Ameryka Południowa: cz.15 - Argentyna

Pojechaliśmy do San Carlos de Beriloche, by tam przesiąść się na autobus do El Bolson. W Beriloche nie chcieliśmy spędzać więcej czasu niż to potrzebne do przesiadki, gdyż według Lonely Planet nie było tam niczego co mogłoby przyciągnąć naszą uwagę na dłużej. No ok, krajobrazy, ale na to liczyliśmy już w El Bolson. Pewnie byłoby inaczej, gdyby na kalendarzu był rok 2012, gdyż właśnie wtedy przypadałaby setna rocznica założenia miasta i jak można się domyślać atrakcji zorganizowano by sporo. No ale był rok 2011. Po szybkim rajdzie po okienkach różnych przewoźników i krótkim wywiadzie udało nam się kupić bilety na autobus o 11:30 i już o 11:50 poszedłem zapytać, dlaczego autobusu nie ma.
-11:30… no taa, on jest opóźniony. Będzie tu o 14.
To teraz mi to bucu mówisz? -No dobra, a jakiś inny?
-12:30
Ten był niby tańszy o 7 Pesos, ale różnicy nie dostałem, bo policzyli sobie za zwrot tamtego. Wracając do Ewy nie promieniowałem więc szczęściem, ale i tak cieszyłem się, że nie było jak w anegdocie Poniedzielskiego: planowany autobus na 11:30 z Junin de Los Andes, przez San Carlos de Berliloche i El Bolson, do Esquel nie odjedzie… bo go nie ma.
Ulica w El Bolson
Do celu dojechaliśmy więc dopiero koło godziny 15. El Bolson nie jest może małe, ale duże też nie, niemniej kierowca i tak zdołał znaleźć tamtejsze zadupie i tam się zatrzymać. W najbliższej odległości znajdował się kościół z jakimś złomem przed wejściem, trochę piachu, krzaków i w zasadzie nic poza tym. W przewodniku była mała mapka, więc po chwili udało nam się dojść do informacji turystycznej i wziąć większą mapę oraz listę hosteli w okolicy. Dziewczyna z informacji pomogła nam w selekcji wykreślając te drogie i na mapie zostały tylko trzy pozycje. Podziękowaliśmy ładnie i wyszliśmy obmyślić strategię. Uznaliśmy, że ten przy wylotówce z miasta może być całkiem przyjemny, więc w pełnym słońcu, upale i kurzu powlekliśmy się właśnie tam. W połowie drogi minęliśmy duży sklep, ale jak na sjestę przystało zamknięty, więc nasze nadzieje wobec obranego hostelu bardzo wzrosły. Niestety cena 60 Pesos za noc, czyli 13$ szybko nam je odebrała i się wycofaliśmy, chociaż recepcjonistka jak nas tylko zobaczyła od razu obniżyła cenę do 58. Mimo wszystko oczekiwania mieliśmy inne. Podziękowaliśmy i wróciliśmy do punktu wyjścia. Tak na marginesie to bardzo muszę lubić ten punkt, bo często się w nim znajduję.
Drugi hostel okazał się strzałem w dziesiątkę. Gość z recepcji nim w ogóle zaczął z nami rozmawiać dał nam po szklance wody i kiedy już wyglądaliśmy jako tako objaśnił nam cennik, a ten był bardzo zachęcający, gdyż tam nocleg kosztował 52 pesos + 3 za śniadanie, a nawet 45 pesos, ale wtedy bez pościeli. No ale po co pościel w takim upale? Zdecydowaliśmy się bez żadnych pertraktacji i w końcu mogliśmy się odświeżyć pod prysznicem, który nie wiedzieć czemu znajdował się w toalecie. Jest to swego rodzaju wygoda, dwie sprawy na raz, no ale… no ja nie wiem, chyba nie chciałbym mieć w domu sracza pod prysznicem. Pozostałą część dnia poświęciliśmy na spacer po miasteczku, kupnie biletów na dalszą podróż oraz szukaniu sklepu. Do dyspozycji mieliśmy ogromną kuchnię, także woleliśmy pobawić się sami niż szukać taniej knajpy z jedzeniem. Poza tym chciałem jeszcze znaleźć jakieś tamtejsze piwo ale i tym razem wybór padł na Żywiec Argentyny, czyli Quilmes. Jest wszędzie, sponsoruje niemal wszystko i smakuje tak jak Żywiec, czyli szału nie ma. No ale jednak… przyjemne zmęczenie, ciepły wieczór, zimne piwo, ah. Wieczorem, kiedy większa część hostelu przeniosła się do ogrodu rozpalać grilla, my próbowaliśmy zdziałać coś z miejscowym komputerem, bo podobno miał połączenie z Internetem. I miał, ale z tak złego łącza nie miałem okazji korzystać od czasów modemu i w końcu poddałem się po półgodzinnej walce z gmailem w wersji html. Dzień zakończyliśmy więc na piwie, winie, rozmowie z dziewczyną z Niemiec i gościem z recepcji, który bardzo docenił logo NIN na mojej koszulce. Ciepło mi było zewsząd.

Gdzieś w okolicach El Bolson
Po śniadaniu poszliśmy na trekking. Z biura informacji mieliśmy mapy, a na recepcji dali nam cenne uwagi co warto zobaczyć, choć przede wszystkim nam chodziło tylko o to by gdzieś połazić po odludziach. Wieczorem odjeżdżał autobus do Los Antiguas, także musieliśmy się wyrobić do późnego popołudnia. Najpierw poszliśmy w kierunku Cabeza del Indio. Jest to skała, której kształt ponoć przypomina ludzką twarz; nie zauważyliśmy i poszliśmy dalej. Na ogół szliśmy po terenie otwartym, ale kiedy wchodziliśmy w jakieś zarośla to były to przede wszystkim jeżyny. Mieliśmy jakiś swój prowiant, ale nawet gdybyśmy go nie mieli to i tak nie umarlibyśmy z głodu. Można to było zbierać wiadrami, a potem sprzedawać. Wiader jednak nie mieliśmy, za to Ewa zabrała z sobą kostium i bardzo chciała dotrzeć do pobliskich wodospadów, no bo wodospady oznaczają wodę, a to może oznaczać jeziorko, a jeśli jest jeziorko, to jest się gdzie zamoczyć. I rzeczywiście było jedno, a w nim woda zimniejsza niż gdziekolwiek indziej, co już nawet sama Ewa zauważyła i szybko stamtąd wyszła, więc już tak bardzo nie żałowałem, że nie mam żadnych gaci na zmianę. Niemniej przyjemnie było zmoczyć sobie nogi i głowę, bo słońce zaczynało być już męczące. Spędziliśmy nad tym jeziorkiem dłuższą chwilę, ale w końcu musieliśmy ruszyć w dalszą drogę. Chcieliśmy zrobić wielkie kółko, by zajść El Bolson od tyłu, lecz mapa, którą mieliśmy była mało dokładna w kwestii skali i szybko się okazało, że jeśli będziemy tak szli i szli tamtą trasą to gdzieś będziemy się musieli po drodze rozbić, bo na noc do miasta nie dojdziemy. Na szczęście można było odbić wcześniej i tamtędy właśnie poszliśmy bez konieczności wracania się. Minusem tej drogi było to, że nigdy nie widziała asfaltu, a gdzieś w pobliżu musiały rozgrywać się jakieś zawody motocrossowe, bo co chwilę przejeżdżał jakiś samochód z motocyklem na przyczepie wzniecając tumany kurzu. Mimo to widoki i spokój okolicy, no może poza tymi samochodami co jakiś czas, wynagradzały nam ten kurz i gorąco i już bardziej zachwyceni być nie mogliśmy. 
polski akcent na argentyńskim odludziu
Ciekawostką w okolicy jest stadnina koni polskich, do której co prawda nie dotarliśmy, ale musieliśmy być blisko, bo przy drodze znaleźliśmy bramę z naszym orzełkiem. Tak prawdę mówiąc nie wiem skąd się tam wziął i co tak naprawdę się za tą bramą się znajduje, bo wspomniana stadnina miała być kilka kilometrów dalej i choć po tamtejszych odludziach spodziewałbym się wszystkiego to ten polski akcent był mega zaskoczeniem.
Niedługo potem dotarliśmy do głównej szosy i aż po same miasto mieliśmy towarzystwo małego, czarnego pieska, który najwidoczniej miał potrzebę zostania wyprowadzonym. Towarzyszył nam jakiś czas po czym zniknął tak samo jak się pojawił, chociaż w tym krótkim czasie jaki nam poświęcił uratowaliśmy mu życie z pięć razy, gdyż najwidoczniej nie był jeszcze za dobrze obeznany z ulicą i tym co go może na niej spotkać. 
kiermasz w El Bolson
Natomiast w miasteczku odbywał się kiermasz hipisów. Cała mieścina ma zresztą taki właśnie charakter. Wszędzie walają się młodzi ludzie, sprzedają ręcznie robione kolczyki, bransoletki, wisiorki, tykwy do yerby, oczywiście wszyscy to sączą non stop, poza tym mają jeszcze zabawki, słodycze, źle skrojone koszulki i cała masę innych rzeczy na sprzedaż. Reszta leży na trawie, gra na gitarach lub częściej na bębnach, a pomiędzy tym wszystkim chodzi dziewczyna i sprzedaje ciasto - jeżynowe, a jakże inaczej. Jednak trzeba było wziąć te wiadra. Atmosfera była wtedy tak leniwa i luźna, że aż ją było widać. I… jak ja tego potrzebowałem! Wyłożyliśmy się z Ewą w cieniu i z przyjemnością obserwowaliśmy tych wszystkich ludzi. Nie wiem jak Ewa, ale w pewnym momencie zacząłem im nawet zazdrościć tego życia… albo po prostu naprawdę bardzo potrzebowałem wtedy tylko usiąść i odpocząć gdzieś w cieniu. 
zachód słońca nad rzeką Quemquemtreu
Kiermasz oznaczał także jedną, wielką wieczorną imprezę, którą niestety ominęliśmy, bo w tym czasie byliśmy już w drodze do Los Antiguas na południu kraju. Wcześniej jednak poszliśmy ostatni raz nad rzekę obmyć się z kurzu i pyłu, gdyż nie chcieliśmy, by nas za to skasowali w hostelu na 10 pesos. Poza tym przyjemniej jest położyć się w zimnej rzece i oglądać zachód słońca niż stać pod prysznicem w toalecie.

Autobus przyjechał punktualnie i był w większości pusty, także zawczasu rozsiedliśmy się na podwójnych siedzeniach z nadzieją, że nie będziemy musieli się z nikim nimi dzielić. Wcześniej jeszcze dostaliśmy poczęstunek; lodowaty sok oraz kanapkę. Miło, bo miało ich nie być. Za to nie było żadnego filmu, więc rozłożyliśmy tak wygodnie jak się tylko dało i zasnęliśmy. Niestety cała noc nie mogła zlecieć spokojnie, bo po godzinie drugiej ktoś puścił przez głośniki faceta grającego na harmoszce, który na dodatek jeszcze śpiewał i wtedy zrozumiałem, że jeśli piekło istnieje to ten pan tam na pewno koncertuje. Po dłuższej chwili ktoś się zaczął dodatkowo wydzierać, ale za to te straszne dźwięki zniknęły, czyli podejrzewam, ktoś po prostu nie wytrzymał i poszedł opierdolić kierowcę.
Nic. W drodze do Los Antiguas
Obudziłem się równo z dniem i wyjrzałem za okno. A tam… nic. Zupełne nic. Wyjąłem więc aparat i zrobiłem zdjęcie, bo zawsze mnie takie wielkie przestrzenie fascynowały. Cóż, wychowałem się w blokowisku. Początek dnia miał tyle uroku, że wiedziałem już, że ten dzień pięknie nam się ułoży. Z takim porankiem nie ma wyjścia. Godzinę później dobiliśmy do naszego celu, którym było miasteczko Perito Moreno, gdzie musieliśmy poczekać na autobus do Los Antiguas. Tę część wycieczki ustalała przede wszystkim Ewa, gdyż to ona zakochała się w jeziorach i chciała je wszystkie odwiedzić. Mnie to bardzo odpowiadało, bo w patagońskiej przyrodzie zdążyłem się już beznadziejnie zakochać i nie miałem absolutnie nic przeciwko, zwłaszcza, że poruszaliśmy się na południe do czego dążyłem cały czas, chociaż już było wiadome, że do Ushuaia na pewno nie dojedziemy. Przynajmniej nie w tym sezonie. 
Buenos Aires... jezioro
Po dwóch godzinach obijania się o dworcowe ściany w końcu przyjechał nasz autobus i mogliśmy ruszyć dalej, tym razem odrobinę na zachód. Mieliśmy szczęście i wygraliśmy miejsca w pierwszym rzędzie na górze autobusu, więc mogliśmy obserwować całą drogę przed nami i po chwili jazdy mieliśmy wspaniały widok na Buenos Aires. Jezioro Buenos Aires oczywiście. A było ono ogromne i nieprawdopodobnie niebieskie.
-To ja już wiem, że mi się tu będzie podobało. Żadne z nas tego nie powiedziało na głos, ale oboje tak pomyśleliśmy.
Los Antiguas
Jedynym mankamentem był zupełny brak informacji o tym miejscu. W Lonely Planet była zaledwie wzmianka, że takie coś w ogóle istnieje, a poza tym nic - zero mapy, zero adresów. Nada. Na szczęście na dworcu była ręcznie narysowana mapa którędy pójść, by gdzieś stamtąd dojść, więc podążyliśmy za tymi wskazówkami i doszliśmy do jako takiego centrum. Jako takiego, bo Los Antiguas to bardzo mała mieścina; jedna główna droga, kilka przecznic, trochę domów, rzeka i jezioro. Na dodatek była akurat niedziela i miasteczko wyglądało na wymarłe. Na szczęście w informacji turystycznej ktoś siedział i był bardzo zaskoczony naszymi odwiedzinami, a kiedy jeszcze mu powiedzieliśmy skąd przybywamy to już w ogóle zgłupiał. Ale za to pomógł i to bardzo, bo niemal wyprowadził nas na najtańsze miejsce noclegowe. Trzeba było kawałek podejść, ale przy takich odległościach nie był to duży problem. Hostel znajdował się za sklepem, co było ogromną zaletą w takim miejscu i dzielił się na dwie duże sale, które jedną od drugiej oddzielała jedynie dykta i kotara. Był jeszcze jeden pokój, ale tam mieszkała jakaś rodzina z miliardem głośnych dzieci, łazienka, no i całkiem nieźle wyposażona kuchnia. Przytulnie może nie było, ale nie szukaliśmy niczego więcej, więc zostaliśmy na jedną noc. Szybko załatwiliśmy formalności i wróciliśmy zwiedzić miasteczko oraz zobaczyć jezioro. Przy głównej ulicy weszliśmy do restauracji, bo mnie już skręcało, natomiast Ewa nie była zainteresowana obiadem, więc poszła szukać Internetu. Podobno będąc w Argentynie trzeba zjeść stek, gdyż z tego słyną. Może i tak jest, ale wydaje mi się, że Argentyna ma o wiele więcej rzeczy, z których może słynąć i stek wcale nie musi być pomiędzy nimi, zwłaszcza, że podają go właściwie bez żadnych dodatków. Mimo to smaczniejszego nie jadłem. Poza tym jak wiadomo, żeby mieć siłę trzeba wpierdalać stejki.
Po godzinie wróciła Ewa i to nie sama, bo z psem.
-Tak, to mój. Chociaż decyzja kto jest czyj zapadła już w innej głowie.

Jezioro Buenos Aires
Poszliśmy nad jezioro. By tam dojść trzeba przejść spory kawałek, ale przecież nie byliśmy już sami. Przynajmniej do momentu kiedy nasz nowy najlepszy przyjaciel człowieka nie wyczuł zapachu grilla z campingu przy jeziorze i znalazł sobie nowych właścicieli. Dzień później znowu go spotkaliśmy już z innymi ludźmi i przez moment miał spory dylemat, lecz już nas nie chciał. Zdrajca.
W kategorii jezior lodowatych Buenos Aires jest na bardzo wysokiej pozycji. Nie znalazłem przyjemności pływania w takiej temperaturze, więc wygrzewałem się na brzegu i od czasu do czasu moczyłem nogi w razie gdybym się jednak zdecydował i chciał popływać. Mmmmooożżże w innnnnym jezzziooorzzrzee….
Resztę popołudnia spędziliśmy na zwiedzaniu okolic, wspinaniu się na okoliczne górki i obserwowania miasteczka. To, że jest malutkie już pisałem, ale nie dodałem, że także bardzo wietrzne oraz, że wszędzie rosną topole. Prawdopodobnie po to, by chroniły tamtejsze sady przed tym wiatrem. W każdym razie alergicy muszą mieć tam wesołą wiosnę. 
"Były, są i będą argentyńskie"
W tym niby centrum jest też pomnik poświęcony wojnie o Falklandy, zwane tam Malwinami. Argentyńczycy na każdym kroku dają poznać, że nie godzą się z obecnym porządkiem i większość uważa, że te wyspy należą do nich. Świadczy o tym znajdujący się w Buenos Aires ogromny pomnik poświęcony wszystkim 649. żołnierzom poległym w tym konflikcie po stronie argentyńskiej. Zaczęło się w 1982 roku kiedy panująca w Argentynie junta wojskowa próbując odwrócić uwagę od tego jak bardzo zrujnowali kraj, podnieść koszmarne morale i przywrócić zaufanie rodaków do własnych poczynań postanowiła zadziałać w sprawie, która zawsze podnosiła wszystkim ciśnienie i jednoczyła cały naród - odbić Malwiny. Na początku nawet się wiodło, bo siły brytyjskie na wyspach były w zasadzie żadne, ale końcowy rezultat był mniej więcej taki, że Malwiny już pewnie na zawsze zostaną Falklandami, a junta wojskowa pożegnała się z władzą na wieki wieków. Argentyna po dziś dzień upomina się o te wyspy i robi wszystko, by uprzykrzyć życie w regionie między innymi blokując statki pod banderą Falklandów, a ostatnio nawet dogadali się z Chile, by ci zamknęli ostatnie połączenie lotnicze z Ameryką Południową. Takie przepychanki, wzajemne żale i działania zaczepne będą trwać jeszcze wiele, wiele lat, ale to żadne odkrycie.

Poza urokliwym położeniem w Los Antiguas nie ma wiele do roboty, więc poszliśmy na dworzec sprawdzić dokąd będziemy mogli stamtąd pojechać. Nasz plan zakładał jeszcze oglądanie pingwinów i orek na wybrzeżu Atlantyku w okolicach Puerto Madryn i w końcu finał w Buenos Aires, ale trzeba było się tam jakoś dostać. Bezpośrednich połączeń do naszego pierwszego celu nie było, więc kupiliśmy bilety do Comodoro Rivadavia w nadziei, że znajdziemy tam nocne połączenie do pingwinów. Z tym też poszliśmy spać zmagając się wcześniej z rozkrzyczanymi dziećmi niosącymi zniszczenie i spustoszenie za naszą prowizoryczną ścianą. Na szczęście mogliśmy spać do południa i nie zawahaliśmy się tego wykorzystać. Nasz autobus odjeżdżał dopiero o godzinie 14., a już nie mieliśmy pomysłów co tam jeszcze z sobą zrobić. Zrobiliśmy więc zakupy na podróż i zamieniliśmy kilka zdań z właścicielem przybytku, który okazał się być przesympatycznym i ultra pomocnym człowiekiem. Jak zresztą większość ludzi w Argentynie. Nie chcieliśmy mu zawracać głowy, więc wcześniej niż powinniśmy poszliśmy wypatrywać naszego transportu na wschód. Dworzec, podobnie jak przy poprzednich wizytach, wyglądał na opuszczony i nieużywany i jedynym dowodem, że jednak tak nie jest był chłopak w sklepie z wędkami. Na takie bajery się nie skusiłem, ale na kilka batoników na drogę owszem.
 
W Comodoro znaleźliśmy się chwilę po godzinie 21. i od razu uderzyliśmy do kas pytać o bilety do Puerto Madryn. Bardzo nie chcieliśmy szukać sobie noclegu o tej godzinie w mieście gdzie nie ma nic poza rafinerią, więc bardzo nam zależało na jakimkolwiek transporcie i pytaliśmy wszędzie.
-Czy jest dziś jeszcze jakiś autobus do Puerto Madryn
-Dziś już nie, jutro
No to przepadliśmy.
-A kiedy najwcześniej jakiś odjeżdża?
-O 1:15.
A to nie jest dziś?!… a nie, wait, racja. Uratowani! Uratowani na tyle, że nie musimy szukać noclegu. Kupiliśmy bilety, ale przecież do 1. zostało nam mnóstwo czasu i to jeszcze na dworcu. Niemniej nie było tak strasznie jak mogłoby się wydawać. W ten dzień w mieście odbywał się jakiś festiwal i przez dworzec przewalało się mnóstwo ludzi w kolorowych strojach, farbą na twarzy, konfetti we włosach, a także pełno par i pozostałej młodzieży, a dodatkowo nad bezpieczeństwem czuwał policjant, który co chwilę robił obchód. Poza tym niektóre okienka przewoźników były otwarte cały czas, a przynajmniej do tej godziny, o której odjeżdżał ich ostatni autobus. No bajka. Mogę teraz śpiewać czy byłeś kiedyś w Argentynie na dworcu w nocy? ale tu skończę, bo zaraz napiszą do mnie prawnicy Kazika i ostatniej części nie będzie.
Równo o godzinie 1:15 odjechaliśmy z dworca w Comodoro Rivadavia w stronę Puerto Madryn, gdzie mieliśmy się znaleźć wczesnym rankiem. Nie traciliśmy więc już więcej czasu i próbowaliśmy nadrobić straty w śnie.
 
Następna i ostatnia już część -> tutaj

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester