Było - jest: Rzym

Rzymskie Fiaciki 500

Uwielbiam to miasto. Naprawdę kocham i nawet pomimo wszystkich jego wad i wkurzających rozwiązań, wciąż do niego wracam. Nawet nie po to, by zwiedzać, lecz po prostu by łazić bez celu i pchać się w różne tamtejsze dziury, które niejedną epokę już widziały. Bo Włochy i Włosi to jedno, ale Rzym i Rzymianie to coś zupełnie innego. I tym razem do Wiecznego Miasta poleciałem ze swoją Anią. Do tego mamy to szczęście, że mieszkają tam nasi znajomi, także zawsze... no, powiedzmy, że prawie zawsze, możemy się u nich zaczepić na krótką chwilę. Zresztą to ci sami, których kiedyś już odwiedziłem jak mieszkali jeszcze w Padwie. Przeprowadzili się. I dobrze.

Panteon w kwietniu 2008

Panteon w marcu 2017

Budowla stoi tu już prawie dwa tysiąclecia, więc brak zmian jakoś bardzo nie zaskakuje. Może tylko turystów było nieco więcej, co zresztą widać. Ciekawe czy im też Panteon myli się z Parteonem? Bo ja już chyba nigdy nie przestanę się mylić. W kadrze widoczny jest także radiowóz Carabinieri, którzy zresztą od zawsze byli stałym elementem krajobrazu. Teraz są nim nie tylko oni, ale do tego jeszcze dojdę.

Zamek św. Anioła, Most św. Anioła i rzeka Tyber w kwietniu 2008

Zamek św. Anioła, Most św. Anioła i rzeka Tyber w marcu 2017

Różnicę to tu widać w ostrości zdjęcia. No cóż. Trochę ucywilizowano drogę dla rowerów wzdłuż rzeki, poza tym zmian brak. Ten widok jest jednym z moich ulubionych w Rzymie, jednak sam Castel Sant'Angelo nie jest jakoś super ciekawy. Można wejść, ale zachwytów nie będzie. Jego największą zaletą jest położenie, a co za tym idzie fantastyczny widok z dachu na rzekę i Watykan.

Mauzoleum Hadriana, bo i z taką nazwą można się spotkać, powstało mniej więcej w tym samym czasie to Panteon, tj. w I połowie II wieku, a obie te budowle zawdzięczamy wywołanemu wyżej cesarzowi Hadrianowi, który nie tylko był pierwszym cesarzem Rzymu z brodą, ale sporo też po sobie zostawił. Wspominałem już o nim przy okazji pobytu w Newcastle, bo nawet tam się zaznaczył.

Koloseum, grudzień 2007

Koloseum, marzec 2017

Tutaj różnicę widać od razu. Teraz nie padało. W roku 2011 ogłoszono, że Koloseum czeka remont. Pieniądze na ten cel wyłożyła osoba prywatna, właściciel firmy Tod's, co było powodem opóźnienia całej imprezy o ponad dwa lata. No bo jak tak od kogoś brać? Nie godzi się! W roku 2014, kiedy wizytowałem rzymskich znajomych ostatni raz, spora część amfiteatru była zakryta rusztowaniami, ale gdzieniegdzie już było widać efekty. Oficjalnie remont zakończył się w roku 2016, jednak na małym fragmencie wewnątrz wciąż widać toczące się prace. Z zewnątrz Koloseum jest już wyczyszczone i prezentuje się o wiele lepiej niż te dziesięć lat temu. Przede wszystkim cofnięto i obniżono wewnętrzne ogrodzenie, które teraz nie rzuca się już tak w oczy, ale niestety w zamian postawiono zewnętrzne. No, ale to już inna historia. 

Gdyby ktoś nie wiedział: Koloseum jest jednym z trzech najlepiej zachowanych rzymskich amfiteatrów. Pozostałe dwa znajdują się w Puli oraz w Al-Dżamm. Pulę mam już za sobą, ale Tunezję wciąż na horyzoncie. Za to Ania ma już teraz komplet.

Piazza del Popolo w kwietniu 2008

Piazza del Popolo w marcu 2017

To mój ulubiony plac w Rzymie. Mieści się trochę na północ od całej reszty atrakcji, ale wciąż w odległości spacerowej od na przykład Schodów Hiszpańskich. Znajdujący się w środku egipski obelisk został wzniesiony w starożytnym Heliopolis za panowania Ramzesa II, czyli gdzieś w XIII wieku przed naszą erą. W 10 roku p.n.e., czyli już po podbiciu Egiptu przez Rzymian, trafił on do Rzymu gdzie stanął w Circus Maximus. I pewnie stałby tam do dziś, gdyby nie urzędujący w XVI wieku papież Sykstus V, który zadecydował o przeniesieniu pamiątki na Piazza del Popolo. Gdzieś w pobliżu - może przy Via del Babuino lub pobliskiej via Margutta - znajduje się typowo włoska, rodzinna restauracja pełna miejscowych. Zdarzyło mi się tam trafić w roku 2007, ale już pół roku później nie udało mi się jej znaleźć. Tym razem nawet nie szukaliśmy, ale wierzę, że wciąż tam jest.

Kopuła Bazyliki Świętego Piotra, kwiecień 2008

Kopuła Bazyliki Świętego Piotra, marzec 2017

W końcu widać jakieś zmiany! Po lewej powstał nowy bloczek. Ale to tyle z nowości. W tym kierunku Rzym raczej się nie zmienia.

Vittoriano, kwiecień 2008

Vittoriano, marzec 2017

Symbol Rzymu i Włoch - Ołtarz Ojczyzny, pomnik Wiktora Emanuela II albo Vittoriano. Takie nazwy podaje mi Wikipedia. W oryginale też ładnie, bo Monumento nazionale a Vittorio Emanuele II lub Altare della Patria. Tutaj widzimy całość od tyłu i z dość dużej odległości. I ja właśnie o tej odległości chciałem napisać. Zarówno to zdjęcie jak i widok na kopułę bazyliki watykańskiej zostało zrobione z mniej więcej tego samego miejsca, tj. Giardino degli Aranci - ogrodu pełnego pomarańczy. I rzeczywiście, jest ich tam sporo i to nawet w marcu. Zresztą te rzymskie pomarańcze owocują właśnie w zimie. Co ciekawe w ogóle ich nie zbierają, a te, które możemy kupić w sklepie są zazwyczaj z Hiszpanii. Ponoć tak taniej.

Kopuła bazyliki widziana przez dziurkę w drzwiach

Ale nie ciągnąłem tam Ani dla pomarańczy. Park ten jest świetnym punktem widokowym na meandrujący poniżej Tyber oraz cały Rzym i jak widać warto się doń pofatygować. Poza tym, jak nie przede wszystkim, obok znajduje się Piazza Dei Cavalieri Di Malta, plac Kawalerów Maltańskich, przy którym ci mają swój zakon. Wejście do ich ogrodów blokują spore i masywnie wyglądające drzwi, które zaraz przy klamce mają dodatkową dziurkę - Il Buco Della Serratura - i kiedy przez nią spojrzymy ukaże nam się widok na otoczoną zielenią kopułę bazyliki Św. Piotra w Watykanie. Symetryczna perfekcja. Drzwi te bardzo łatwo znaleźć, bo przeważnie stoi tam niemała kolejka widoczna już z wejścia do ogrodu z pomarańczami. My mieliśmy szczęście, gdyż jedynymi zwiedzającymi była wycieczka niemieckich emerytów, więc szybko się dopchaliśmy. Natomiast w roku 2008 okolica była zupełnie pusta, a sama atrakcja, choć znana, mało popularna.

Fontana di Trevi, marzec 2017

"Kiedy tylko ukazała się moim oczom od razu wiedziałem, że jest to najśliczniejsza i najwspanialsza rzecz do zobaczenia w Rzymie (i nie ważne, że leje, że grudzień, że ludzi w chuj, choć leje i grudzień przecież). Przez chwilę nawet żałowałem, że nie jest rok 1960 i nie ma tam Anity Ekberg". Tak napisałem ponad dziewięć lat temu i zeznania te podtrzymuję. Później widziałem jeszcze wiele innych fontann, i tych w Rzymie i tych gdzie indziej, jednak wciąż obstaję przy swoim - fontannę di Trevi nie tylko trzeba, ale wręcz należy zobaczyć, bo jest to ideał pod każdym względem. Ludzi co prawda na oko tyle samo, zwłaszcza popołudniu i wieczorem, a z pogodą bywa różnie, jednak co by się nie działo, to będąc w Rzymie nie wolno opuścić tego miejsca. Anity Ekberg już na pewno tam już nie zobaczymy, Audrey Hepburn również nie zajrzy do pobliskiego zakładu fryzjerskiego, ale nawet i bez tych gwiazdek to miejsce błyszczy.

Łowienie monet z fontanny di Trevi

Jak wiadomo do fontanny należy wrzucić pieniążka. Luca, mieszkaniec miasta, mówił, że dziennie turyści wrzucają tam nawet do 500€. Internet jednak podpowiedział, że może być tego nawet sześć razy więcej. Jeśli tak, to dawałoby to ponad milion eurasów rocznie. Sporo. Obecnie pieniądze zabiera tamtejszy Caritas, który przeznacza je na żywność dla najbiedniejszych i na prowadzenie jakiegoś taniego supermarketu. Rok temu media donosiły, że rzymski magistrat planuje zakończyć połowy Caritasu i rozpocząć swoje, ale tematu nie pociągnięto i dziś chyba dalej całą kasę przejmuje kościół. No ale, zastanawiało może kogoś jak wyciągają te pieniądze z fontanny di Trevi? Bo tak szczerze mówiąc to mnie nigdy, ale chcąc nie chcąc byłem tego świadkiem to opowiem. 

Łowienie monet z fontanny di Trevi

Gdzieś przeczytałem, że monety wyławiane są trzy razy w tygodniu; w poniedziałek, środę i piątek między godziną ósmą, a dziewiątą rano. I to by się nawet zgadzało, bo my akurat oglądaliśmy to w piątek jakoś po dziewiątej. Do zebrania tamtejszej fortuny potrzeba kilku chłopa i paru szczotek, za których pomocą panowie usypują z monet wielką kreskę, którą następnie wciąga odpowiednio duży pompo-odkurzacz. Podczas całej operacji co najmniej jeden operator szczotki może poczuć się jak wspomniana sławna Szwedka i pląsać sobie po całej fontannie. Nie wydaje mi się jednak, by mogło to trwać tylko godzinę, ale nie sprawdzałem, bo ile w końcu można patrzeć na facetów brodzących w fontannie? I już nawet nie ważne jak piękna by ona nie była. Zresztą na czas połowów i tak jest wyłączona.

Ania była w Rzymie pierwszy raz, więc chcieliśmy zobaczyć wszystko co jest na liście must see, czyli Forum Romanum, Schody Hiszpańskie, Piazza Navona, Campo de' Fiori  i co tylko jeszcze się uda. Mnie jeszcze interesowały rzymskie tramwaje, bo pomimo tego, że byłem tam wcześniej trzykrotnie i nawet tramwajem podróżowałem, to w swoim archiwum nie znalazłem ani jednego zdjęcia z tym środkiem transportu. Dla formalności - zaległości nadrobiłem i to parokrotnie. Ale drążyć tematu nie będę. Uff.

Campo de' Fiori

Przez Campo de' Fiori tylko przeszliśmy, gdyż było już po wszystkiemu i z kwiatów zostało tylko jedno stoisko, natomiast na reszcie placu walały się już tylko śmieci i jacyś francuscy gimnazjaliści. Znacznie lepiej przyjęliśmy Piazza Navona i tamtejszą fontannę czterech rzek. Zresztą chyba pierwszy raz dane mi było ją zobaczyć. Wcześniej musiała być w remoncie. Forum Romanum to klasa sama w sobie, ale na dłuższą metę trochę męczy. Plus taki, że wchodzimy tam mając bilet z Koloseum. Rozczarowujące były tylko Schody Hiszpańskie, bowiem w marcu są zupełnie pozbawione zdobiących je kwiatów. Ja wiem, że to zabytek sam w sobie, tyle historii, takie piękne i w ogóle, ale bez tych kwiatów tracą swój efekt wow, przez co stają się po prostu zwykłymi schodami. Mimo wszystko spędziliśmy tam chwilę siedząc wśród tłumu, bo to wciąż przyjemna okolica. Po chwili poszliśmy jednak dalej. I tak doszliśmy do Largo di Torre Argentina, miejsca kolejnych antycznych ruin, gdzie według wielu został zamordowany sam Juliusz Cezar, które dziś służy jako schronienie dla bezdomnych kotów. Tych nikt nie zamierza mordować, a wręcz przeciwnie - koty są karmione, szczepione i sterylizowane. 

Via Giulia

Kwestie jedzenia rozwiązywaliśmy na miejscu. Miałem pewne typy, ale w końcu wchodziliśmy tam, gdzie czuliśmy, że można dobrze zjeść. Chciałem poszukać tej knajpki w pobliżu Piazza del Popolo, ale byliśmy tam rano, więc nie za bardzo miało to sens. I tak naprawdę na mieście dobrze zjedliśmy tylko w wieczór zaraz po przylocie. Znajomi wzięli nas do znajomej knajpki w swojej dzielnicy - Quadraro. Miejsce nazywa się La Pizzetteria Loffredo, ma adres Via Vestricio Spurinna 53, i podaje pizzę idealną. Co więcej nawet we wtorek wieczór trzeba rezerwować stolik. Inna sprawa, że tych nie ma tam zbyt wielu. Szału oczywiście nie ma, o złotych sztućcach czy dopasowanych do piwa kuflach można zapomnieć. Zarówno kubki jak i talerze są plastikowe, a serwety z papieru, chyba nawet pakunkowego, ale co z tego, kiedy za 3 idealne włoskie placki i 2 duże piwa płaci się 30€? Tyle, że to jedyna atrakcja w okolicy. W centrum jest już trudniej. Pierwszego dnia jedliśmy dość blisko Panteonu i nawet nieźle wybraliśmy, bo nasze gnocchi były naprawdę dobre, ale dzień później poszło nam już gorzej, bo wylądowaliśmy na nie mniej turystycznym Trastevere, gdzie choć pizza była w porządku, to makaron był tak al dente, że prawie chrupał. Nawet ichniejsze wino ich nie wybroniło. Chociaż i tak najlepszy był tam kelner, który zamiast podać nam rachunek poszedł sobie do domu. Dzień uratował nam Luca, który w domu zrobił sepię (po naszemu to chyba mątwa zwyczajna) w sosie pomidorowym z makaronem. Coś genialnego.

W temacie około gastronomicznym pojawia się jeszcze jedna irytująca rzecz. Rzym odwiedza coś koło ośmiu milionów ludzi rocznie. Niektórzy są na jeden dzień, inni są z pielgrzymką, jeszcze inni zostają na tydzień i łażą po muzeach. To jednak nie ma znaczenia. Nieważne po co się do Rzymu przyjechało, bo i tak wcześniej czy później pójdzie się w końcu coś zjeść i coś wypić, by potem móc znów ruszyć w drogę czy gdzie tam. A potem bywają takie sytuacje, że się żałuje, że nie zostało się w restauracji chwilę dłużej, bo to rozwiązałoby problem pęczniejącego teraz pęcherza. Bo w Rzymie praktycznie nie ma publicznych toalet. Jeśli jesteśmy przy Koloseum to nawet mamy szczęście, bo jeśli idziemy zwiedzać, to w środku znajdziemy także toalety. Trochę straszne, ale są. Jeśli jednak nie wybieramy się do Koloseum, to cywilizowane sikanie gwarantuje pobliska stacja metra Colosseo, z tym, że... toalety są ZA bramkami. Więc jak nie mamy biletu, to musimy sobie takowy kupić (1,5€), a potem wydać dodatkowe pół euro na toaletę. Brilliant. Publiczne toalety gdzieś są, ale jest ich mało. Jedna na pewno jest w parku przy Castel Sant'Angelo, ale czynna tylko do godziny 18. Słyszeliśmy, że w centrum wystarczy pytać w restauracjach i będzie dobrze, bo miasto im za to płaci. Źle! Prawda jest tu taka, że restauratorzy nie mają absolutnie żadnego obowiązku udostępniać nam swoich toalet jeśli u nich nie jemy. Mają nawet na to sądowy papier. Sami spotkaliśmy się z 'only for customers' lub ze zwykłym 'no', ale też i 'sure' i 'no problem'. Zależy jak się trafi, więc trzeba próbować. Zresztą czasem nie ma się wyboru. Dobrze też znaleźć jakiegoś McDonald'sa czy inny fast-food, tylko... no heloł, to Włochy, tego tam nie ma za wiele. To trochę niebywałe, że starożytni Rzymianie ogarnęli temat kanalizacji, a współczesnych przerasta problem publicznych toalet.

Wojskowa blokada na Via dei Fori Imperiali

Na moich zdjęciach nie widać zmian. Ale to tak specjalnie. Rzym jednak się zmienił, co nie tylko widać, ale i czuć. W latach 2007, 2008, ale i w 2014 w oczy rzucali się jedynie jeżdżący sobie nonszalancko pomiędzy turystami w swoich Alfach Carabinieri, którzy spod przyciemnianych najmodniejszych okularów puszczali oczka do co ładniejszych turystek. Dziś dalej jeżdżą, ale nie widzi się już tej ich swobody. Poza tym są obecnie jedną z wielu służb na mieście i już nie robią na nikim wrażenia, bo większą uwagę przykuwają stojące przy każdej atrakcji turystycznej pancerne wozy wojskowe i pilnujący wszystkiego żołnierze z długą bronią. Ania zwróciła nawet uwagę, że oni nie stoją sobie ot tak, machając bronią, nudząc się, czy lampiąc się w telefony. Nie, oni cały czas pozostają czujni. I ten widok sprawia, że naprawdę czuć zmiany. Ulica łącząca Piazza Venezia z Koloseum - Via dei Fori Imperiali - od roku 2013 jest zamknięta dla ruchu kołowego i poruszać się po niej mogą tylko autobusy komunikacji miejskiej oraz rowery. Nie wiem jak z taksówkami, ale chyba też nie przejadą. Rzymskie Wakacje musiano by więc teraz kręcić gdzie indziej. Ale i tak mimo wszystko zarówno przy Koloseum, jak i nieco dalej w stronę Forum Romanum, stały wojskowe blokady uliczne. Akurat te dni poprzedzały sześćdziesiąte urodziny Traktatów Rzymskich, więc tym bardziej wszystko w mieście stało na głowie i każda służba była w stanie najwyższej gotowości, ale ci żołnierze i tak stoją tam na co dzień. Tam oraz na każdej stacji metra. Z jednej strony naszły mnie dobre myśli, bo ta obecność wojska to dowód na to, że w Rzymie i w ogóle we Włoszech wiedzą o zagrożeniach z jakimi musi dziś mierzyć się Europa i tego nie bagatelizują, ale z drugiej, że to wojsko to jednak nie tylko prewencja, ale autentyczna obawa i świadomość, że taki zamach jak w Paryżu, Berlinie czy Londynie może się tu wydarzyć w każdej chwili. I ta myśl, że włoskie służby na pewno mają na celowniku konkretne osoby, które mogłyby się tego dopuścić, nie daje mi spokoju do dziś. Uspokaja tylko fakt, że Włosi są akurat przećwiczeni z zamachów, bo już to przechodzili w okresie lat ołowiu i to wielokrotnie.

Tramwaj SOCIMI przy Piazza Vittorio Emanuele II

Trochę gorzko i smutno zrobiło się na koniec. Nic nie poradzę, takie czasy. Dam więc zdjęcie starego tramwaju obok. Mimo wszystko nie można dać się zwariować i z tego powodu odpuścić sobie wycieczkę do Rzymu. Marysia, żona Luci i koleżanka, u której byliśmy, mówi, że Rzym ma opinię podobną do Indii - jak się było raz to albo chce się ciągle wracać albo już nigdy więcej. I coś w tym jest. Z jednej strony mamy stare i bogate w historię miasto, które samo w sobie jest niemalże jak państwo w państwie (pomijając już fakt, że rzeczywiście zawiera w sobie odrębne państwo) z własną kulturą, ogromem zabytków i mnóstwem innych ciekawych miejsc, a z drugiej strony mamy irytująco przeludnioną, gorącą, głośną i niestety dosyć brudną metropolię, gdzie nawet nie ma gdzie usiąść, bo nigdzie poza parkami nie ma ławek. No i do tego dochodzi ten brak toalet i olewający nas kelnerzy. To wszystko jest irytujące, ale ja jestem zdecydowanie bliżej tych powrotów, bo choć tak bardzo wkurzają mnie i te tłumy, i te śmieci, i ten hałas, to po prostu uwielbiam to miasto. To już taka trudna miłość.

Galeria do notki -> tu

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester