Ameryka Południowa: cz.2 - Peru

Plaza Mayor, Lima
 
Gdy kładliśmy się mój zegarek wskazywał na w pół do szóstej rano czasu polskiego. Sześć godzin różnicy to spora zmiana czasu, a po dwóch dniach podróży w tym nocy na lotnisku potrafi być męcząca. Nie potrafiliśmy odmówić sobie tych kilku piwek wieczorem, ale dzięki temu nie poszliśmy spać zaraz po przylocie, przez co obudzilibyśmy się w nocy i nie wiedzieli co z sobą zrobić. A tak pięknie zrobieni spaliśmy jak dzieci do godziny ósmej.Nasz hostel był breakfast included co bardzo mnie cieszyło, bo lubię takie dodatki. Swój omlet dostałem jako ostatni, więc gdy Jagoda z Markiem zjedli poszli na Internet, a ja zostałem z telewizorem i wiadomościami, w których głównym tematem był Smoleńsk. Myślałem, że na chwilę uciekłem od narodowej paranoi, ale jak widać to nie takie proste.
Koleś z recepcji zamówił nam taksówkę, która zawiozła nas przez całe miasto aż do granicy Miraflores z San Isidro. Jechaliśmy tam około czterdziestu minut bez zatrzymywania się w korkach. Przez moment nawet myślałem, że facet na dzień dobry robi nam wycieczkę krajoznawczą, za którą naliczy sobie ładny bonus, ale po chwili zorientowałem się, że to by miało sens wtedy, gdyby w taksówce znajdował się taksometr. Przestałem więc o tym myśleć i przykleiłem się do szyby i zacząłem chłonąć. Nie mogąc się odkleić ogarniałem ogrom Limy i powoli zaczynałem przyzwyczajać się i wierzyć w to, że naprawdę tam jestem. Wow! To naprawdę Lima! Tak bardzo odmienna od tego co miałem okazję już podziwiać. Pierwsze co mi się rzuciło w oczy to, rzecz jasna, zabudowa. Trzy-czwarte budynków było w permanentnej budowie od wielu lat, prawdopodobnie przez prawo podatkowe. Pięknie to nie wygląda, chociaż ratują się kolorystyką, niestety przeważnie tylko od strony fasady. Druga obserwacja to ruch uliczny. Przed wyjazdem czytaliśmy, że w Peru, jak i w całej Ameryce Południowej opłaca się wypożyczyć samochód. Niemniej to co widzieliśmy przez te trzy kwadranse ugruntowało nas w decyzji, by jednak tego nie robić. Ten taksiarz był z oficjalnej korporacji taksówkowej, to się jeszcze jakoś zachowywał. Auto miał w miarę nowe, czyste, sprawne i nieporysowane. Bezpiecznie dowiózł w nas ulicy Idependencia i tu zaczęło się prawdziwe poznawanie Limy:
-Która przecznica?

-Hmm... nie wiemy, ale mamy numer. 1288.
-Nie wiem gdzie to jest.
Poruszając się po Limie taksówkami znajomość numerów domów jest mało przydatna. To co należy wiedzieć to numer przecznicy danej ulicy, na której chce się wysiąść. Gdybyśmy powiedzieli Calle Independencia, cuadra 11, por favor to rozmowa byłaby zupełnie inna. Zabawa polega jednak na tym, że prawie żadna instytucja, muzeum czy hostel nie podają takiej informacji. Masz wiedzieć i już. Mimo wszystko tam gdzie mieliśmy rezerwację trudno było się zgubić, także cel osiągnęliśmy w miarę szybko. Pan nas wypakował, skasował pięć dych i pomachał na pożegnanie. Jazda była warta połowę z tego, ale raz, że taryfa na telefon jest droższa, dwa, wciąż nie mieliśmy pojęcia jakie stawki obowiązują, to trzy wygadaliśmy się, że my tu drugi dzień dopiero. Więcej już tego błędu nie popełniliśmy.


Adobe - budulec m.in. Huaca Pucllana

Nie chcieliśmy marnować więcej czasu, więc szybko doprowadziliśmy się do porządku i poszliśmy na pierwszy spacer po Limie, Peru i Ameryce Południowej. Szczęśliwie się złożyło, że zamieszkaliśmy blisko Huaca Pucllana, jednej z atrakcji turystycznych Limy. Marek i Jagoda to para archeologów. On był w fazie krytycznego zafascynowania Nowym Światem, więc to było oczywiste, że to zwiedzimy. W zasadzie gdyby nie ta jego fascynacja to najprawdopodobniej w ogóle by mnie tam nie było. Bilet normalny kosztował dziesięć soli, z ISICiem sześć. Wtedy właśnie odkryłem, że nie wziąłem z Polski swojej karty. Co z tego, że jest nieważna od ponad dwóch lat? Półtora roku wcześniej we Francji działała, więc poczułem ukłucie zawodu. Powtarzało się ono potem na tyle często, że kazałem ją sobie przywieźć. Nie jestem zbyt wielkim fanem świata przedkolumbijskiego i dotychczas słyszałem tylko o Inkach i Majach, a tego dnia dowiedziałem się także o kulturze Lima, która zbudowała tę piramidę z adobe. No i dowiedziałem się co to jest adobe (cegła z suszonej gliny i mułu). Na miejscu spotkaliśmy też parę Polaków, którzy podróżowali po Peru już od miesiąca, a to był ich ostatni dzień. Wielu rad nam nie dostarczyli, za to postraszyli granicą peruwiańsko-boliwijską, że można tam stracić cierpliwość, godność i nieco gotówki.



Gdzieś w Miraflores, Lima

Na teren wejść można tylko z przewodnikiem, więc musieliśmy chwilę poczekać, aż się uzbiera nieco więcej anglojęzycznych turystów. Nie trwało to długo i dostaliśmy panią z bardzo poprawnym angielskim. Zrobiła nam wykład o kulturze Lima, o tej konkretnej huace, pokazała lamy, wytłumaczyła różnicę miedzy nią, a alpaką, czego do dziś nie łapię, zobaczyliśmy świnki morskie i to by było na tyle. Pożegnaliśmy się z naszymi krajanami i poszliśmy na dalszy obchód okolicy. Miraflores i San Isidro to raczej bezpieczne okolice i przede wszystkim miejsce zamieszkania bogatszej ludności. Świadczą o tym dość ładne domy, które w większości mają wysokie mury zwieńczone ogrodzeniem pod prądem, a niektóre mają również budkę z ochroniarzem. Po dłuższym spacerze stwierdziliśmy, że w Limie jedna trzecia ludności chroni drugą trzecią ludności przed trzecią trzecią ludności. Z jednej strony fajnie, że policjant tu, policjant tam, ochronę mają nawet sklepy odzieżowe, ale z drugiej trochę przerażała nas myśl, że oni nie kręcili się tam bez powodu. Poza powyższymi atrakcjami był także McDonald’s, Starbucks i parę innych fast foodów, od których chcieliśmy się trzymać z daleka, także nasz wybór padł na Wong’a, miejscowy hipermarket gdzie zrobiliśmy zakupy na obiad. Wieczorem zalegliśmy w hamakach popijając piwo (zostaliśmy wierni piwu Cuscena), lecz nie mieliśmy siły udawać, że nie jesteśmy zmęczeni i w końcu bardzo wcześnie poszliśmy spać.



Ocean Spokojny, Lima

Rano przedyskutowaliśmy nasze położenie i uzgodniliśmy, że Limę opuszczamy za dwa dni na rzecz Trujillo. W hostelu znajdowało się nawet biuro turystyczne, ale tam nam zaproponowano cenę pięćdziesiąt soli za osobę. Nasze zeuropeizowane umysły uznały, że to na pewno jest cena z prowizją, więc postanowiliśmy poszukać jakiegoś biura informacji turystycznej, by stamtąd pokierowali nas na lokalny dworzec. Informacji oczywiście nie znaleźliśmy, przynajmniej takiej, która była by otwarta, ale za to zwiedziliśmy kawałek Limy na piechotę gubiąc się co chwilę, by w rezultacie znaleźć się nad Oceanem. Po drodze kupiliśmy mapę miasta, która według stopki została wydana w 2010 roku, ale zaznaczone na niej nazwy ulic nie zawsze pokrywały się z rzeczywistością. Następnego dnia wróciliśmy do naszej agencji turystycznej i kupiliśmy bilety do Trujillo – 50 soli; jak się okazało bez prowizji.



w collectivo

W recepcji spytaliśmy jak najłatwiej dostać się do Centro Historico. Dziewczyna doradziła taksówkę, ale to byłby koszt piętnastu soli, albo wycieczkę z collectivo za półtora sola. Nie zastanawialiśmy się, podziękowaliśmy i wyszliśmy na ulicę Arequipa łapać jakiegoś busa. Collectivos to właśnie takie małe, bądź średnie busy, które jeżdżą jeden za drugim w zasadzie non stop, także taka bzdura jak rozkład jazdy nie istnieje. W drzwiach takiego busa stoi chłopek lub dziewczynka i nawołuje informując dokąd ten konkretny bus jedzie. Pierwsze collectivo jechało tam gdzie chcieliśmy, więc zapakowaliśmy się do środka i zajęli wolne miejsca. Taka jazda to przygoda sama w sobie; na ulicach przepychają się głównie collectivo z taksówkami. Prywatnych samochodów mało, no ale po co mieć skoro istnieje taki transport publiczny. Jeśli tylko pojawia się trochę prostej po lewej kierowca od razu tam startuje i wciska gaz do dechy, ale kiedy zauważy machającego, potencjalnego pasażera natychmiast odbija w prawo i wciska się pomiędzy inne busy i samochody. I tak jeżdżą tam wszyscy. Zderzak w zderzak, a w zasadzie lusterko w lusterko. Wyczucie kierowców jest nieprawdopodobne; czują co do centymetra gdzie ich samochód się kończy i gdzie zaczyna. I przy tym wszystkim są bardzo spokojni i zrelaksowani. W ciągu całego pobytu w Peru widziałem tylko jedną stłuczkę, natomiast po powrocie do Polski już w pierwszym tygodniu widziałem kilka. Inna kwestia to ta, co kto uważa za stłuczkę. Dla większości naszych kierowców każda rysa to prawie jak śmierć w rodzinie.



Plaza San Martin, Lima

Jechaliśmy tak około pół godziny. Pewien dziadek wskazał nam miejsce gdzie musieliśmy wysiąść, a następnie kierunek, w którym powinniśmy pójść, by dojść na Plaza San Martin. Szybko zorientowaliśmy się, że ten piękny i reprezentatywny plac to siedziba tamtejszych ćpunów i dealerów. Z jednym nawet mieliśmy okazję zamienić kilka zdań, bo nie chciał się dać spławić.
By dojść do Plaza de Armas (Mayor) musieliśmy wejść w uliczkę de la Union, która pełni funkcję bardzo długiej krakowskiej Floriańskiej. Pełno tam butików, szmateksów, obuwniczych, punktów usługowych, ulotkarzy no i turystów. Nie zostać zaczepionym to jak wygrać w życie.

Centro Historico
Natomiast Plaza de Armas to główny plac Limy. Jak się potem zorientowaliśmy w każdym peruwiańskim mieście główny plac to właśnie Plac Broni, co nawet ułatwia sprawę w poruszaniu się po nieznanych miejscowościach. Jagoda z Markiem weszli do katedry kiedy ja robiłem zdjęcia stojąc kilkanaście metrów dalej. Nie mogąc ich znaleźć kręciłem się pod miejscem rozstania wciąż uwieczniając okolicę, wtedy podszedł do mnie jakiś facet i zaczął konwersację. Od grzecznościowej wymiany zdań przeszliśmy do jego profesji, zaczął się żalić, że jest nauczycielem z Trujillo, opiekuje się czterdziestoma siedmioma sierotami, pokazał zdjęcia, dał mi mate de coca w saszetkach, polecał to gorąco na wycieczkę w góry, no a na końcu poprosił o wsparcie finansowe. Miałem mu je okazać, lecz wcześniej powiedziałem, że płacę tutaj kartą i nie mam gotówki przy sobie. O, to świetnie, tam jest bankomat, chodź ze mną, pokaże ci! No, niestety, może innym razem. Pomarudził trochę i w końcu odżeglował w swoją stronę. Moich towarzyszy dalej nie było widać na horyzoncie, katedry zwiedzać mi się nie chciało, więc wszedłem w jedną z uliczek odchodzących od Plaza de Armas. Tam napadł na mnie kolejny miejscowy, ale ten przynajmniej sprzedawał coś lepszego niż swoje żale.

-Where are you from, Amigo?! -Polonia.-Ooo… Varsovia, muy bonito.Po dłuższych pertraktacjach kupiłem u niego sześć pocztówek za siedem soli. Początkowo chciał dziesięć. Na wyjazdach rzadko kupuję widokówki, a już na pewno nie sześć na raz, ale tak mi się dobrze z nim rozmawiało, że głupio było mi ich nie wziąć. Poza tym były ładne.

Iglesia San Francisco
Na placu spotkałem pozostałych, pochwaliłem się zakupem i wspólnie kontynuowaliśmy zwiedzanie. Poszliśmy w stronę kościoła San Francisco, gdzie pewien student antropologii zrobił nam wykład o Peruwiańczykach oraz o tym jak to niedobrze, że Peru jest kojarzone tylko i wyłącznie z Machu Picchu i ogólnie archeologią. Marek bardzo się wciągnął w konwersację podczas kiedy my z Jagodą roztapialiśmy się na słońcu. Kolejnym punktem wycieczki miało być Museo Larco. Dla archeologa zajmującego się Nowym Światem być w Limie i tam nie pójść to tak jak w ogóle do Peru nie przyjechać. Po przestudiowaniu naszej świetnej mapy uznaliśmy, że bez taksówki się nie obejdzie. Złapaliśmy taryfę na ulicy i uzgodniliśmy kurs na sześć soli. Wtedy taka cena jeszcze mnie szokowała i było mi dość głupio kiedy po kilkunastu minutach błądzenia w końcu znaleźliśmy się pod tym muzeum. Takie stawki to standard, ale trzeba się targować.
Museo Larco z racji swojej renomy jest chyba najdroższym muzeum w Limie, bo na wstępie trzeba pożegnać się z trzydziestoma solami. No chyba, że ma się kartę ISIC to płaci się połowę tej sumy. Sam nie interesuję się Nowym Światem ani archeologią w ogóle, ale nie żałowałem wydanych pieniędzy. Zbiory rzeczywiście mają ogromne i można się pomiędzy nimi zgubić, także warto sobie zarezerwować godzinkę, by tam połazić. W budynku obok znajduje się sala z ceramiką erotyczną, bo tak się składa, że kultury przed inkaskie były dość wyzwolone w tym temacie, z czego zachowała się niemała kolekcja chujowych wazoników.


Po powrocie do centrum udało nam się znaleźć wielki zestaw obiadowy z kurczakiem, frytkami i jakąś sałatką za dziesięć soli. Opcja całkiem niezła, jak na tamtą okolicę. Dzień już nas jednak trochę zmęczył i wróciliśmy tam skąd przyszliśmy, by złapać jakieś collectivo do Miraflores. Tu pojawił się problem, bo nie znaliśmy numeru przecznicy gdzie wsiadaliśmy, a koleś w drzwiach nie bardzo orientował się w nazewnictwie ulic i powstał problem jak się dostać do domu. W końcu udało się nam wysiąść na pobliskim skrzyżowaniu i piechotą dojść do hostelu.



Pachacamac, Lima

Następnego dnia mieliśmy pożegnać Limę, ale dopiero wieczorem, więc jeszcze mieliśmy cały dzień do zagospodarowania. Marek wymyślił, że tym razem padnie na leżące 30km od Limy stanowisko archeologiczne Pachacamac. Można tam się dostać na trzy sposoby; albo taksówką, co na pewno jest drogie, albo busem z ulicy Arequipa albo busem gdzieś z centrum. Jest on nieco droższy, ale jedzie szybciej i zatrzymuje się przy wejściu na to stanowisko. Natomiast my zainwestowaliśmy 1,60 sola w drugą opcję i przez półtorej godziny tłukliśmy się przez pół Limy na południe, gdzie dość szybko okolice zmieniły się na takie, gdzie bardzo nie chciałbym wysiąść. Dojechaliśmy do końca tej linii autobusowej gdzie bileterka i miejscowi kazali nam iść w dół drogi w stronę wyłaniającej się na horyzoncie piramidy. Droga była prosta, ale dzielnica bardzo nie willowa. Wokół pełno śmieci, trochę miejscowych mających właśnie sjestę na werandach walących się domów, oraz jeden mało przyjaźnie nastawiony do nas pies. Wtedy zacząłem się zastanawiać co ja tam w ogóle robię i na co mi to szlajanie się po miejscowych slumsach na pustyni. Te rozmyślania przerwał mi busik, który nagle wyłonił nam się zza pleców i którego bileterka nawoływała byśmy wsiedli to nas podwiozą. Bilet kosztował nas kolejne pięćdziesiąt centavos, czyli nic, no i przynajmniej nie musieliśmy iść po tej pustyni wśród krajobrazu jak po wojnie. Przejechaliśmy tylko kilometr, bo na rozdrożu collectivo skręcało w lewo, a my potrzebowaliśmy dostać się do wejścia, które było po prawo, także podziękowaliśmy za transport i ostatnie pięćset metrów pokonaliśmy na piechotę.



Świątynia Słońca, Pachacamac

W czasach świetności znajdował się tu ośrodek religijny z kilkoma świątyniami, pałacami i domami, a wszystko zbudowane zostało z adobe. Największą świątynią jest Świątynia Słońca i to ona rysowała się nam na horyzoncie i do niej zmierzaliśmy. Stojąc na szycie piramidy po jednej stronie mamy ocean, a po drugiej góry. Widok jest naprawdę piękny, więc mało dziwi, że właśnie tam kultury przedkolumbijskie postanowiły wybudować kompleks świątynny, chociaż jakoś nie sądzę, by kierowali się urokiem okolicy. Nie wszędzie da się wejść, bo tam wciąż trwają wykopki, ale to co zobaczyliśmy wystarczyło, bym dodał tę atrakcję do swoich ulubionych. Nie tyle historia tego miejsca mnie urzekła co jego wielkość. Uprzedzając fakty dodam, że potem już żadna kupa kamieni nie wywarła na mnie większego wrażenia niż Pachacamac, a dla formalności; bilet wstępu kosztuje siedem soli.


Wróciliśmy do wejścia, podziękowaliśmy ładnie i poszliśmy szukać przystanku. Po pięciu minutach zjawił się busik jadący do Limy. Spytaliśmy czy wysiądziemy przy centrum historycznym, pani przy drzwiach nie potwierdziła, ale też nie zaprzeczyła, za to oznajmiła, że będziemy bardzo blisko. Podjechaliśmy kilkanaście kilometrów po czym bileterka nakazała nam wysiąść i przejść na drugą stronę wiaduktu i tam łapać następnego busa. Pokazała jeszcze kierunek i życzyła powodzenia. Okolica nie wyglądała na wesołą, ale mnóstwo ludzi się przesiadało i pakowało do różnych busów, więc ze znalezieniem właściwego nie mieliśmy problemów. Nawoływacz pomógł nam wysiąść tam gdzie chcieliśmy i w końcu mogliśmy odetchnąć i jeszcze raz powiedzieć sobie w duchu Wow!Popołudnie i wieczór spędziliśmy w hostelu, by w końcu przed godziną 21. złapać taksówkę na terminal autobusowy. Bo w Peru istnieją dziesiątki jak nie setki różnych firm transportowych, w tym kilka największych, które przeważnie mają własne terminale. W tym także Cial, który wybraliśmy. I tam kolejna nowość; bagaż jest odprawiany podobnie jak na lotnisku. W zamian dostaje się kwitek, który jest dowodem na zdanie bagażu, oraz nadzieję, że nasz bagaż jedzie razem z nami. Przed wejściem sprawdzane są dowody, a bywa, że i pobierają odciski palców oraz kontrolują bagaż podręczny wykrywaczem metalu. Ale największy show jest w środku; gdy już wszyscy pasażerowie znajdują się na swoich miejscach do kabiny wchodzi facet z kamerą i robi zbliżenie każdej twarzy. Prawdę mówiąc nie wiem w jakim celu jest to przeprowadzane. Słyszałem tezę, że pomaga w identyfikacji w razie wypadku, natomiast według mojej teorii (która jest moja, należy do mnie, posiadam ją) ułatwia to ściganie przestępców. Jakkolwiek by nie było nie udało nam się nie śmiać z zaskoczenia.


Od stewardessy dostaliśmy zestaw podróżny składający się z bułki i soku oraz Jedz, módl się i kochaj w wersji hiszpańskiej. Zjadłem co dostałem, modlić się nie widziałem powodu, a kochanie zostawiłem na powrót do domu. Przez chwilę oglądałem wieczorno-nocne życie Limy, aż w końcu ułożyłem się najwygodniej jak umiałem i próbowałem zasnąć.
 
Następna część -> tutaj

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester