Ameryka Południowa: cz.14 - Chile/Argentyna

Iglesia Sagrado Corazón, Puerto Varas
Puerto Varas to niewielka mieścina w regionie Los Lagos leżąca nad jeziorem Llanquihue. Znaleźliśmy się tam trochę przypadkiem, bo nie chcieliśmy znów rozczarować się uderzając do jakiegoś portowego miasta, w tym wypadku Puerto Montt, które pierwotnie było naszym celem i które leży tylko 20km dalej na południe. Oczywiście o Puerto Varas także nie mieliśmy bladego pojęcia i nie wiedzieliśmy co tam w ogóle zobaczymy, no, poza jeziorem i wulkanami. Liczyliśmy na przyrodę i spokój i bardzo nie chcieliśmy się w tym temacie zawieźć. 
Chwilę nam zeszło na szukaniu noclegu, bo albo nie było miejsc albo ceny były z kosmosu. W końcu udało nam się ulokować za 6500Cl za osobę. Pani w recepcji dała nam klucze i zaprowadziła nas do pokoju cały czas ironicznie się uśmiechając, bo to miejsce było pierwszym, do którego weszliśmy, ale uznaliśmy, że za drogo i poszliśmy szukać dalej. Niespodzianka, taniej niż 6500 w Puerto Varas się nie da spać. Schronisko było ładne i czyste, ale posiadało jeden wielki minus - nie posiadało telewizora. To nie tak, że tak się przyzwyczaiłem do tych telewizorów. Wręcz przeciwnie! W każdy inny wieczór telewizor byłby mi zbędny, ale to był akurat 27. lutego, czyli wieczór rozdania Oskarów. Nigdy nie miałem wielkiego parcia na tę imprezę, ale pierwszy raz w życiu mogłem obejrzeć galę o jakiejś normalnej porze ale i tym razem nie było mi dane. Z drugiej strony nie była to wielka strata, bo rok 2010 to rok mojej wielkiej kinowej zapaści i absolutnie nie wiedziałem co, kto i za co jest nominowany. Poza tym Puerto Varas okazało się tak uroczym miejscem, że w ogóle nie było mi szkoda. 

Puerto Varas
Miasto nie ma długiej historii, bo istnieje zaledwie trochę ponad sto pięćdziesiąt lat. Od początku okoliczne tereny zasiedlali imigranci z dzisiejszych Niemiec, Austrii i Szwajcarii co bardzo wpłynęło na architekturę i zabudowę w mieście. Są tam niemieckie restauracje, niemiecki klub, stowarzyszenie Niemców w Chile, hotel niemiecki, a pomiędzy tymi wszystkimi niemieckimi akcentami znajduje się restauracjo-kawiarnia Mamusia. Bo nie ma tak, że Niemcy mogą sobie ot tak gdzieś pojechać na koniec świata i nas zostawić. Nie ma takiego wyjeżdżania. Tam akurat nie jedliśmy, więc nie wiem czy ta restauracja była polska tylko z nazwy, czy rzeczywiście mieli schaboszczaka z kapustą, ale wystrój był typowo po naszemu – góralsko-mazowszańsko-krakowski. Mieli nawet lalki w strojach ludowych. Ceny natomiast odstraszały, więc zjeść poszliśmy do knajpy po drugiej stronie ulicy serwującej hot-dogi na tysiąc sposobów… no bo co innego można zjeść Chile jak nie parówy.
Lago Llanquihue z wulkanem Osorno w tle
Nad jeziorem znajduje się przystań oraz plaża, z których rozciąga się piękny widok na jezioro właśnie i górujący nad nim wulkan Osorno. Cała okolica usiana jest wulkanami, ale ten był najbardziej wyeksponowanym osobnikiem spośród pozostałych, poza tym był jak z obrazka. Widoczny był też Puyehue (dla uproszczenia - puje-chuje), ale do niego jeszcze dojdę.
Następnego dnia zwiedzaliśmy miasteczko sprawdzając czy warto w nim dłużej zostawać. Wspięliśmy się na Wzgórze Filipa i znaleźliśmy tam krzyż i jakąś budkę. Widok z góry był marny, bo całość zasłaniały drzewa, więc zeszliśmy lasem z powrotem nad jezioro i namierzyliśmy szlak na kolejną górkę, ale i tam nie wiele było do zobaczenia poza drogą krzyżową. Nie chcieliśmy ciągle chodzić po tych samych ścieżkach, więc zdecydowaliśmy się pójść na busa i sprawdzić co jest w Llanquihue (nie wiem jak to się wymawia, kierowca próbował mnie nauczyć, ale nie trafił na dobry grunt). Koszt takiej jazdy to jakieś grosze, o ile mogę wierzyć zapiskom to 400Cl, czyli mniej niż 1$, a jedzie się około piętnastu minut. A tak naprawdę więcej, tylko z Ewą nie wiedzieliśmy gdzie wysiąść, więc wysiedliśmy na jakimś osiedlu domków jednorodzinnych, skąd do Llan..pffashue było jeszcze z kilometr. Po drodze spotkaliśmy pewnego naprutego pana, który bardzo chciał z nami nawiązać kontakt, i choć w tym stanie jego hiszpański miał wiele wspólnego z moim to nie mogliśmy się dogadać. Pozbyliśmy się go szybko i weszliśmy pieszo do miasteczka. I no cóż… gdybyśmy tam nie pojechali to pewnie byśmy żałowali, a tak to wiemy, że do Llanquihue nie ma po co jechać. 
Plaża nad Llanquihue, w tle wulkany; Osorno i Puyehue
Jest tam nieco większa i szersza plaża, ale za to głównie kamienista. Tam też do jeziora wpływa jakaś rzeka, której woda jest tak czysta i przejrzysta, że można zobaczyć cały rower na dnie. Pokręciliśmy się chwilę po okolicy i uznaliśmy, że nic tam po nas i lepiej już będzie jak wrócimy do Puerto Varas, ale już może nie busem, a pieszo. Powrót wzdłuż drogi odpadał, bo trzeba by było wyjść na autostradę, a stamtąd szybko by nas zgarnęli, więc spróbowaliśmy wzdłuż jeziora. Niestety znów weszliśmy w to osiedle domków, które w pewnym miejscu zamykało nam dalszą drogę i jedyną alternatywą jaka nam została były tory kolejowe. Też fajnie. Nie szło nam się po tym wygodnie, więc kiedy się dało odbijaliśmy na drogę lub jakieś ścieżki i na jednej z nich trafiliśmy na pole pełne krzaków jeżyn (po krakowsku czernic). Objedliśmy się tam straszliwie i żebyśmy o tym nie zapomnieli zebraliśmy z pół kilo na potem. Mieliśmy też pomysł, by nazbierać tego więcej i potem sprzedawać gdzieś w mieście, ale z drugiej strony szkoda by nam było na to czasu. Poza tym mieliśmy już inne plany na kolejny dzień.

Lago Todos los Santos
O 7:30 zeszliśmy na śniadanie, a następnie udaliśmy się na przystanek skąd odjeżdżały busy do Petrohue, nad jeziorem Todos los Santos. Za 2000Cl czekała nas dwugodzinna telepanina do przystani, skąd można było popłynąć sobie statkiem do granicy z Argentyną lub pójść na trekking. Ta pierwsza opcja w ogóle nas nie interesowała, więc ruszyliśmy w stronę wulkanu. Nie mieliśmy żadnej szczegółowej mapy, nie wiedzieliśmy dokąd iść, więc poszliśmy za pierwszym znakiem jaki zobaczyliśmy.
-Wiemy gdzie idziemy?
-Nie.
I właśnie dlatego jeżdżę tylko z Ewą.
Wulkan Osorno, z bliska
Co prawda chcieliśmy dojść do jeziora, ale wspinaliśmy się coraz wyżej i wyżej w stronę wulkanu, więc gdzieś w połowie trasy zawróciliśmy i odbiliśmy z trasy wprost na jezioro. Za naszymi plecami znajdował się wspomniany już wulkan Osorno, a przed sobą mieliśmy jezioro Wszystkich Świętych. Zejście na plażę było proste i nie zajęło nam wiele czasu (ale piach i popiół pewnie i dziś bym w butach znalazł) i gdy tylko tam się znaleźliśmy od razu zmieniliśmy gacie na wygodniejsze i poszliśmy się kąpać. Woda była tak lodowata, że moje jaja jeszcze długo miały mi za złe tę decyzję, ale i tak nie żałowałem, bo tak rześko nie czułem się od bardzo dawna. Co więcej w najbliższej okolicy nie było żywej duszy. Null. Nada. Zero. Piękniej być chyba nie mogło. 
Saltos del Petrohué
Niestety nie mogliśmy siedzieć tam w nieskończoność, więc pozbieraliśmy co nasze i wzdłuż brzegu doszliśmy do punktu wyjścia, skąd zabraliśmy się busem zobaczyć Saltos del Petrohué, czyli wodospady. Rzeczywiście są dość ładne, głośne i potężne i zdecydowanie nie chciałbym wpaść pomiędzy tamtejsze skały wulkaniczne, ale specjalnie na kolanach z ich powodu nie byłem. Chilijczycy uważają co innego i wymyślili, że można jeszcze popływać wokół łodzią motorową. W ogóle to tam nie pasuje, nie jest ani ładne, ani przydatne i na dodatek robi mega hałas, no ale niektórzy sporo mogą za to zapłacić, więc biznes się kręci. Przecież to nie ważne, że to park narodowy.
Laguna Verde
Wskoczyliśmy do następnego busa i podjechaliśmy kilka kilometrów, by zobaczyć jeziorko zwane Laguna Verde. Ewa miała fazę na wchodzenie do każdej tylko możliwej wody, ale tam się akurat nie dało. Może i lepiej, bo jakby nie było ta woda czemuś swój kolor zawdzięczała. Ale nic straconego; to jeziorko łączyło się z wspomnianym już jeziorem Todos Los Santos, więc znów odbiliśmy ze szlaku i ponownie zmieniliśmy stroje na te bardziej swobodne i próbowaliśmy pływać. Kiedy przyszło co do czego ograniczyłem się tylko do zmoczenia nóg, bo raz, że jaja wciąż nie chciały ze mną gadać, to dwa, ilość kamienia w wodzie skutecznie mnie demotywowała. Ewa jednak nie miała takich problemów. Niestety szybko musieliśmy się zwijać, bo innym turystom także zachciało się moczyć nogi, więc ponownie wskoczyliśmy w suche ciuchy i wróciliśmy na drogę i w końcu z powrotem do Puerto Varas. Wieczorem zrobiliśmy zakupy alkoholowe, które skonsumowaliśmy nad jeziorem zastanawiając się co robimy dalej. Wcześniej zakładaliśmy, że jeszcze sobie trochę w Chile pobędziemy, ale właśnie zaczął się marzec i do powrotu do zimowej Polski zostały nam tylko dwa tygodnie. Po krótkiej naradzie doszliśmy do konsensusu i na kolejną noc wybraliśmy miejscowość Entre Lagos leżącą na trasie z Osorno do granicy z Argentyną.
Dostać się tam nie było trudno, za to pan w busie robił problemy, bo nie chciał przyjąć zapłaty w monetach stupesowych. No ok, ja wiem, że banknoty mają nowe i bardzo ładne, ale te monety to przecież też pieniądz. Nawet jeśli jest ich piętnaście. 

Entre Lagos, podobnie jak Puerto Varas leży nad samym jeziorem, tym razem Puyehue (wiadomo jak czytać), nad którym góruje wspomniany już wulkan o takiej samej nazwie. Co prawda wtedy nie zrobił na nas wielkiego wrażenia, bo ani specjalnie się nie wyróżniał, ani nie był taki ładny jak Osorno, ale warto o nim wspomnieć, bo równe trzy miesiące później nastąpił jego wybuch, którego skutkiem było zasypanie popiołem większości okolicy i wstrzymanie lotów na sporym obszarze aż po Buenos Aires włącznie. Na szczęście w marcu jeszcze nic nam pod nogami nie drżało i mogliśmy się cieszyć bezpopiołową pogodą. Tak naprawdę niewiele wtedy myśleliśmy o tym, że któryś z tych wulkanów może nam tam eksplodować i popsuć urlop, bo najczęściej mieliśmy bardziej przyziemne problemy, na przykład gdzie spać kolejnej nocy. Tym razem szybko udało nam się znaleźć pokój, za który zapłaciliśmy 15000Cl, ale nie marudziliśmy już na cenę, bo to miał być nasz ostatni lub najdalej przedostatni dzień w Chile. Nasz pokój był zupełnie nowy i jako jedyny na piętrze jako tako wykończony. Prawdopodobnym jest, że byliśmy tam pierwszymi gośćmi od otwarcia przybytku. W pokoju znajdowało się wielkie łóżko, szafka i oczywiście telewizor z miliardem kanałów. Ale póki co nic z wyposażenia nas nie interesowało, więc zostawiliśmy bety na podłodze (kartka na drzwiach głosiła, że na łóżku nie wolno (??) ) i poszliśmy zrobić zakupy i nieco pozwiedzać. To pierwsze udało się szybko, ale ze zwiedzaniem już tak łatwo nie było, bo nie bardzo było na czym zawiesić oko. Niedługo potem spacerowaliśmy już w towarzystwie dwóch przewodników - psów, które nie mając się z kim wyprowadzać postanowiły wyprowadzić się z nami. Nie były w żaden sposób agresywne, a wręcz przeciwnie - były zachwycone, że mogą sobie pochodzić z jakimiś człowiekami. Problem pojawił się dopiero wtedy, gdy trzeba było je zgubić, a to wcale takie łatwe nie było. W końcu udało nam się odwrócić ich uwagę i wrócić do swojego domku. Sporo węszyły wokół, ale szybko znalazły nową ofiarę i z nami dały sobie spokój. Zbliżał się już wieczór, także nie widzieliśmy sensu ponownego wychodzenia, zwłaszcza, że już wiedzieliśmy, że w tym miejscu Chile nie ma nam za wiele do zaproponowania i następnego dnia będzie trzeba się stamtąd zwijać na rzecz państwa ościennego. 

Bardzo nie chcieliśmy cofać się do Osorno i tam łapać czegoś w stronę granicy, więc rankiem następnego dnia wyszliśmy na główną ulicę w celu zatrzymania jakiegoś autobusu jadącego w tamtą stronę, a najlepiej do Villa La Angostura. O jakichkolwiek przystankach można tam zapomnieć, więc zajęliśmy strategiczne miejsce na przeciwko dość dużego sklepu spożywczego i zaczęliśmy wypatrywać autobusów. Nie czekaliśmy dłużej niż dwadzieścia minut gdy jeden z przyjezdnych klientów sklepu podszedł do nas pytając dokąd się wybieramy. My mu na to, że do Argentyny, on, że super, bo on też i Come on in. Długo się nie zastanawialiśmy i zapakowaliśmy bety do jego samochodu terenowego i pojechaliśmy na spotkanie Argentynie. Naszym kierowcą okazał się być Roman, chilijski marynarz stacjonujący przeważnie w Puerto Williams, mieścinie leżącej na południe od argentyńskiego Ushuaia, co czyni ją najbardziej wysuniętym na południe miastem Ameryki Południowej. Bardzo chciał z nami rozmawiać i bardzo był nas ciekawy, lecz nasz hiszpański był na tak niskim poziomie, że dłuższa konwersacja w ogóle nie wchodziła w grę. Mimo wszystko próbowałem podtrzymywać rozmowę i odpowiadać na jego pytania najlepiej jak mogłem. W samochodzie miał karteczki imigracyjne, także pozostało nam je tylko wypełnić, a całą resztę na granicy on załatwił za nas. Nam przyszło tylko zgłosić się do odpowiedniego okienka po pieczątki, ładnie się uśmiechnąć i zostać przywitanym w Argentynie. Sam Roman Argentyny nie lubił i jak mówił jeśli nie musi jej odwiedzać to nie odwiedza w ogóle, bo jak wiadomo rajem na ziemi jest Chile, a w Argentynie to sama hołota żyje. My jeszcze nie mieliśmy jak tego zweryfikować, a Chile momentami rzeczywiście do raju nam pasowało, także nie wdawaliśmy się z nim w spór na ten temat.
Droga od granicy nie była długa, więc prawie od razu znaleźliśmy się u celu w Villa la Angostura i tam na głównej ulicy pożegnaliśmy się z Romanem. Nie było jeszcze godziny dziesiątej kiedy tam się znaleźliśmy, więc naszym jedynym problemem było dowiedzieć się ile tak naprawdę dostaniemy argentyńskich peso za 1$, bo póki co dane z Lonely Planet nie zawsze się w tym temacie zgadzały z rzeczywistością. Za 24000Cl dostałem w banku 171 Pesos, ale wciąż nie wiedziałem jaki jest przelicznik na dolary, co więcej nikt nie umiał mi na to pytanie odpowiedzieć, więc musiałem wierzyć, że za bardzo mnie nie oszukali. Ewa miała z głowy takie rozważania, bo od jakiegoś czasu posługiwała się już tylko kartą i nie musiała się bawić w wymianę waluty. Mając te 171 Pesos myślałem, że mam przy sobie całkiem sporo pieniędzy w takim razie, ale ceny w Argentynie bywają takie, że o kurwa mać. Okej, tak naprawdę i tak było taniej niż w Chile, ale spodziewaliśmy się większej obniżki. W każdym razie najtańsze miejsca w hostelu jakie udało nam się znaleźć kosztowały po 45 Pesos za osobę bez pościeli i to w pokoju sześcioosobowym. Uprzedzając fakty napiszę, że w owym czasie za 1$ dostawało się 4 argentyńskie Pesos.
Nasz hostel był prawdziwą hipisowską komuną prowadzoną przez dwóch braci. Tak mi się wydawało wtedy. Oboje byli już pod sześćdziesiątkę i na tym kończyły się podobieństwa. Jeden był radosny, ciągle uśmiechnięty, gościnny i ciągle dowcipkował, natomiast drugi był ciągle ponury, marudny, cały czas sprzątał i gonił ze ścierą każdego kto po sobie nie pozmywał. Budynek był dość zadbany i czysty i posiadał ogromy ogród gdzie wisiały hamaki. Było aż nadto przytulnie... jeśli w ogóle może być gdzieś nadto przytulnie. Do centrum musieliśmy trochę podejść po zakurzonych drogach, ale i tak właściwie wszędzie było blisko. Mimo tego nie chcieliśmy tam zostawać dłużej niż jeden dzień, więc resztę popołudnia poświęciliśmy na zwiedzanie miasteczka i okolic. Villa la Angostura nie jest zbyt okazała, więc skupiliśmy się bardziej na okolicach. Z głównej drogi zeszliśmy na boczną, szutrową dróżkę prowadzącą nie wiadomo dokąd, ale według naszej mapy zabranej z informacji turystycznej gdzieś tam miało leżeć jezioro. Bo jak pisałem Ewa miała ciśnienie na jeziora, ja zresztą też. 
Jezioro Nahuel Huapi
I rzeczywiście było - Nahuel Huapi. Tym razem to mnie nie udało się powstrzymać i poszedłem pływać, choć jeszcze do końca nie przeprosiłem się ze swoją męskością, jednak woda była tak czysta, przejrzysta i zachęcająca, że głupio by mi było ot tak tylko na plaży siedzieć. Natomiast plaża łączyła się z polem campingowym, więc ludzi z jednej strony było całkiem sporo, ale nie przeszkodziło nam to zasnąć w pewnym momencie na dłuższą chwilę. W drodze powrotnej znów spotkaliśmy jakieś psy, które wymagały bycia wyprowadzonym jednak te najprawdopodobniej miały już swojego właściciela, więc poprzestały tylko na chęci bycia głaskanymi. Później, gdziekolwiek w Argentynie byśmy się nie znaleźli tam był jakiś pies, który wymagał zainteresowania i nam towarzyszył. Powoli zaczynaliśmy się do tego przyzwyczajać.
 
Następna część -> tutaj

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester