Ameryka Południowa: cz.1 - Peru

B777 KLM na lotnisku w Limie
-For you, sir?
-Ein Bier, bitte.
-Bitte schön.
W samolocie z Frankfurtu do Londynu wziąłem piwo, by przepędzić nagromadzone wcześniej stresy. Nasz wcześniejszy lot z Katowic do Frankfurtu był opóźniony o około godzinę, przez co ja oraz moi towarzysze podróży, Jagoda i Marek, nie byliśmy do końca pewni czy na pewno zdążymy na właściwy do Londynu. Przed lądowaniem stewardessa zaczęła podawać opcje połączeń dla pasażerów lecących z przesiadką, ale o Londynie nie wspomniała, także uznaliśmy, że będziemy na czas i nie spodziewaliśmy się problemów. I rzeczywiście; problemów z naszym następnym lotem być nie mogło, bo w ogóle nie był uwzględniony w rozkładzie. Trochę spanikowaliśmy, bo żadne z nas jeszcze z przesiadką nie leciało i nie wiedziało co się robi w takich sytuacjach, więc ustawiliśmy się w gigantycznej kolejce do punktu obsługi klienta Lufthansy. Tam straciliśmy mnóstwo czasu, ale dowiedzieliśmy się, że nasz lot to następny kurs do Londynu, ale zważywszy na godzinę to już chyba nie zdążymy, ale możemy spróbować. Puściliśmy się biegiem do bramek, szybko przeszli przez kontrolę i znaleźliśmy się przy wejściu do samolotu. Tam pani podarła nasze dotychczasowe bilety, wystawiła nowe i życzyła miłej podróży. No to problem z głowy - najważniejsze to znaleźć się w Londynie, potem i tak mieliśmy tam spędzić całą noc - ale mnie jeszcze zastanawiało, że skoro w ostatniej chwili wbiegliśmy do innego samolotu, to czy nasze bagaże, nadane przecież w Katowicach, nas odnajdą. Kilka tygodni wcześniej oglądałem program Galileo w całości poświęcony odprawie bagażowej na głównym frankfurckim lotnisku właśnie, gdzie chwalono się, że większych sukcesów w gubieniu bagaży nie mają, lecz mimo to wcale byłem spokojniejszy. Z drugiej strony w najgorszym wypadku Lufthansa miała całą noc by nas znaleźć i ewentualną zgubę dostarczyć. Nie planowaliśmy ruszać się z Heathrow aż do godziny 6:45 dnia następnego.
Po zacumowaniu przy terminalu, czekając aż pierwsza fala wysiadających się przetoczy, obserwowałem z okna jak wypakowuje się bagaże z naszego samolotu i kątem oka dostrzegłem plecak z walającą się obok żółtą szmatą, czym był worek ochronny, który w zasadzie powinien być wciąż na plecaku. Skoro mój jest to i reszta się znajdzie. I rzeczywiście wszystkie plecaki przyleciały z nami. Brawa dla bagażowych z Lufthansy.

Wieczór w Londynie mijał bardzo powoli, więc przemieszczaliśmy się kolejką między jednym a drugim terminalem, by w końcu zalec między halą odlotów i przylotów w terminalu numer pięć. Noc próbowaliśmy umilić sobie Żołądkową Gorzką, a w końcu snem, który w moim przypadku długo nie chciał nadejść. Poza tym miałem nad czym rozmyślać. Pierwotny plan zakładał, że do Ameryki Południowej leci nas czwórka, by w którymś momencie podzielić się na dwa zespoły, z których jeden miał zostać w Peru, a drugi uderzyć w kierunku Buenos Aires zaliczając po drodze to i owo, lecz na kilka tygodni przed wylotem okazało się, że może lecieć tylko trójka. Dla mnie oznaczało to tyle, że z Peru do Argentyny będę musiał dotrzeć sam. W środku nocy poczułem się zmęczony tymi przemyśleniami i zgodziłem się sam ze sobą, że przecież dam radę i w końcu jakimś cudem zasnąłem.

Poranek na Heathrow. Zabraliśmy bagaże do odprawy i rozwaliliśmy się na krzesełkach przy bramce, skąd mieliśmy się dostać do Amsterdamu. Mgła i deszcz były konkretne, więc zastanawiałem się jak będzie z naszą punktualnością, bo co innego spóźnić się na lot do Londynu, a co innego do Limy. I tu także spinałem się bez sensu, bo samolot był o czasie. W Amsterdamie dopadliśmy sklep, a następnie krzesełka i zaczęliśmy ich okupację, aż do momentu, kiedy uznaliśmy, że najwyższy czas zapakować się na pokład samolotu. Boeing 777-200 podzielony na dwie klasy zabiera za pokład około dwustu pięćdziesięciu pasażerów. Bramki otwarto o wiele za późno, a dodatkowo postanowiono sprawdzić wszystkim bagaże jeszcze raz, także z lekkim opóźnieniem o godzinie 11:30 wraz z Jagodą oraz Markiem, oderwaliśmy się od Europy na następne dziewięć tygodni.

Mała dygresja: Gdyby ktoś się zastanawiał dlaczego wybraliśmy taką, a nie inną trasę w kierunku Limy: na okres kiedy kupowaliśmy bilety tak było najtaniej. Tani przewoźnicy nie oferowali promocji na interesujący nas termin, poza tym koszty, które mogliśmy ponieść z powodu dodatkowych opłat za bagaż odprawiany i podręczny mogły przewyższyć zabawę z Lufthansą.
Miałem za sobą nieprzespaną noc i bardzo chciałem wykorzystać najbliższe dwanaście godzin na nadrobienie zaległości, ale na tak małej przestrzeni jaką jest fotel w Boeingu 777 w klasie economic, tylko najbardziej gibcy mają szansę coś zdziałać. A ja przecież duży nie jestem. Zająłem się więc filmami. Próbowałem zdzierżyć nową Drużynę A, ale nie chciała wejść, więc przełączyłem na George’a Clooney’a w Amerykaninie. Tu już nieco lepiej, chociaż nigdy nie przepadałem za tym aktorem. Muszę jednak przyznać, że w ostatnich latach Clooney bardzo punktuje w moim osobistym rankingu. Następnie Simpsonowie, Przyjaciele, i na pewno jeszcze coś pełnometrażowego, którego tytuł mi umknął. W końcu po trzecim przyniesionym przez stewarda piwie udało mi się zdrzemnąć na godzinę lub dwie. Obudziła mnie siedząca od strony okna Peruwianka, która właśnie zapragnęła opuścić swój fotel. Czekając, aż wróci zacząłem grać w gry oraz uczyć się hiszpańskiego, bo chociaż miałem ten język na studiach przez cały rok i nawet całkiem nieźle wyszedłem na koniec z ocenami, to niewiele mi w głowie zostało. Przed wyjazdem kupiłem dobre rozmówki ze słownikiem i gramatyką, ale w okresie na miesiąc przed wylotem nie miałem nawet czasu by zastanowić się w co ręce włożyć, także nauka języka zeszła na drugi plan. I tak zupełnie nieprzygotowany lingwistycznie późnym popołudniem wylądowałem w Limie, gdzie słońce powoli i majestatycznie próbowało utopić się w Oceanie Spokojnym, a temperatura powietrza wynosiła przyjemne 23 stopnie Celsjusza

Kontrola paszportowa poszła szybko i gładko. Ja dostałem sześćdziesiąt dni, a Jagoda z Markiem po dziewięćdziesiąt. Wniosek taki, że Peru lepiej być studentem niż turystą. Z bagażami tak wesoło nie było, chociaż przez pierwsze dwadzieścia minut jeszcze się śmialiśmy. W końcu po trzech kwadransach ukazały się nasze plecaki i mogliśmy opuścić lotnisko. Wcześniej wymieniliśmy pieniądze po kursie 2,67 sola za dolara, czyli bardzo przyzwoicie jak na lotnisko. Oficjalny kurs to od 2,70 do 2,80 za dolara. Dla ułatwienia przyjęliśmy przelicznik: 1zł = 1 sol. Do hostelu mieliśmy dość niedaleko, ale było za ciemno by gdziekolwiek chodzić pieszo, zwłaszcza, że nikt z nas nie miał mapy, także dopadliśmy taksówkarza z Green Taxi, korporacji, która uważana jest za oficjalną na lotnisku w Limie, i wskazaliśmy adres. Kurs za te kilka przecznic wyniósł nas trzydzieści siedem soli, choć warty był jakieś pięć, ale na dzień dobry nie spodziewaliśmy się zniżek. Poza tym nie wiedzieliśmy jeszcze jak naprawdę wygląda transport w Limie jak i całym Peru oraz jakie są tego koszty.

Hostel Pay Purix z racji swojego położenia liczy sobie nieco więcej za noc od przeciętnego hostelu w Miraflores czy centrum historycznym, lecz nie planowaliśmy zostawać tam dłużej niż na jedną noc. Rezerwację mieliśmy na cztery osoby, ale nie stanowiło to żadnego problemu i zmieniono nam na trójkę. Po doprowadzeniu się do porządku poszliśmy na werandę, gdzie Marek zaczął już intensywną integrację z pewną parą; on USA, ona Australia. Razem z nimi postanowiliśmy uczcić kilkoma butelkami piwa Cusqueña fakt, że jesteśmy w Peru, natomiast ja piłem jeszcze za otrzymaną chwilę wcześniej wiadomość od Ewy: Pewnie już jesteście w Limie. Przebukowałam bilety na 4 II. Do zobaczenia!
 
Następna część -> tutaj

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester