek wciąż były priorytetem, więc skierowaliśmy się ku Złotej Zatoce, bo tam miało być jedno i drugie. Na początku szliśmy wzdłuż klifu, po kamieniach i kępach trawy, ale kiedy stało się to męczące odbiliśmy na drogę. Niestety w pobliżu nie było żadnego przystanku, więc pozostało nam jakoś dowlec się do cywilizacji pieszo.

Golden Bay

Słońce już było nisko, więc z opalania nici, ale do wody jeszcze udało się wejść. Ulokowaliśmy się trochę na uboczu przy jakimś falochronie, a kiedy słońce znikło za horyzontem udaliśmy się do pobliskiej restauracji coś zjeść - wybraliśmy talerz owoców morza smażonych na głębokim oleju; pycha. Tego właśnie szukaliśmy. Golden Bay to jednak zwykły, modelowy wręcz, kurort z wielkimi hotelami, leżakami, parasolami i fancy restauracjami z jeszcze bardziej fancy drinkami, czyli coś, czego w naszym wieku jeszcze się unika, przynajmniej na dłuższą metę. Chociaż przyznaję, że ja już się zbliżam do momentu, kiedy zacznie mi to wystarczać. Niemniej wciąż dłużej niż dwóch dni bym tam nie wytrzymał. Zaletą kurortu jest jednak to, że łatwo doń dojechać - na miejscu jest pętla autobusowa kilku linii i nawet w niedzielę wieczór wygodnie stamtąd dostać się do Valetty. Gorzej jak ktoś czeka na autobus kilka przystanków dalej - nasz był pełen, więc zatrzymał się dopiero w Mosta, bo akurat ktoś tam wysiadał.

Uliczka w Valetcie

Trochę kilometrów tego dnia zrobiliśmy, ale nie byliśmy na tyle zmęczeni, by nie pójść czegoś się napić. Wieczorna Valetta jest pusta i dość przyjemna w zwiedzaniu. Tym razem zrobiła na mnie pozytywne wrażenie, chociaż zamknięte już sklepy, a nawet kawiarnie, sprawiały przygnębiające wrażenie. Ok, była niedziela, ale nie było jeszcze bardzo późno. Może koło 21:00, a miasto - stolica przecież - wyglądało jakby właśnie kładło się spać. Z niektórych ogródków restauracyjnych słychać było gwar, a po ulicach przechadzali się pojedynczy turyści, chyba tak sam zdziwieni pustkami jak my, ale poza tym miasto było puste. Taaa, Malta to zdecydowanie nie są Włochy czy Hiszpania, które po 21 zaczynają żyć. Zrobiliśmy więc tylko rundkę po uliczkach i wróciliśmy na autobus do Safi. Kolejnego dnia także musieliśmy wstać wcześnie i to nawet wcześniej niż dziś. Eh, może kiedyś pojedziemy na taki urlop, na którym odpoczniemy. Może.

Comino i Gozo
Gdzieś w okolicach Marsalform

Pisałem wielokrotnie, że Malta jest mała. Pisałem też, że transport jest dostosowany do potrzeb lokalsów, więc czas przejazdu, nawet na niewielkich odległościach, bardzo się wydłuża. Właśnie dlatego w poniedziałek musieliśmy wstać jeszcze przed 7:00. Jednak na skutek korków i różnych opóźnień, w tym także jednego zepsutego autobusu, z którego kierowca sobie po prostu wyszedł, w Ċirkewwa, skąd odpływają promy na Gozo, byliśmy dopiero o 10:00. Tam jeszcze dobrze nie wysiedliśmy, a już zostaliśmy obdarowani ulotkami z różnymi opcjami wycieczek. Nas właściwie interesowało tylko Gozo, ale skoro pojawiła się opcja na Comino, wysepkę leżącą pomiędzy Maltą, a Gozo, to skorzystaliśmy. Cenowo wychodziło to bardzo dobrze, bo transport z Malty na Comino oraz z Comino na Gozo kosztował 10€ na twarz. Łódki pływają raz na godzinę i rzadziej, co nie jest może super dogodne, ale w końcu to łódki, nie metro. 

Błękitna Laguna, Comino

Comino jest skaliste, kamieniste i suche. Spaceruje się tam średnio, ale też nie jest tak, że nie ma co robić. My chcieliśmy zobaczyć tylko laguny - Cristal Lagoon i Blue Lagoon, które rzeczywiście są piękne - przejrzyste i błękitne. W tej drugiej można bez przeszkód pływać, gdyż skonstruowano tu mini plaże z leżakami do wypożyczenia. Interior wyspy też jest ciekawy - jednak jak pisałem my byliśmy nastawieni na Gozo, więc o Comino specjalnie nie czytaliśmy, a szkoda gdyż... tam jest opuszczony szpital! Comino przez wieki służyło za miejsce zesłań i izolacji choleryków, stąd i szpital. Patrząc na mapę widzę, że byliśmy stosunkowo blisko i teraz żałuję, że nie podeszliśmy, ale można wierzyć lub nie, koszmarnie nie chciało nam się już łazić. Może jeszcze i to się nadrobi, bo myślę, że warto, a my potraktowaliśmy tę wysepkę trochę po macoszemu.

Schowany cypel w Malsalform

Na Gozo chwilę nam zeszło na ustaleniu co robimy i gdzie jedziemy. Chcieliśmy pozwiedzać, zwłaszcza świątynie, ale zgodziliśmy się, że zwiedzanie dobrze będzie połączyć z odpoczynkiem, wodą i słońcem, więc pojechaliśmy do leżącego na północy wyspy miasteczka Marsalform. Bezpośrednio dojeżdża tam autobus linii 312 - zaznaczam to specjalnie, bo to bardzo wygodna linia, która chyba jako jedyna omija stolicę wyspy Rabat. Po wyjściu z autobusu, nie tracąc już więcej czasu, poszliśmy wzdłuż brzegu szukając odpowiedniego miejsca na rozłożenie się. Udało nam się znaleźć jedno prawie idealne, bo osłonięte od wszystkich falochronem z jednej strony i klifami z drugiej. Niewielki cypel tylko dla nas. Co prawda miejsce to nie było aż tak ustronne i niedostępne jak wspomniana wcześniej zatoka na wschodzie Malty, ale i tak było cudownie. Udało się nawet na chwilę zamoczyć, chociaż pływanie w tym konkretnym miejscu nie było wskazane. Za duże fale i sporo skał. Mimo tego spędziliśmy tam znaczną część dnia - Ania się opalała i czytała o książkę o Gujanach, a ja walczyłem z falami przy brzegu. Perfekcyjne popołudnie. W końcu jednak zgłodnieliśmy, a że Marsalform to także kurort, to było w czym wybierać. My usiedliśmy w jednej z pierwszych restauracji, którą zauważyliśmy. Zwała się Pebbles i serwowała absolutnie najlepsze krewetki na świecie oraz chyba jeszcze lepsze ravioli z farszem z łososia. No geniusz. Tyle, że tam też trzeba wyraźnie mówić; zamówiłem colę i kawę, a dostaliśmy dwie cole i żadnej kawy. Albo to może mój angielski jest jakiś krzywy...

Saliny przy baterii Qolla l-Bajda, Malsalform

Najciekawszą atrakcją okolic Marsalform są saliny. Są to wydrążone w skale prostokąty, coś jak baseny, gdzie zbiera się woda morska, która po odparowaniu zostawia na dnie sól. Tę następnie się zbiera i sprzedaje w na przykład sklepach z pamiątkami albo dodaje do zupy. Proces ten trwa zazwyczaj od maja do września, więc my już byliśmy jak było po wszystkim i dlatego też nie zwiedzaliśmy całości. Saliny bowiem ciągną się przez jakieś 3 kilometry na zachód od Marsalform i trochę nie chciało nam się już tam iść. Zobaczyliśmy więc tylko te przy byłej baterii artyleryjskiej Qolla l-Bajda. Budynek jest dość charakterystyczny i swoim położeniem na cyplu wybija się w krajobrazie.

Bateria Qolla l-Bajda, Malsalform

Postał w roku 1716 i od tego momentu aż do końca lat 70' XX wieku służył celom militarnym - z przerwami oczywiście. W roku 1978, z inicjatywy prywatnego inwestora, powstała tam dyskoteka i klub nocny pod oryginalną nazwą Wieża. Jakiś czas to hulało i cieszyło okolicę, jednak w roku 2003 umowa na dzierżawę terenu wygasła i pierdolnięcie zniknęło z Marsalform. Po tym fakcie nieruchomością zainteresowała się pewna organizacja non-profit, która chciała przejąć dawną baterię i ją odremontować, jednak na drodze ku temu stanął niegdysiejszy dzierżawca. Dziś stary fort jest kością niezgody między rządem, a prywatną firmą i tym samym, zarówno on jak i teren wokół, w tym także saliny, które tworzą tam fenomenalny krajobraz jak nie z tego świata, wciąż stoi smutny, brudny i zaniedbany. Jest możliwość zaglądnięcia do środka przez wybitą w ścianie dziurę i Ania chyba nawet próbowała dostać się do wewnątrz, lecz walające się tam stosy śmieci skutecznie ją zniechęciły.

Zachód Słońca nad Morzem Śródziemnym

Wróciliśmy do miasteczka i wsiedliśmy w autobus powrotny do portu. Ten wlókł się niemiłosiernie i tylko cudem udało nam się zdążyć na prom odpływający o 18:00. Następny był dopiero o 18:45, a to już było za późno dla nas. Ponadto płynąc tym wcześniejszym mogliśmy obserwować absolutnie najpiękniejszy zachód słońca nad Morzem Śródziemnym. Do Ċirkewwa przycumowaliśmy dokładnie w chwili, gdy słońce schowało się za horyzont. Następnie czekała nas już tylko długa podróż do Valetty, gdzie chcieliśmy zrobić szybki skok do sklepu po wodę, wino i jakieś ciastka, i w końcu wrócić do naszego zamku w Safi.

Pusta, zamknięta Valetta

Plan z założenia był bardzo prosty, ale jak się okazało dosyć trudny do wykonania. Tym razem autobusy jeździły jak trzeba, ale gorzej nam poszło z zakupami, bo w Valettcie NIE MA sklepu, który byłby otwarty po godzinie 19:30. W restauracji przy głównym deptaku spytałem nawet jednego gościa czy jest tu jakieś miejsce gdzie można kupić wodę, to powiedział, że o tej porze już nie. Super. Nie byłoby problemu, gdyby tamtejszą kranówkę dało się pić, ale niestety maltańska woda jest nie do przyjęcia na surowo. Jest to bowiem mieszanka wody słodkiej i odsolonej wody morskiej i to stąd ten koszmarny smak, który na szczęście trochę znika po przegotowaniu. Wodę w końcu kupiliśmy w sklepie z pamiątkami, a wino i coś do jedzenia w jednej z niewielu jeszcze otwartych budek na dworcu - dlatego też pisałem wcześniej, że dworzec w Valetcie jest małym centrum tamtejszego świata. Po godzinie 20 jest jak oaza, która napoi spragnionych, bo miasto obok poszło już spać. Sobie kupiłem jeszcze lokalne piwo Cisk. Internet daje mu niskie noty i ja idę się z nimi zgodzić. Da się wypić, ale szału nie ma, jednak na bezrybiu i rak ryba. Lepszy jest ich narodowy skarb, czyli Kinnie. Taki napój z gorzkich pomarańczy i mieszanki ziół. Dobre.

Kolejny dzień był dniem powrotu. Największym plusem mieszkania w Safi było lotnisko tuż za płotem, więc bez zbędnego stresu doszliśmy tam w około 20 minut. Wiadomo, w drugą stronę jest już łatwiej. Jedyne co nam już zostało to oczekiwać naszego Ryanaira do Bergamo. Ale o tym to może już kiedy indziej. Hm.. tak, w sumie tak, coś może skrobnę, bo to ciekawe i bardzo niedoceniane miasto.

Gdybym miał krótko podsumować Maltę to chyba bym nie umiał. Bo ja nie umiem krótko. Aczkolwiek postaram się wypunktować plusy i minusy, więc może na początek plusy.
- Brak mrozu, śniegu i jakichkolwiek oznak, czy śladów zimy, z którymi my musimy walczyć przez siedem miesięcy w roku. Absolutny numer jeden, a nawet całe podium.
- Długa i interesująca historia wysp, którą odkrywamy na każdym kroku i gdziekolwiek byśmy się nie znaleźli.
brak barier językowych - Malta ma dwa języki urzędowe; maltański i angielski.
- Zapierające dech w piersiach krajobrazy i widoki. Nie dziwne, że Malta to jeden z ważniejszych plenerów dla Hollywood.
- Ustronne miejsca, gdzie można się odstresować i nie musieć słuchać krzyków gówniaków.
Spokój - abstrahując już od powyższego - wszędzie gdzie byliśmy, z małymi wyjątkami, odczuwaliśmy płynący zewsząd spokój. Miłe uczucie.
- Niewielkie odległości, także z pewną dozą zaparcia wszędzie można dojść piechotą.
- Bezpieczeństwo. Malta to zdecydowanie bezpieczny kraj.
- Ceny - ok, to może być trochę sporne. Niemniej w ostatecznym rozrachunku nie powinniśmy się spłukać. Aczkolwiek z cenami w restauracjach nierzadko niestety poszaleli.

Minusy
- Transport zbiorowy. Może tak - nie jest on znowuż taki beznadziejny jak go rysują, ale do poprawy jest naprawdę sporo. Z punktu widzenia turysty jest całkiem spoko, bo jeździło się gorszym, ale gdybym miał się tam codziennie poruszać autobusami i to na większe odległości, to kupiłbym samochód. Kumam, że Valetta to stolica i tam jest hub dla wszystkich autobusów, ale naprawdę zrobienie dwóch-trzech linii ze wschodu na zachód, które omijałyby Valettę nie rozwali systemu, a i wielu mieszkańcom będzie na rękę.
- Walające się po ulicach śmieci. Malta, jak wiele południowych krajów, jest po prostu brudna.
- Smak wody z kranu... to był szok.
- Godziny otwarcia sklepów i lokali - rozumiem powody, dla których sklepy są wcześnie zamykane i szanuję czas miejscowych, ale czemu służy zamykanie restauracji na godzinę, a bywa, że i mniej np. między 18:00, a 18:40? 
- Zaniedbane zabytki, a mowa tu głównie o tych wszystkich wieżach i fortach, z których sporej części nie można nawet zwiedzić. Boli.
- Bezdomne koty. Na południu wyspy one, wraz z tym, co po sobie pozostawiają, są naprawdę wszędzie. Może jest lepiej niż na Cyprze, ale i tak nawet minimalna kontrola populacji bezdomnych kotów byłaby tam wskazana. Na przykład coś na kształt tej w Rzymie, gdzie bezdomne koty są wyłapywane, leczone, sterylizowane i wypuszczane na wolność na ściśle kontrolowane tereny. Kocham koty i żałuję, że żadnego mieć nie mogę i tym bardziej boli mnie, kiedy widzę w jakim stanie są niektóre maltańskie koty uliczne.
- Drogi i ruch lewostronny. Z początku chcieliśmy na Malcie wynająć samochód, jednak żadne z nas nie czuje się dobrze po tej nienapoleońskiej stronie jezdni i daliśmy spokój. Stan dróg to już osobna kwestia. Odkryjesz, jak usiądziesz na tyle autobusu.
Niewielka ilość plaż i wygodnych zejść do wody. Taaakie to trochę naciągane, bo dla chcącego nic trudnego. Dla przeciętnego turysty może to być jednak minus, niemniej jednak właśnie takie warunki przez wieki chroniły ten kraj przed najeźdźcami i również i dziś czynią go bezpiecznym.
- Nie ma tramwajów. Ale były! Do roku 1929.

Poza tym Malta jest jednak trochę dzika - chcąc nie chcąc. Kraj wielkości Krakowa i leżący na paru kamykach rzuconych między Europę, a Afrykę, musi być trochę dziki i to w wielu aspektach. Trudno to jednoznacznie określić i nie jest to ani na plus ani też na minus. To po prostu fakt.

Tyle okiem turysty. Dla wielu jest to raj, jednak mieszkańcy pewnie dodali by tu coś od siebie i do plusów i do minusów. W gruncie rzeczy Malta to kraj jak każdy inny, który musi się mierzyć ze swoimi problemami i próbuje, z różnym skutkiem, wyciągnąć ze swojego potencjału tyle ile się da. Z różnym skutkiem. A że jest to mały kraj, to i środki ma na to ograniczone. W politykę się nie mieszam, bo to patologia jak wszędzie, czego dowodem niech będzie gwałtowna śmierć kobiety, która w Internecie krytykowała i obnażała ciemne interesy maltańskich polityków. Miało to miejsce, gdy my grzaliśmy się na Gozo. Mimo wszystko bardzo mocno chcę tam wrócić - wiem, że piszę to przy każdej okazji, że tak, że już planuję, że no na bank polecę tak szybko jak się da, ale jeśli chodzi o Maltę to jestem tego naprawdę pewien. To fantastyczny kraj, w którego krajobrazach i spokoju z nich płynących można się zakochać. Ponadto nie widziałem wielu miejsc oraz nie udało mi się spotkać z kolegą. Gdyby ktoś się z jakiegoś powodu wahał, czy lecieć na Maltę to ja mówię - leć. Leć, najlepiej jesienią albo wiosną i to co najmniej na tydzień lub nawet dziesięć dni. Zapomnij o kurtce, bluzie czy wysokich butach, a pamiętaj o stroju kąpielowym, wygodnych sandałach, olejku do opalania i koniecznie czapce. Inaczej będziesz mieć posrane pomysły jak administratorzy Filmwebu.

Galeria do obu wpisów znajduje się -> tu.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester