Na którymś tam z kolei piwie wyszła idea, by gdzieś się w końcu ruszyć;
gdzieś, gdziekolwiek choćby na chwilę, bo w tym zimowym Krakowie można
dostać depresji i już nigdy z niej nie wyjść. Ja sam już w jednej byłem i
więcej pogłębiać nie potrzebowałem, także sam proponowałem co lepszy
termin. Najlepiej koniec stycznia, ale wtedy nie każdy mógł, no to luty,
ale znowuż wesele, no to następny tydzień, to też nie, bo ceny nie te i
w końcu udało się nam kupić bilety do Eindhoven na pierwszą połowę
marca. W czasie planowania zmienił nam się skład osobowy i wycieczka
okazała się być w 100% męska, ale nie przeszkodziło to w znalezieniu
noclegów na CouchSurfing.
Podobnie jak przed czterema laty hostele w
Amsterdamie liczą sobie świetną cenę za noc z poniedziałku na niedzielę,
natomiast dwie wcześniejsze są już na miarę hotelu i parę gwiazdek do
tego. Woleliśmy uniknąć wydawania większych pieniędzy, także
spróbowaliśmy z CS. Mnie już od dłuższego czasu nie chce się w to bawić i
przed potencjalnymi wyjazdami wyciskam Internet z całej siły w
poszukiwaniu fajnego miejsca noclegowego, ale
Piotrek się wciągnął, więc
zostawiłem mu organizowanie noclegów.
|
Eindhoven
|
W Eindhoven naszym gospodarzem
był Jasper, tamtejszy student, który zaoferował nam nocleg u siebie w
akademiku, a konkretnie w jednej z części gdzie mieszkał on i jeszcze
pięciu innych chłopa. Po stanie ich wspólnego pokoju połączonego z
kuchnią wnoszę, że sukienki nie powiewają tam za często, a jeśli już to
nie są do tej wspólnej przestrzeni wpuszczane, bo od razu by uciekły.
Przez osiem lat mieszkania sam doprowadzałem swoje mieszkanie do różnych
stanów, parę razy spałem też w akademiku na AGH i raz na PK, poza tym w
dziesiątkach innych miejsc, ale takiego gnoju jaki tam był jeszcze nie
widziałem. To nie tak, że zaglądam darowanemu koniowi, po prostu w tym
bajzlu i syfie było ukryte swoiste piękno, które tak do siebie
przyciągało, że teraz nie daje o sobie zapomnieć. No i wstęp bez butów
groził tam kalectwem. Natomiast swoje pokoje mieli świetne; jak na
akademik spore, jednoosobowe i z dużą antresolą. W korytarzu zgromadzili
z dwadzieścia skrzynek po piwie i sam nie wiem czy mają to fundowane w
ramach czesnego, czy po prostu mają jakiś deal z miejscowym browarem.
Ale z drugiej strony te piwka (Bavaria zresztą) były w butelkach 0,33,
także coś to tłumaczy. Jedną kratę czterech w dziesięć minut obróci.
I
tak właśnie zaczęliśmy nasz wieczór, potem doszła shisha oraz wino i w
końcu po godzinie 1. byliśmy w godnym stanie uderzyć na miasto.
Eindhoven jest małe, więc daleko nie musieliśmy chodzić i już po 10
minutach byliśmy na ulicy pełnej barów, knajp i klubów. Przez jakiś czas
przeskakiwaliśmy z knajpy do knajpy, bo w Holandii właściciele barów
mają podobną narośl na uszy co niektórzy z naszych, bo uważają, że im
muzyka głośniejsza tym lepsza. Niby wiem, że to ma zachęcić do wejścia
ludzi z zewnątrz, ale to chyba mija się z celem kiedy wewnątrz nie daje
się długo wysiedzieć. Bardzo chciałem być tej nocy ekonomiczny, ale przy
tamtejszych cenach wdrażanie tego w życie w ogóle mi nie szło, bo cena
tego ich małego piwka to średnio 3€. Dla nich 3€ to niewiele, a dla mnie
ta buteleczka (butelunia wręcz) to niewiele i tu powstawał główny
konflikt na linii ja – portfel. Mimo wszystko nie przyjechałem tam
oszczędzać na czym się da, więc odrzuciłem te myśli i dalej sprawdzałem
standardy barów. Podczas tego rajdu wyszło, że z Jasperem mamy wspólne
hobby i lubimy je pielęgnować, więc zaproponował nam knajpę o nazwie Bierprofessor,
gdzie leją setki rodzajów piw, głównie z Belgii i Holandii. O Belgii i
Belgach wiem tyle co kiedyś wyczytałem w Asterixie, czyli, że mają
płasko i robią koronki, a poza tym to nic. No i Bruksela i Waterloo
gdzieś w terenie, wiadomo, ale teraz kojarzę ich przede wszystkich z
piwem i żałuję, że tak mało z ich talentu dociera do naszych granic.
|
Stratumseind, Eindhoven
|
Wieczór trwał, ogrom ludzi przewalających się przez knajpiana uliczkę
nie malał, więc uznaliśmy, że fajnie byłoby się przenieść do jakiegoś
spokojnego miejsca i padło na coffeeshop. I tu jest różnica między
Amsterdamem i Eindhoven; w Amsterdamie w żadnym z takich miejsc alkoholu
się nie kupi, natomiast w Eindhoven jest wydzielona sala do palenia
gdzie można się zgnębić. Po tylko tej jednej nocy smutek bił z portfela,
ale kupiłem jointa za parę € i wróciłem do chłopaków na salę. Siedzieli
w kącie na niewielkim podeście, natomiast sala tonęła we mgle, a z niej
co jakiś czas wyłaniał się tańczący z powietrzem człowiek, pozostali
chłonęli światło lub wyglądali jak nalepki na ścianach. Pełen luz i
spokój. Jasper i chłopaki zaczęli robić się od tego wszystkiego senni,
więc poddałem się i razem z nimi zwinąłem się do domu, no ale tak
naprawdę nie miałem innego wyboru. Po drodze zawinęliśmy jeszcze o
miejscowy fast-food, który robi za umieralnię, w sensie właściwie jak tam wejdziesz to najprawdopodobniej oznacza to koniec imprezy.
Wziąłem coś co nazywa się krokeet i przypomina nasz krokiet
(surprise!), ale jest bardziej płynne w środku. Dobre, jak wszystko w
środku nocy.
Następnego dnia mieliśmy jechać do Amsterdamu, więc wstaliśmy skoro
świt, czyli o 11. Mimo wszystko nie czułem się bardzo zmarnowany, jak
zresztą żaden z nas, i niedługo później opuściliśmy gościnne progi
holenderskich studentów, żałując, że nie możemy tego poprawić kolejnej
nocy, ale czekał na nas Amsterdam i kolejny CS-Friend.
|
Amsterdam
|
Cztery lata temu to miasto na swój sposób mnie urzekło, głównie
architekturą i tymi wielkimi oknami w każdym domu, co bardzo mi się
bardzo podoba, bo sam mam tylko dwa i to raczej standardowe. I
opowiadałem o tym każdemu, kto tylko mi się nawinął, także Paulinie,
naszej gospodyni na kolejną noc. Wynajmuje ona mieszkanie w bloku typu
nasz TBS przy ulicy De Boelelaan, która leży dość daleko od centrum, ale
przy cenie biletu 3,20€ uznaliśmy, że piechotą zdrowiej. Zeszło nam
prawie dwie godziny, bo co chwilę gdzieś się zatrzymywaliśmy, a bo
rower, a bo stragan z tulipanami,
a bo kamienica, a bo Heineken, a bo to… głównie to ja opóźniałem, dla
zdjęć oczywiście.
Na De Boelelaan nie ma numerów budynków, tylko od razu
numery mieszkań, więc szybko znaleźliśmy 212, pod który mieliśmy
dzwonić. Bramę otworzyła nam jakaś babcia i spytała po angielsku grzecznie czego?
My na to, że do koleżanki, bo ona studiuje, wymiana studencka i my
znajomi i że w odwiedziny do niej i że w ogóle to dzień dobry. Pani nie
uwierzyła i nas nie wpuściła, natomiast z okna (wielkiego oczywiście) na
pierwszym piętrze zaczęła wyglądać na nas inna babcia i to raczej dość
złowieszczo. Bo jak się potem okazało Paulinie chodziło o numer 312, i
że ona już tak ma i nawet kiedy niedawno z kimś rozmawiała o nagrodach
to mówiąc, że Barbra Streisand dostała Nobla miała na myśli, że Meryl
Streep dostała Oskara.
W tym samym bloku mieszkała jeszcze inna Polka na
Erasmusie, Ewelina z Krakowa, jak się potem okazało koleżanka Wojtka ze
studiów. Bo w Krakowie wszyscy się znają i nie ma przed tym ucieczki.
No nie ma. Chwilę jeszcze posiedzieliśmy przy piwie i w końcu poszliśmy
na miasto. Dziewczyny miały karty miejskie, a my wybraliśmy jazdę na
gapę, bo podobno kontroli prawie nigdy nie ma. I tym razem też nie było.
Taka jazda wcale mnie nie cieszy, w Krakowie już dawno porzuciłem
uprawianie tego sportu, ale płacenie 3,20€ za bilet (ważny godzinę) to
jednak nieco ponad przeciętną rozsądkową. Inna sprawa, że w Amsterdamie
łatwiej o seks niż o automat z biletami. O ile wiem na Czerwonych
Latarniach ceny bez zmian.
|
Amsterdam
|
Wieczór głównie przepiliśmy, siedzieliśmy też chwilę w coffeeshopie
gdzie wydaliśmy 11€, szukaliśmy bez szczęścia jakiegoś fajnego miejsca
do zalegnięcia w Czerwonych Latarniach i w końcu poszliśmy do knajpy z
dużym wyborem piw, nieco z dala od tego całego tłumu. Podobno dziewczyny
jak już wychodzą to tam lądują, więc zaufaliśmy i tam nieco już pijani,
nieco przypaleni zaczęliśmy bawić się w grę z Bękartów Wojny. W którymś momencie Paulina wymyśliła Gruchę w Chłopaki nie płaczą, przy którym Piotrek męczył się pół godziny i w końcu nie zgadł (znasz tę postać i znasz ten film! zapłakałbym, ale nie mogę),
po czym zarządziła oglądanie filmu po powrocie do domu. W drodze na
nocny (5€ i nie da się nie zapłacić) odkryliśmy, że Holandia to jedno z
tych strasznych, ciemnych i mrocznych miejsc na Ziemi, gdzie nie ma
sklepów całodobowych, więc resztę wieczoru musieliśmy spędzić na sucho,
także spaliliśmy tylko to co nam zostało i zakończyliśmy wieczór filmem.
Ja jednak poddałem się już na początku i obudziłem przy bunkrów nie ma, ale też jest zajebiście. I mnie także było zajebiście, więc złożyłem się w scyzoryk i poszedłem spać dalej.
|
Pałac Królewski, Amsterdam
|
Kolejna noc czekała nas już w hostelu, więc przed 13. pożegnaliśmy się z
Pauliną i poszliśmy na poszukiwania. Mieliśmy mapę, poza tym mniej
więcej wiedziałem gdzie to może być, także szybko nam to poszło.
Wyglądało na to, że cały pokój 10 osobowy będziemy mieli tylko dla
siebie, więc zostawiliśmy bety na najbliższych łóżkach i poszliśmy coś z
tego miasta jeszcze zobaczyć. Pogoda była piękna,
więc ja i mój aparat bardzo się cieszyliśmy. Cztery lata temu było
zimno i ciągle padało. Nie mieliśmy sprecyzowanych planów, więc głównie
chodziliśmy pomiędzy ulicami, ja zachwycałem się nad architekturą, a chłopaki szukali pamiątek.
|
Eye Muzeum Filmu, Amsterdam
|
Popołudniu popłynęliśmy darmowym kutrem na drugi brzeg rzeki zobaczyć nowo wybudowane Muzeum Filmu.
Otwarcie zapowiadane jest dopiero na początek kwietnia, ale dla samego
budynku warto było pofatygować się na drugi brzeg. Poza tym jest tam
tylko nowe osiedle mieszkaniowe, którego raczej zwiedzać nie było sensu,
więc wróciliśmy z powrotem do centrum na piwo.
|
Amsterdam
|
Przed każdym wyjazdem przeglądam stronę last.fm i sprawdzam co będzie
się działo w miejscu, w którym będę. Tym razem wyskoczył mi koncert
zespołu
School Of Seven Bells.
Nie znałem ich w ogóle, ale tagi zachęciły mnie to sprawdzenia ich na
YT. Sprawdzałem bite osiem godzin na zakładzie i pod koniec dnia
cieszyłem się całą dyskografią, którą tłukę do dziś. Oczywiste, że pójdę
na koncert. I to tylko dlatego, bo ktoś umieścił informację o ich
koncercie w Internecie, ktoś wrzucił ich kawałek na Youtube i ktoś
udostępnił całą ich dyskografię; bez porozumienia z wytwórnią, wydawcą
czy promotorem. I to dzięki temu komuś chciałem wydać 10€ za bilet i
może drugie tyle na płytę, jeśli będzie jakiś merchandise. 10€ jednak
nie wydałem, bo do klubu Bitterzoet haniebnie się spóźniłem i po
krótkiej pertraktacji z bramkarzem zostałem wpuszczony za darmo. W ogóle
nie chciał mnie już wpuścić, ale się uparłem i nawet zagroziłem, że mu
zapłacę. Ugiął się. Koncertu zostało mi może 20 minut, więc na barze
zostawiłem tyle ile mogłem i cieszyłem się, że w ogóle widzę ich na
żywo. Merchandise nie był za bogaty, ale za płytę CD chcieli 12€, a tylu
ojrów już do zbycia nie miałem. Chwilę porozmawiałem jeszcze z pewną
dziewczyną i wróciłem do centrum poszukać chłopaków. Udało nam się
spotkać na Placu Dam i z braku innych koncepcji poszliśmy przejść się po
Czerwonych Latarniach i w końcu do hostelu.
|
Amsterdam
|
Po obudzeniu się odkryliśmy, że w naszym pokoju znajduje się jeszcze
sześć innych osób, chociaż jak przychodziliśmy o 1. nic nie
wskazywało, że ktoś do nas dołączy i nikt z nas nie bardzo pamięta kiedy
oni wszyscy przyszli. To się chyba liczy na ich plus i pewnie żaden z
nich nie był ze Stanów, bo jak ci wchodzą do pokoju to każdy musi o tym
wiedzieć. Cicho zebraliśmy swoje zabawki i po śniadaniu poszliśmy
jeszcze chwilę pozwiedzać nieco wyludniony Amsterdam i w końcu na dworzec łapać pociąg do Eindhoven. Potem już tylko lotnisko, hala odlotów, lot, hala przylotów, dom.
Tym razem z Holandii zapamiętałem przede wszystkim aż bijącą po oczach
czystość. Coś, co u nas nigdy nie będzie ani możliwe, ani już na pewno
standardem. Bo po co podejść pięć metrów i wrzucić peta do kosza jak
można jebnąć w trawnik. Poza tym miły dla oka brak bilboardów i
większych reklam w miastach i poza nimi. Jak widać się da, ale niestety
nie u nas, bo u nas plastyk miejski będzie płakał nad nielegalnym
muralem na kamienicy, ale legalnie powieszone dwa billboardy go już nie
wzruszą. Ale o billboardach i reklamach w naszej przestrzeni publicznej
już nawet nie chce mi się pisać, bo moja irytacja w tym temacie sięgnęła
rezygnacji. Miło, że ktoś tam chce dbać o Stare Miasto i wprowadzić
nowe zasady wieszania reklam, ale Kraków jest znacznie większy od
Starego Miasta i ludzie chcieliby mieć ładnie także pod domem na zwykłym
blokowisku lub po prostu do niego jadąc. Właściciele firm posiadających
billboardy muszą się teraz zastanawiać co robili i gdzie byli przed
odkryciem takiego raju jakim jest Polska.
|
Sklep z serami, Amsterdam
|
|
Amsterdam
|
Więcej Amsterdamu -> tutaj
Komentarze
Prześlij komentarz