Ameryka Południowa: cz.12 - Boliwia

Ulica w Uyuni
Nie wiem czy pierwsze obudziło mnie słońce czy czyjeś wrzaski spoza autobusu, ale podświadomie czułem, że jeszcze jest za wcześnie by wstawać. Spojrzałem więc na zegarek w telefonie, a ten się ze mną zgodził, że to jeszcze nie mogło być Uyuni. Z La Paz wyjechaliśmy z ponad pół godzinnym opóźnieniem, a przez całą drogę wlekliśmy się okrutnie powoli, więc nam jak i połowie pasażerów nie chciało się wierzyć, że właśnie dotarliśmy do celu. Dosłownie nam się nie chciało. Było jakoś po szóstej zaraz. Wschód słońca natomiast był piękny, więc wyszliśmy z autobusu w nieco mniejszych bólach. Z Lonely Planet mieliśmy prowizoryczną mapkę miasta, do tego stos różnych ulotek, także mniej więcej wiedzieliśmy jak iść, by dojść do dworca kolejowego, bowiem gdzieś tam powinno znajdować się nasze biuro podróży, które miało nas porwać na boliwijskie bezdroża na następne trzy dni. Ale do tego zostały nam ponad cztery godziny, więc zrobiliśmy sobie spacer po śpiącym jeszcze miasteczku. Sen było widać gołym okiem, bo spora część podobnych nam włóczęgów przyjechała jeszcze wcześniej i teraz zalegała na ławkach, trawnikach i klombach i razem z wschodzącym słońcem budziła się do życia, przez co Uyuni wyglądało jak opanowane przez zombie… zresztą, sami przecież nie wyglądaliśmy wiele lepiej.

Uyuni to klasyczne miasteczko, które przecinają dwie główne drogi krajowe, a przecinają się oczywiście pod kątem prostym jak wszystkie inne w mieście. Przy jednej z nich znajduje się wspomniany już dworzec i cała masa biur podróży, kilka hoteli oraz opuszczone kino, gdzie kilka godzin później boliwijski celnik wymownym gestem jednoznacznie zakończył naszą przygodę z Boliwią. Na razie tylko formalnie. Wcześniej zwiedzaliśmy okolice i próbowaliśmy znaleźć jakiś sracz. Szczęścia szukaliśmy w pewnej otwartej i na pozór opuszczonej chałupie, ale jak się okazało to był posterunek policji i to wcale nie opuszczony, więc pospiesznie oddaliliśmy się w stronę dworca kolejowego. Tam niestety wszystkie toalety były pozamykane, ale z braku innych zajęć postanowiliśmy zostać, bo a nuż znajdzie się ktoś, kto nam je łaskawie otworzy. Niestety. Jedyną żywą osobą na tym dworcu był żołnierz, który chyba był tam na warcie, a że była godzina ósma to właśnie się zluzował i szedł do domu. Przyjacielsko się do nas uśmiechnął, pomachał, ale łazienek nie otworzył. Na szczęście godzina zrobiła się już taka, że można było wyjść na miasto i zdobyć jakiś prowiant. Udało nam się to w pobliskim barze, gdzie za 20Bobów zjadłem pierwsze, normalne, duże śniadanie od co najmniej tygodnia. No i był sracz.
Mniej więcej w środku miasteczka znajduje się wieża zegarowa, a obok niej całkiem spory plac targowy, gdzie jak to na placach targowych można było kupić wszystko, od miejscowych wyrobów jak swetry, skarpetki i czapki, przez owoce, pieczywo po różne narzędzia i elektronikę. Chwilę poszwędaliśmy się pomiędzy kramami, ale ostatecznie nie zdecydowaliśmy się wydać choćby jednego Boliviano i wróciliśmy koczować pod nasze biuro podróży. Po jego otwarciu wypełniliśmy wszystkie papierki udowodniliśmy, że my to my, i po kilkunastu minutach mogliśmy oddać nasze bagaże do zapakowania na dach Jeepa. A był to wielki Lexus udający Toyotę mieszczący siedem osób razem z kierowcą. Tak sobie teraz myślę, że mówienie na terenowego Lexusa Jeep, ma taki sam sens jak nazywanie każdych butów sportowych adidasami, no ale taki już chyba urok naszego języka, także zostawię jak jest. Obok stały jeszcze trzy osoby; dwie dziewczynki i brunet. Nie zdążyliśmy zamienić z nimi słowa, bo kobieta z biura zaczęła nas poganiać, więc zaczęliśmy się pakować na tył samochodu. Wtedy dziewuszki postanowiły zagadać pytając gdzie się pakujemy, że przecież one tam siedzą, że jak to, że dlaczego, że oni wszyscy są razem, i chcą jechać razem, i że osobno nie będą, i że my nie możemy siedzieć tam gdzie siedzimy, bo wtedy one nie wejdą i w ogóle do złego samochodu się pchamy. Kłócić się nie chcieliśmy, więc po prostu usiedliśmy na tylnej kanapie prostując za sobą fotele ze środowego rzędu do pozycji pionowej i problem się jakby sam rozwiązał. Przeprosiny dostaliśmy ładne, ale już wiedzieliśmy, że bystrego towarzystwa nie wygraliśmy, chociaż z drugiej strony w jednym z jeepów widzieliśmy grupę Japończyków, z których jeden biegał po pustyni w pelerynie i w kolorowej wrestlingowej masce na twarzy, także te laski były chyba lepsze. Brunetem okazał się być Michael (albo Tom, jakoś tak serialowo) ze Stanów, natomiast z dziewczynek jedna, Beth, była z Wielkiej Brytanii, a druga z Australii. Jej imienia nie mogłem zrozumieć, ale brzmiało coś jakby Rihanna. Oczywiście tak na imię nie miała, ale tak sobie to zapamiętałem. Anglosaską część naszego jeepa dopełniał Kieran, dość stereotypowy Irlandczyk, bo wysoki, rudy i jak się potem okazało lubiący zalać pałę. Całość zamykał nasz tylko i wyłącznie hiszpańskojęzyczny kierowca - Silvio. Wszyscy już trochę w tej Ameryce siedzieliśmy, także kumaliśmy ten język na jakimś tam poziomie, ale i tak za tłumacza robił Kieran, który w Boliwii siedział już trzeci miesiąc i zaliczył intensywny kurs hiszpańskiego na wolontariacie w Cochabambie.
Cmentarz pociągów
W takiej konfiguracji dojechaliśmy do pierwszej atrakcji, czyli mieszczącego się na obrzeżach miasta cmentarzyska pociągów.
Pod koniec XIX wieku Brytyjczycy na zlecenie boliwijskiego rządu wybudowali tam linię kolejową, która obsługiwała okoliczne kopalnie. W latach 40’ XX wieku cały biznes zaczął się sypać i pociągi przestały być już tak bardzo potrzebne i jak je zostawili tak stoją do dziś. Obecnie wszystkie lokomotywy to puste i zardzewiałe skorupy w opłakanym stanie. W latach świetności musiało się to wszystko przepięknie prezentować, a teraz pozostawia zgoła inna wrażenie, choć paradoksalnie także pozytywne. W końcu to cmentarzysko, a nie skansen w Chabówce. Do każdej ciuchci można było wejść i pobawić się tym co jeszcze w niej zostało. Zewsząd sterczały zardzewiałe kawałki stali, druty, stare nity, gwoździe i śruby, którymi, rzecz jasna i tylko i wyłącznie cudem, nikt nie zrobił sobie krzywdy. Chyba tylko na tak zwanym Zachodzie trzeba wszystko sterylizować i ogrodzić murem z szybką, bo króluje tam przekonanie, że większość ludzi to tępi idioci, którzy widząc kawałek niezabezpieczonej szyby z radością włożą go sobie w oko. Inna sprawa, że pewien procent pewnie by tak zrobił…
Zrobiliśmy zdjęcia i wsiedliśmy do samochodu, którym wróciliśmy punktu początkowego skąd w końcu pokierowaliśmy się na Salar de Uyuni, wcześniej zahaczając jeszcze o solną wioskę Colchani. Miejscowi, w przerwach między wydobywaniem soli, obsługują turystów i sprzedają pamiątki. Oczywiście z soli. Gdyby ktoś bardzo chciał zapoznać się z tym miejscem na dłużej to na miejscu jest nawet jakiś hotel. My mieliśmy dość po dziesięciu minutach, więc usiedliśmy w cieniu naszego samochodu i zamieniliśmy kilka zdań z kierowcą i Irlandczykiem. Po chwili znalazła się reszta wycieczki i mogliśmy pojechać dalej. Podczas drogi Silvio opowiadał nam historię tego miejsca z różnymi ciekawostkami geograficznymi i w końcu dojechaliśmy do miejsca, gdzie droga kończyła się w jeziorze. Okej, no a teraz gdzie? - pomyślałem. A, no tak, w jezioro - no przecież jasne. W porze suchej Salar de Uyuni jest ogromnym, białym, płaskim i równym ja stół z IKEI terenem o powierzchni ponad 10 tysięcy kilometrów kwadratowych. Tyle co Jamajka. Albo Liban. Albo połowa Słowenii. Natomiast w porze deszczowej część zamienia się w jezioro o średniej głębokości 20-30cm. Prawdę mówiąc nie wiem jak to jest z tą głębokością naprawdę, wszędzie nie byłem, ale różnica wzniesień na tym terenie to całe 41 centymetrów, także myślę, że głębiej nigdzie nie będzie. Białe dno i niski poziom wody sprawiają, iż całe jezioro staje się ogromnym lustrem. Punktem zbiorczym wszystkich wycieczek jest tam muzeum soli, do którego jednak już nie wchodziliśmy, bo i tak pialiśmy z zachwytu nad urokiem tego miejsca. Byliśmy jednym z pierwszych samochodów na miejscu, więc mogliśmy rozejść się na dłuższą chwilę i nacieszyć się tą solanką. Kiedy nawet w tej chwili sobie to przypominam, to wciąż jestem pod takim samym wrażeniem jakim byłem będąc tam na miejscu. Pięknych budowli jest na świecie pełno, widoki górskie - choć piękne to często niemal takie same, natomiast takich ogromnych, naturalnych luster jest pewnie niewiele. Mam nadzieję, że w przyszłości będzie mi dane zobaczyć jeszcze całą masę pięknych miejsc, jednak już teraz poprzeczkę ustawiłem sobie wysoko.
Salar de Uyuni
O umówionej godzinie przy samochodzie czekał na nas obiad; mięso, warzywa oraz ryż. Kieran uznał, że ten był niedosolony, więc poszedł pytać po ludziach, czy nie mają może soli. Po posiłku nasza ulubiona trójka rozpierzchła się na nowo po terenie robiąc sobie artystyczne zdjęcia pod różnymi kątami i dopiero po dwudziestu minutach dało się ich uprosić by wsiedli do jeepa i w końcu mogliśmy pojechać dalej. Gdyby ktoś kiedyś się tam znalazł to taki mały tip; dobrze mieć na wierzchu jakieś klapki czy japonki i okulary przeciwsłoneczne, a właściwie to przede wszystkim te okulary. I nie mieć otarć na kostkach.
Ruszyliśmy na południe. Po kilkudziesięciu minutach jazdy zatrzymaliśmy się w niewielkiej wiosce, gdzie zrobiliśmy równie niewielkie zakupy, gdyż stan mojego i Ewy portfela nie wyglądał optymistyczne pod względem posiadanych BOBów, także nie szaleliśmy. Ceny i tak na to nie pozwalały, bo jedna, malutka puszka, puszeczka, puszunia piwa Pacena kosztowała tam 10 Bolivianos, czyli jakieś 4,5zł. Poza całą masą sklepików była tam też toaleta i to całkiem przyzwoita jak miejscowość w środku niczego.

Nasza podróż na południe trwała dalej. A widoki wokół - niesamowite. Tyle przestrzeni jeszcze nigdy w życiu nie widziałem; na prawo góry, na lewo góry, z roślin to pustynia, natomiast środkiem wiła się długa i zakurzona droga, a na niej nasz jeep. Jeśli wcześniej jakoś sobie wyobrażałem tę wycieczkę to właśnie tak. Około godziny 17. nasz kierowca zjechał z drogi ku niewielkiej, anonimowej miejscowości gdzie po chwili zaparkował w jednej z bram i polecił wysiadać. Trochę nie wiedzieliśmy co tam niby mieliśmy zwiedzać, ale zaraz się wyjaśniło, że to tu mieliśmy spać kolejnej nocy. Nikogo z nas to nie zachwyciło i nawet nie dlatego, że staliśmy na podwórku otoczonym lepiankami, ale ze względu na to, że według ulotek pierwszą noc mieliśmy spędzić w solnym hotelu z prysznicami, toaletami itd. i za to, jak sądzę, zapłaciliśmy. No i poza tym była dopiero godzina 17. Biały dzień. Samo południe. Piąta po południu. Luty, lato, jeszcze szóstej nie było, a tu już koniec na dziś? Kieran wypytał kierowcę i dowiedział się, że tak było w planie i że jutro będzie ciąg dalszy, natomiast teraz mamy czas wolny i herbaty tyle ile wypijemy. Skorzystaliśmy i poszliśmy na spacer po wiosce, w której już absolutnie nic ciekawego nie było. Może poza tymi widokami wokół. Nawet nie wiedzieliśmy gdzie dokładnie jesteśmy i jak się ta przepiękna miejscowość nazywa, więc po powrocie zadałem sobie ten trud i z pomocą Google znalazłem; Alota. Gdyby ktoś szukał przewodnika po tym miejscu to z informuję, że nie ma.

W przeciwieństwie do nas pozostali poszli bardziej w wieś i tam zlokalizowali niewielki rynek i otwarty monopol, także byli uszczęśliwieni, natomiast my po zapoznaniu się z okolicami wróciliśmy do naszego baraczku na tę herbatę oraz wypróbować prysznic, bo jak się okazało nasze hospidaje coś takiego jednak oferowało. I rzeczywiście, chociaż bez wody. Próbowałem się tam umyć, ale i tak więcej szczęścia dała mi umywalka niż ten prysznic. Mało zachwycony wróciłem do Ewy i herbaty, przy której już później wraz z Michaelem, czy tam Tomem, opowiadaliśmy sobie co dotychczas przeżyliśmy w Ameryce Południowej. I podobnie jak niemal wszyscy spotkani wcześniej szwędacze oni także byli tam dłużej od nas, a ich wspólna przygoda zaczęła się w Panamie gdzie utknęli na okres świąteczny z powodu złej pogody. Potem doszła Beth i Australijka z niewymawialnym imieniem, a na końcu dosiadł się Kieran i w końcu można przejść do rzeczy i otworzyć piwo. Wieczór przestał nam się tak ciągnąć; rozmawialiśmy o niczym, zjedliśmy kolację, co jakiś czas dochodził ktoś nowy, ale naprawdę bardzo żywo zrobiło się w momencie kiedy do przybytku przyjechała wycieczka około trzydziestu Niemców i okazało się, że chociaż mieli rezerwację to nie ma dla nich już wystarczająco dużo miejsca. Ich rezydentka tłumaczyła się jak mogła i próbowała wyjaśnić skąd ta zmiana, a była w słabym położeniu, bo na zewnątrz było już ciemno, zimno i zaczął padać deszcz. Niemcy natomiast specjalnie problemem się nie przejęli, a nawet się ucieszyli z takiego obrotu spraw. Jedna z kobiet nawet niemal popłakała się ze śmiechu i ledwo zdołali ją uspokoić. A, co ważne, średnia wieku tej wycieczki to na oko 60-parę lat. Prawdę mówiąc nie wiem jak się historia z ich noclegiem skończyła, ale mogę się tylko domyślać, że nikt z nich sam w łóżku tej nocy nie spał.

Boliwia
Drugi dzień wycieczki to przede wszystkim niemal ciągła jazda jeepem przez boliwijskie pustkowia i podziwianie krajobrazów wokół. Wciąż znajdowaliśmy się na wysokości około 3800-4000 m. n.p.m., więc chmury zdawały się być bardzo nisko. Gdzieś pomiędzy lagunami a wulkanami Silvio najechał w wodzie na większą skałę i z jeepa zrobił samochód WRC. Przez chwilę tak jechaliśmy, ale w końcu stało się to uciążliwe, nie mówiąc już o tym, że cały układ wydechowy mógł nam się posypać na dobre i mielibyśmy trip z głowy. A tego byśmy zdecydowanie nie chcieli, zwłaszcza, że z lekkiej mżawki zaczął się robić drobny śnieg. Po jakimś czasie obok nas zatrzymał się inny samochód, którego kierowca razem z naszym zaczęli obmyślać strategię jak tę rurę załatać. I wymyślili, że kawałek szmaty będzie idealnym rozwiązaniem i po kilkudziesięciominutowym postoju pośród niczego (ale za to jakże pięknego) mogliśmy ruszyć dalej.

No właśnie; laguny i wulkany. Poza takimi przebojami jak grzyb skalny Arbol de Piedra to właśnie one tworzą krajobraz południa Boliwii. Jeziora, jak Laguna Blanca z zabójczymi flamingami, czy czerwona Laguna Colorada, ciągną się wzdłuż granicy z Chile na długości kilkudziesięciu kilometrów, a nad wszystkim górują ginące we mgle wulkany. By mieć możliwość podziwiania tego wszystkiego z bliska trzeba wjechać do narodowego parku przyrodniczego (a konkretnie Eduardo Avaroa National Reserve of Andean Fauna) i wyskoczyć z kolejnych stu pięćdziesięciu Bolivianosów za wstęp.


Objechaliśmy czerwoną lagunę dookoła i dojechaliśmy do kompleksu parterowych budynków, które, jak się szybko okazało, tego dnia były naszą bazą noclegową. No ale bez jaj. Jest dopiero szesnasta! Co my tu niby mamy robić!? Ten nadmiar czasu nikogo nie ucieszył. Anglojęzyczni postanowili zostać na miejscu, a my z Ewą, skoro biuro podróży nie podołało, postanowiliśmy zrobić sobie ciąg dalszy zwiedzania i poszliśmy zobaczyć lagunę z bliska. Droga była prosta, ale kamienista i piździło jak w Kieleckiem. Po jakichś dwóch kilometrach spaceru nasze baraczki zupełnie zniknęły nam z pola widzenia, a my staliśmy na kompletnym pustkowiu otoczeni tylko przez wulkany, kamienie no i ten wiatr. Wtedy też, drugi raz podczas całej podróży, poczułem to samo trudne do opisania uczucie co w w La Paz; stojąc w miejscu i rozglądając się wokół zdałem sobie sprawę, że tam naprawdę jestem. Autentycznie i fizycznie. I, że jak się nie ruszę to mi Ewa zniknie z horyzontu. Gdy ją dogoniłem wspólnie uznaliśmy, że ta laguna wcale nie jest bliżej, ale za to deszczowa chmura jakby bardziej, więc zawróciliśmy i tą samą drogą wróciliśmy do naszych baraków gdzie niedługo potem podano kolację; lazanię i wino. Co by nie mówić o Włochach to ich wynalazki są dobre pod każdą szerokością geograficzną i nawet na największym zadupiu świata, jakim jest Tocotacape.

Z zewnątrz nasz nowy dom nie wyglądał może rewelacyjnie, ale w środku było ciepło i całkiem wygodnie. W przeciwieństwie do poprzedniego lokum tutaj mieliśmy nawet jakąś przestrzeń w pokoju. Tyle, że tam były normalne łóżka, a tu mieliśmy materace położone na betonie. Coś za coś. Zrobiliśmy wspólnie z trzy wina i parę piw, czyli co kto miał i gdy zrobiło się już zupełnie ciemno wyszliśmy wszyscy podziwiać niebo, bo chyba żadne z nas jeszcze nigdy nie widziało tak czarnego i rozgwieżdżonego nieba jak wtedy nad Boliwią. Mleczną drogę można było dotknąć, konstelacje widoczne były jak na dłoni… i aż pożałowałem, że astronomia tak bardzo mnie nudziła na studiach. Ale to głównie przez wykładowcę, bo truł nam o wzorach, zadaniach i obliczeniach zamiast skupić się na sednie rzeczy.
O 4:10 obudziło nas pukanie w szybkę. To Silvio przyszedł nam zrobić pobudkę. Niby wiedzieliśmy, że o tej godzinie możemy się go spodziewać, ale i tak dla wszystkich przyszedł zdecydowanie za wcześnie. Nieco ponad godzinę godziny później, jeszcze przed wschodem słońca, byliśmy już przy gejzerach. Bladym świtem, kiedy tak naprawdę niewiele jeszcze widać, wydobywająca się z ziemi para nie robi piorunującego wrażenia, natomiast właściwy wschód już tak. I to bardzo. Zwłaszcza kiedy wita się go biorąc kąpiel w gorącej wodzie Aguas Termales. Z początku trochę się wahaliśmy czy aby na pewno chcemy się na tym wypizdowie rozbierać, ale ostatecznie wygrała myśl, że no przecież jak tam nie wejdę to sobie do końca życia nie wybaczę. Nawet teraz, po wielu miesiącach od tego dnia mogę z czystym sumieniem i ręką na sercu powiedzieć, że jeśli tak miałby wyglądać mój każdy poranek to nie miałbym nic przeciwko wstawaniu choćby i o piątej rano w środku zimy.
W połowie naturalny basen miał na oko jakieś pięć, może sześć metrów średnicy i metr głębokości, a woda temperaturę idealną. Na miejscu byliśmy drugim, bądź trzecim jeepem, więc przez dłuższy czas dzieliliśmy źródełko tylko z paroma innymi turystami, lecz szybko zjechały się inne samochody i w basenie zrobiło się na tyle tłoczno, że bez większego żalu poszliśmy na śniadanie. Tam koleżanka z krainy kangurów zaczęła rzucać fochem w stronę kierowcy, że przecież na śniadanie miały być owoce, a nie ma i że jak to tak. Kierowca też się nie popisał kreatywnością, bo odpowiedział, że owoce są w jogurcie, więc wszystko gra. Chyba nikogo to nie przekonało, ale w zasadzie każdy, poza tą jedną laską, miał to gdzieś czy te owoce będą czy nie. Silvio, dotychczas pomocny, cierpliwy i uczynny, w końcu złapał wkurwa i dał jej puszkę z krojonym ananasem na odwal się, a nam kazał pakować się do samochodu. Prawdopodobnie nie raz miał jaja ze swoimi podopiecznymi, pewnie i gorsze, więc szybko wrócił do równowagi, ale kwas i tak pozostał.

W pobliżu Laguna Verde
Po kilkunastu minutach jazdy zatrzymaliśmy się na prowizorycznym parkingu skąd rozpościerał się widok na kolejną z lagun, tym razem Verde i górujące nad nią wulkany Licancabur oraz Juriques. Oba wygasłe. Chłonęliśmy te widoki ile mogliśmy, bo zarówno dla nas jak i Irlandczyka Kierana były to ostatnie chwile w Boliwii, gdyż po drugiej stronie wulkanu czekał już na nas bus do San Pedro de Atacama. Na inscenizowanym przejściu granicznym między Boliwią i Chile pożegnaliśmy się z pozostałą trójką i naszym kierowcą i przywitaliśmy się z nowym i jego busem. Podczas gdy Silvio przez większość drogi katował nas hitami eurodance typu Bamboleo czy Majorca, to ten postawił na Ray’a Charlesa i zdobył tym me serce. Już nawet mógł śpiewać razem z nim, byle by Bamboleo nie poleciało. Wcześniej jednak zrobił nam krótki wykład o tym czego do Chile wwozić nie wolno i należy wywalić póki można, a czego nie wolno, ale nie trzeba się pozbywać pod warunkiem, że potem będzie to jego. Następnie obdarował nas kolejną makulaturą dla celników w San Pedro i ruszyliśmy równą jak stół drogą ku Salar de Atacama.

W Boliwii byłem zatem tylko przez sześć dni i nie mogę napisać na jej temat nic więcej. Coś tam wiem o historii tego kraju, ale i tak większość doczytałem popełniając powyższe. W liceum jakoś nie zahaczyliśmy o Boliwię na lekcjach. Z Ameryki Południowej to chyba tylko Wojna Futbolowa i Falklandy były na tapecie, no ale to nie te rejony przecież. Bardzo więc żałuję, że tak szybko skończyłem przygodę z tym krajem, gdyż te sześć dni wystarczyło, bym bezgranicznie zakochał się w jego dzikich krajobrazach, malowniczych lagunach, ogromnym jeziorze Titicaca, głośnym i także dzikim La Paz, no i w posterunku policji w Uyuni także. Nie widziałem nic poza niewielką częścią przy granicy z Chile. Nie wiem co jest w Sucre, jak wygląda Cochabamba czy Santa Cruz, nie mówiąc już o wiecznie zielonych lasach na północnym-zachodzie. Może jeszcze kiedyś, ale póki co czekał na mnie i na Ewę nowy kraj do odkrycia – Chile!
 
Następna część -> tutaj

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester