Ameryka Południowa: cz.5 - Peru

Postój w Pariacoto

Chimbote i Huaraz dzieli zaledwie 187 kilometrów, więc teoretycznie powinniśmy tam być już po kilku godzinach, jednak droga do tej miejscowości nie jest taka łatwa. Do Casmy dotarliśmy bardzo szybko i wciąż byliśmy pełni optymizmu. Naszego dobrego samopoczucia nie zepsuła nawet ogromna masa ludzi, która wpakowała się do naszego busa i z wypełniła każdą wolną przestrzeń. Tak załadowani opuściliśmy Panamericanę i odbiliśmy na wschód w stronę gór. Pierwsza zleciała szybko i tuż przed godziną szesnastą zatrzymaliśmy się w małej miejscowości Pariacoto. Dwie ulice, kilka domów, most, wokół góry. Tyle. Dla niektórych było to zbawieniem i od razu pobiegli szukać jakiejś toalety, a my postanowiliśmy zobaczyć co mogą nam miejscowi zaoferować. Oferowali górę jedzenia, między innymi szaszłyk po peruwiańsku (mięso + ziemniak). Poza tym tamtejsza kukurydza, jabłka i inne owoce oraz rzecz jasna orzeszki ziemne. Gdziekolwiek by się człowiek nie znalazł tam spotka kogoś, kto będzie mu chciał sprzedać orzeszki. Najczęściej kandyzowane; moje ulubione, więc kupowałem jak dziki. Najlepszą metodą ich sprzedaży jest wjazd na postoju do autobusu i machanie nimi dopóki ktoś nie kupi. To, że mani to orzeszki będę pamiętał na łożu śmierci. Zresztą w ten sposób sprzedają każde jedzenie, i wspomniane już szaszłyki, jak i jajko z ziemniakiem, kukurydzę, słodycze i napoje. Na szczęście sporo autobusów ma odsuwane boczne szyby dzięki czemu piesze wycieczki miejscowych po autobusie nie zawsze są koniecznie.

Poza obwoźnymi sprzedawcami jedzenia w każdej miejscowości musi znajdować się punkt ksero. Przykładowo w Limie w co drugiej bramie można zrobić sobie zdjęcie i skopiować paszport. Zresztą Lonely Planet przy opisie każdego kraju w Ameryce Południowej radzi, by ze względów bezpieczeństwa taką kopię sobie zrobić, lecz nie jest to obowiązek. Nie wiem jak bardzo rozbudowana jest tamtejsza biurokracja, ale zważywszy na ilość takich punktów, to można przyjąć, że jest i to beznadziejnie bardzo. Oczywiście w Pariacoto także mieli ksero.

Co mieliśmy załatwić to załatwiliśmy, kto chciał to zjadł, co zobaczyliśmy w tej uroczej miejscowości to zobaczyliśmy i chcieliśmy już ruszać dalej. Ale nie, stoimy. Minęła już godzina, a my wciąż parkowaliśmy na tym końcu świata. W głowie zaczęły mi się rodzić przeróżne koncepcje tego stanu rzeczy, miedzy innymi takie, że może czekamy na innego busa, który się spóźnia, albo my przyjechaliśmy dużo za wcześnie, albo miejscowi wciąż mają za mały utarg i nas nie chcą puścić, albo kierowcy czekają, aż jadące z nami niemowlę dorośnie i będzie mogło za siebie zapłacić, lub zapomnieli nas poinformować, że tego dnia do Huaraz jednak nie jadą, a to jest przystanek końcowy. I tak właśnie powstało Pariacoto: bus jechał niby do Huaraz, czy gdziekolwiek indziej, ale tak długo stał w szczerym polu, że pasażerowie w końcu się osiedlili. To nie tak, że nie pytaliśmy dlaczego nie jedziemy; pytaliśmy tak, tak, jedziemy, za chwilę ruszamy, będzie pan zadowolony. Zabawa w domysły trwała dwie godziny i ruszyliśmy, by po stu metrach znów się zatrzymać. Tam zobaczyliśmy znak, który rozwiał wszystkie nasze wątpliwości i wyjaśnił sytuację. Otóż; jadąc do Huaraz wiedzieliśmy, że droga jest tam długa, kręta i niebezpieczna, ale nigdzie nie wyczytaliśmy, że jest także w budowie i między szóstą a osiemnastą jest zamknięta. Po chwili postoju robotnicy zaczęli nam machać i mogliśmy jechać dalej. Początkowo droga była równa i szeroka, ale już po kilku kilometrach zamieniła się w błoto i drastycznie się zwęziła. Dodatkowym smaczkiem były kamienie i ziemia z osuwisk, które blokowały połowę drogi, przez co kierowca musiał niejednokrotnie przejeżdżać po krawędzi przepaści. W dłoniach miąłem swoją czapkę i zastanawiałem się co będzie kiedy słońce zupełnie zajdzie. Miejscowi za to w ogóle nie podzielali moich obaw i w większości spali. Natomiast ci co nie mieli miejsc siedzących albo rozmawiali z kierowcami, albo spali na podłodze.

Około godziny dwudziestej w dolinie pokazały się nam światła Huaraz. Odetchnęliśmy z ulgą, że to już prawie koniec i oddaliśmy się przyjemności oglądania miasta z góry. Droga do centrum okazała się być w jeszcze gorszym stanie od tej którą mieliśmy już za sobą, ale przynajmniej nie groził nam już upadek w przepaść. Co najwyżej mogliśmy się przytulić do któregoś z domów, który najprawdopodobniej tej czułości by nie przetrwał. Przedzierając się przez przedmieścia rysował nam się obraz nędzy i rozpaczy, a droga, którą jechaliśmy była po prostu przestrzenią pomiędzy budynkami. Status drogi jej był daleki. Niemniej po kilkunastu minutach wjechaliśmy ostatecznie w jakąś bramę gdzie znajdował się nasz przystanek docelowy. Po przygodzie w Trujillo ustaliliśmy, że walimy do pierwszego hostelu z listy Lonely Planet i w ogóle nie zwracamy uwagi na miejscowych naganiaczy. Z teorii to by było na tyle, bo nie zdążyliśmy zdjąć naszych plecaków z autobusu kiedy podbiła do nas pani metr czterdzieści z ofertą noclegową. Wyjaśniamy, że nie, dziękujemy, że mamy, że nie jesteśmy zainteresowani, ale wtedy ona wyjęła wizytówki i ogłosiła; ten 15 soli za osobę, ten 10 soli za osobę. Na obu była rozrysowana mapka, a na niej zaznaczona pozycja danego hostelu. Po błyskawicznej naradzie zgodziliśmy się wypróbować ten za dziesięć soli. Nie bez obaw podreptaliśmy za nią do samochodu jej syna, który przez cały czas stał obok i przysłuchiwał się pertraktacjom. W samochodzie nieco się rozluźniliśmy i porozmawialiśmy z panią o naszych planach wobec jej miejscowości (gdzie wy się uczyliście hiszpańskiego?? w Ekwadorze?), ale nim temat się rozwinął wjechaliśmy w jakąś ciemną i wąską dziurę między warsztatem, a narzędziowym. O matko, no to koniec. Nie wiem dlaczego, ale przypomniał mi się wtedy epizod z filmu Głupi i głupszy gdzie Lloyd zapytany przez Harrego gdzie ma zakupy ten odpowiada, że okradła go przemiła starsza pani.
Kobieta chyba zauważyła nasze miny i powiedziała dont bi afrejd, ids hir, no i nakazała wysiadać. Ta jej angielszczyzna wcale nas nie rozluźniła, ale wysiedliśmy, zapłaciliśmy cztery sole za podwózkę (oferta specjalna, normalnie byłoby pięć, a tak naprawdę może trzy), po czym poszliśmy za nią w kolejną ciemną bramę. A tam…niespodzianka - hostel. Całkiem ładny (serio), piętrowy domek cały dla backpackersów. W patio gdzie stało kilka stołów, z których jeden okupowany był przez trójkę turystów, na oko z Europy, za nimi stało biurko, które robiło za recepcję lub/i skład ulotek, a w kominku obok żarzył się ogień. Ciepło i przytulnie.
 
Plaza de Armas, Huaraz

Powitał nas skromnej postury koleś, który idealnym angielskim objaśnił wstępnie co i jak, by następnie zaprowadzić nas do naszego pokoju. Dostaliśmy trójkę po dziesięć soli od osoby. Piętnaście jeśli chcemy mieć rano śniadanie, czyli; owsiankę, jajecznicę, grzanki, dżem, mate de coca/kawę/herbatę i co tam jeszcze sobie wymyślimy. Pewnie, że chcieliśmy. Gdy się rozpakowywaliśmy wparowała do nas pani metr czterdzieści i zostawiła ulotki. Mimo niespotykanej nachalności udało nam się ją szybko spławić z obietnicą, że następnego dnia na pewno skorzystamy z jej usług. Na dole odnaleźliśmy gościa, który nas przywitał i spytaliśmy gdzie w tym mieście można jeszcze o tej porze coś zjeść, a było już po godzinie 22. Bogdan, bo tak miał na imię, oznajmił, że takiej knajpy nie znajdziemy, ale narysował nam mapkę do sklepu, który powinien być jeszcze otwarty. Jagoda nie miała ochoty już wychodzić, więc poszliśmy z Markiem we dwójkę. Po prawej znajdował się plac targowy, co uzasadniało góry śmieci wokół, a po lewej mieliśmy mocno odrapane i zniszczone budynki. W niektórych bramach siedzieli ludzie i coś pili, także wiedzeni wiadomym instynktem wpakowaliśmy się do jednej z takich dziur. Wnętrze wyglądało trochę jak skup butelek w PRLu, ale zapach sugerował na skup jajek. Z zaplecza wyszła starsza kobieta i spytała czego się domagamy. Wskazała na orzeszki, kiedy dowiedziała się, że jedzenia. Może i lepiej, bo jeszcze byśmy coś tam zjedli. Na ulicy stał miejscowy z przenośnym grillem i coś tam robił, ale jeszcze nie byliśmy na tym etapie by jeść mięso z ulicy, także darowaliśmy sobie i wróciliśmy do hostelu. Poza tym nie chcieliśmy już być atrakcją dla miejscowych. Po tym spacerze chcieliśmy za wszelką cenę zmienić hostel na taki w lepszej okolicy, lecz rzeczywistość dnia następnego pokazała, że lepszej okolicy w Huaraz nie ma. 

Opisuję to miasto jako największą dziurę na świecie i jakbym bardzo żałował, że się tam w ogóle znalazłem, więc by być fair należy się tu mała notka historyczna; Huaraz zostało założone w połowie XVI wieku, lecz ciężko szukać na to dowodów w architekturze. Tylko w XX wieku miasto doznało dwóch dotkliwych kataklizmów, po których musiało odbudowywać się na nowo. W 1941 roku znaczna część miasta została pochowana pod lawiną błoną, a 31. maja 1970 cały region Ankash nawiedziło potężne trzęsienie ziemi (7,9), na skutek czego cała okolica została zmieciona z powierzchni ziemi razem z 70tysiącami dusz. Symbolem tej tragedii co prawda jest niedalekie Yungay, dla którego czas zatrzymał się w dniu trzęsienia, lecz i Huaraz ledwo co się podniosło. Obecna zabudowa jest przede wszystkim betonowa, ceglana i paskudnie chaotyczna, przez co bardzo trudno jest znaleźć coś, na czym można by na dłużej zawiesić oko. Obecnie Huaraz jest przyczółkiem dla osób, które chcą sobie pochodzić po tamtejszych łańcuchach w wysokich Andach, lub zainteresowanych Chavin de Huantar. Samo miasto trudno nazwać atrakcją samą w sobie. Przy Plaza de Armas znajduje się katedra, która wciąż jest odbudowywana, także wejść do niej się nie da, natomiast obok, pod wielkim namiotem znajduje się coś na kształt bazaru, gdzie sprzedaje się przede wszystkim pamiątki z regionu. I tak jak w Cajamarce można było tam kupić trochę chińszczyzny oraz całe mnóstwo miejscowych wyrobów. Zważywszy na pogodę oraz ilość budek spędziliśmy tam sporą część dnia. Następnie przeszliśmy na drugą stronę placu do muzeum archeologicznego. Spodziewałem się nędzy, ale miło mnie zaskoczyli, bo muzeum w Huaraz zaprezentowało dość ciekawą wystawę. Oczywiście nie obeszło się bez wszechobecnych wazoników, ale udałem, że ich nie widzę. Muzeum ma też ogródek, w którym nie wiedzieć czemu pomiędzy kamiennymi figurkami stoją plastikowe dinozaury. Archeologia, paleontologia – co za różnica? Następnie próbowaliśmy znaleźć biuro parku narodowego Huascarán, gdyż chcieliśmy nieco pochodzić po okolicznych górkach, ale nie mieliśmy pomysłu jak. W biurze informacji turystycznej dostaliśmy mapkę ale i tak nieco się pogubiliśmy, więc zaczepiliśmy pierwszego lepszego przechodnia i spytaliśmy o to biuro, na co ten całkowicie zmienił swoje dotychczasowe plany i zaprowadził nas pod same drzwi, po czym wyjaśnił facetowi w środku jaki mamy problem. Aż takich wskazówek nie oczekiwaliśmy, ale i tak rozpływaliśmy się w podziękowaniach za pomoc. W swoim osobistym rankingu w kategorii uprzejmość stawiam Peruwiańczyków na pierwszym miejscu. W środku dostaliśmy foldery i mapy okolicznych gór oraz propozycję wycieczek. Uznaliśmy, że na początek taka jednodniowa będzie w sam raz, a następnie będziemy myśleć co dalej. Niemniej w oczach Marka i Jagody widziałem, że dla nich taki krótki trekking to stanowczo za mało.

Wieczorem Bogdan zaprosił nas na Pisco-Party. Jest z pochodzenia Rumunem i różne koleje losu zatargały go aż do Peru. Tymi kolejami losu była przede wszystkim jego dziewczyna, chyba najpiękniejsza Peruwianka jaką dotychczas widziałem, która niestety nie chciała do nas dołączyć. W zamian mieliśmy trójkę Francuzów (dwie dziewczynki i chłopczyk) oraz Belga. Belg był pod pięćdziesiątkę i chwalił się, że zwiedził już całą Europę i kawał świata. Po chwili rozmowy okazało się, że Europa dla niego skończyła się na Wiedniu, bo dalej nie ma nic interesującego. Aha, fajnie. Francuzi byli bardziej obeznani, choć tylko z chłopcem dało się porozmawiać, bo płeć piękna nie władała żadnym innym językiem poza swoim. Taka niespodzianka. Bogdan nie żałował pisco do pisco sour, także szybko nam się rozmowy rozluźniły. Belg opuścił nas pierwszy, więc w piątkę przelecieliśmy wszystkie tematy jakie się dało. Nie obyło się bez Smoleńska i dość ciekawych koncepcji Bogdana na ten temat, ale nie chcieliśmy się wdawać w szczegóły i szybko odbiliśmy temat na inne tory. Padło na alkohol, który nam się akurat kończył. Poczułem, że to idealny moment na wyciągnięcie dobra narodowego, czyli Żołądkowej Gorzkiej. Ilość miałem haniebną, bo zaledwie ćwiartkę, ale na spróbowanie było. Bogdan się zachwycił, Francuz podobnie, a nam się od razu cieplej na sercach zrobiło. Następnie poszła jagodowa (w sensie, że Jagody) Żubrówka, ale już zachwytów u naszych nowych przyjaciół nie wzbudziła. Prawdę mówiąc ja też wolę z sokiem. Następnego dnia planowaliśmy pójść w góry do Laguna de Churup, więc podziękowaliśmy za gościnę i rozeszliśmy się do swoich łóżek.

Okolice Huaraz

Rano Bogdan zrobił nam śniadanie (jak wstał? nie wiem); wszystko co mieliśmy obiecane. Wciąż nie mogliśmy uwierzyć w jak świetne miejsce trafiliśmy, choć z początku bardzo się przed nim wzbranialiśmy. Bardzo niesłusznie. Szukam po googlach tego hostelu, ale nie wyrzuca mi żadnych wyników. Być może już nie istnieje... w każdym razie znajdował się między warsztatem, a narzędziowym na głównej ulicy (przelotówce właściwie) Confraternidad International Oeste, dokładnie na przeciwko stadionu miejskiego. Po co to piszę? A nuż ktoś przeczyta...
By dojść do Laguna de Churup trzeba najpierw złapać busa i podjechać jakieś czterdzieści minut do miejscowości Llupa. Następnie zostaje tylko uderzyć na szlak. Po drodze spotkaliśmy wielu lokalnych, którzy nie byliby sobą, gdyby nie spytali que tal? i nie cieszyli się, że nas widzą. Bardzo zdemotywowała nas pewna pani z dziećmi, która poganiając osła niemalże biegła, podczas gdy my próbowaliśmy się przyzwyczaić do nasilającej się zadyszki. To jednak 4000m n.p.m. Na granicy parku zapłaciliśmy pięć soli za wstęp i jedyne co nam pozostało to jakieś trzy godziny marszu do jeziorka. W moim przypadku wysokość zaczęła robić swoje, więc co chwilę się zatrzymywałem, by dać odpocząć nogom i głowie. Długo obijać się nie mogłem, bo Marek z Jagodą szli szybko, a pogoda zdawała się pogarszać. Po jakimś czasie pojawiło się pierwsze poważniejsze podejście; Aha, super, no i jak ja mam tam niby wejść? Stromo, mokro, zimno, odpowiedniego obuwia też nie miałem, ale mimo tych przeciwności jakoś się tam wdrapałem. Dalej droga wyglądała jak regularny szlak i było znacznie prościej, aż do momentu, kiedy trafiliśmy na kolejne skałki. Tym razem bardziej strome i w sąsiedztwie przepaści, ale za to ze stalową liną do asekuracji. Pogoda bardzo się pogorszyła i zaczął padać drobny deszcz. Idziemy. Najpierw Marek; łapy ma długie, nogi też, to wszedł szybko. Drugi miałem być ja. Ostrożnie wszedłem na skałę, lecz i tak prawa noga od razu mi uciekła iiii... lecęęęę..., a nie, jednak nie; w ostatniej chwili moja lewa ręka przytomnie złapała się liny. Prawie miałem swoje własne Alive! Dramat w Andach, tyle że raczej bez tego alive. Pozbierałem się w sobie i druga próba poszła mi znacznie lepiej. Na górze czekała na nas podobna atrakcja, ale już znacznie lżejsza, więc pokonaliśmy ją wszyscy bezboleśnie, ale kiedy zobaczyłem trzecią oznajmiłem: za chuja, nie ma szans! Podjąłem jednak próbę i szybko dałem sobie spokój. Uznałem, że skoro czeka mnie jeszcze ponad sześć tygodni w Ameryce Południowej, to na pewno ujrzę jeszcze nie jeden piękny widok i nic się złego nie stanie jak ten sobie odpuszczę.

Umówiliśmy się, że poczekam na nich na kamieniu pod drzewem. Założyłem pelerynę przeciwdeszczową w kolorach moro i zlałem się z tłem. Czekając zastanawiałem się co ja tam w ogóle robię; siedziałem w deszczu, na zimnym kamieniu, na wysokości jakichś 4500 metrów nad poziomem morza, od której pękała mi głowa, a tu jeszcze trzeba było zejść. Kląłem na czym świat stoi, bo tak naprawdę uwielbiam wszelkiego rodzaju trekkingi. Chodzenie po górach jest dla mnie przede wszystkim przyjemnością samą w sobie, lecz jakoś nie potrafię jej znaleźć podczas ulewnego deszczu, gdy jest zimno oraz gdy przez jeden zły ruch mogę zakończyć całą wycieczkę na dnie doliny. O podziwianiu widoków też można zapomnieć, nie mówiąc już o robieniu zdjęć. Jeśli ktoś lubi się sprawdzać w takich warunkach to w porządku, sam jednak nie czuję, bym musiał.
Nie czekałem na nich długo, bo trzecia lina znajdowała się niemalże na samym końcu szlaku. Gdy Marek z Jagodą odpoczęli ruszyliśmy w drogę powrotną. Wspólnie pokonaliśmy wszystkie przeszkody i po trzech godzinach dotarliśmy do miejscowości, od której zaczęliśmy. Część drogi wracaliśmy w konkretnej ulewie, więc co mi mogło przemoknąć to przemokło, przez co przy każdym oddechu niemalże czułem swoje płuca. Na dole spytaliśmy miejscowych czy wiedzą coś o ewentualnym busie do Huaraz. Powiedzieli, że może będzie za piętnaście minut, a może za godzinę… właściwie to nie wiadomo. Deszcz nie przestawał padać, a my z coraz większą tęsknotą wypatrywaliśmy busa lub czegokolwiek z kołami i wtedy jak z nieba spadł nam młody koleś w starej Toyocie z napisem Junior Taxi i zaproponował, że nas podwiezie za trzy sole od osoby. Dwa razy nie musiał powtarzać. Większość drogi przespałem i kiedy tylko dotarliśmy do hostelu zaaplikowałem sobie dwie aspiryny i zakopałem się w łóżku zostawiając pozostałym instrukcję, by w razie wojny przenieśli mnie w bezpieczne miejsce. Nie wiem czy ten gość ze starej Toyoty zdaje sobie sprawę z tego, że wyłaniając się z tej ulewy prawdopodobnie uratował mi zdrowie, a co za tym idzie kilka następnych dni wycieczki.
Obudziłem się dopiero późnym wieczorem. Zjadłem to co mi Jagoda z Markiem przynieśli z zakupów, zrobiłem pranie oraz sam wziąłem prysznic i w końcu mogłem wyjść do ludzi. Resztę wieczoru graliśmy w karty i rozmawialiśmy o minionym dniu. Humor i siły witalne wróciły do mnie na dobre i czułem wielką satysfakcję z dokonań tego dnia, niemniej powtórka nie wchodziła już w grę.
 
głowa kota
Marek jest archeologiem tuż przed obroną (no, był). Pracę licencjacką natomiast pisał o kulturze Chavin, której kolebką były okolice miejscowości Chavin de Huantar niedaleko Huaraz, więc to było oczywiste, że i tam się znajdziemy. Bagaże zostawiliśmy w hostelu, bo uznaliśmy, że skoro będziemy się tam tłuc prawie siedem godzin, to warto będzie coś zobaczyć z okolic i zostać na jedną noc. Biuro przewoźnika obsługującego linie do Chavin znaleźliśmy dwie ulicę od naszego hostelu, natomiast terminal jak się potem okazało znajdował się dwie bramy od naszej bazy. A tam pełen folklor. Do autobusu ludzie pakowali wszystko co tylko mogli; worki pełne mango, ryżu, warzyw, lub kukurydzy, wsiadano z siatami wypchanymi martwymi kurczakami, żywe upychano do luku bagażowego, ale i tak wygrał facet, który wpakował się do autobusu z żywą owcą.
Droga do Chavin de Huantar nie jest długa, ale jest pełna serpentyn, przez co czas jazdy bardzo się wydłuża. Raz zatrzymała nas policja i zabrano wszystkim dowody osobiste, natomiast na nasze paszporty nawet nie spojrzano. Gdy tak staliśmy od razu pojawili się sprzedawcy różnego rodzaju jedzenia i zaczęli się wydzierać. Konkurs na najgłośniejsze nawoływanie wygrała pani z kukurydzą, dzięki czemu chyba już na zawsze wryło mi się w pamięć, że Choclo to właśnie tamtejsza gotowana kukurydza. Policjanci nie znaleźli żadnego mordercy i w końcu puścili nas w dalszą drogę. Na miejscu byliśmy popołudniu i nie tracąc czasu wbiliśmy się do pierwszego lepszego pensjonatu. Nie mieliśmy się z czego rozpakowywać, więc zostawiliśmy tylko najmniej potrzebne rzeczy i poszliśmy na zwiad miasteczka. Akurat była sobota, więc cała miejscowość zdawała się być wyludniona. Tylko przy targu, gdzie wysiadaliśmy, kręciło się nieco ludzi, ale poza tym byliśmy w mieście duchów. W jednej z uliczek zjedliśmy obiad, gdzie zważywszy na porę wiele z menu już nie zostało, więc wszyscy wybraliśmy lomo saltado, tj. peruwiański gulasz. Trochę mięsa wołowego, sporo warzyw i kupa ryżu. Po obiedzie - Chavin de Huantar.

Chavin de Huantar
 
Wstęp na teren stanowiska kosztuje standardowe już jedenaście soli (sześć dla studenciaków), po czym można zacząć zwiedzanie. Uprzednio jeszcze trzeba opędzić się od tamtejszych przewodników. Wiem, że oni tak zarabiają na swój byt, ale my nie potrzebowaliśmy żadnego, bo przecież mieliśmy jednego ze sobą, który w temacie jest biegły jak mało kto. Z podstawowych faktów o tym miejscu; kompleks składa się przede wszystkim z Zamku oraz Wczesnej Świątyni. W centralnej jej części stoi Lanzon, czyli podłużne, wysokie na cztery i pół metra, wyciosane w granicie bóstwo, do którego można dojść pokonując niewielki labirynt w środku. To w Chavin było ruchome i przy pomocy wody wydawało złowieszcze i dudniące odgłosy, także miejscowy idąc porozmawiać z bogami miał wrażenie, że naprawdę z nimi rozmawia. Niesamowitość tego spotkania z bogiem potęgowało wcześniejsze spożycie halucynogennego kaktusa, także szamani mogli człowiekiem manipulować do woli. W kulturze Chavin ważną rolę odkrywał także kot. Jego wizerunki można znaleźć na wielu płaskorzeźbach na terenie kompleksu. Ponadto mury świątyni ozdobione były kamiennymi głowami ukazującymi przemianę człowieka w kota. Dokładnie nie ustalono jakiego, ale najczęściej można spotkać się z opinią, że chodziło o jaguara. Oczywiście każda następna głowa różniła się od poprzedniej.
Po przejściu całości ruszyliśmy z Jagodą do wyjścia zostawiając Marka, który chciał się jeszcze dokładnie rozejrzeć. W jego sytuacji to zupełnie zrozumiałe; właśnie spełniło się jedno z największych marzeń jego życia. Potem opowiadał, że ochrona musiała go przegonić z góry świątyni, bo ponoć nie usłyszał jak na niego gwizdali. Pewnie, że nie słyszał.
Przeszliśmy miasteczko wzdłuż i wszerz i na więcej nie mieliśmy ochoty. Wróciliśmy więc do pensjonatu i jedyne co mogliśmy zrobić to włączyć telewizor. Niedługo dołączył do nas Marek i zmęczeni dniem szybko poszliśmy spać.

Według pani z recepcji o siódmej rano powinien być autobus do Huaraz. Nie chcieliśmy ryzykować, więc stawiliśmy się na przystanku kwadrans przed tą godziną. Oczekując obserwowaliśmy jak miasteczko budziło się do życia, a właściwie już nim tętniło, przynajmniej w okolicy targu. Przypominam tylko, że była niedziela przed siódmą rano. Bez ciągłego handlu tamtejsze małe miejscowości nie miałyby prawa bytu. Mieliśmy bardzo dużo czasu na te obserwację, bo nasz transport nie chciał się pojawić i dopiero przed ósmą nadjechał autobus do Limy, który nas zabrał do miejscowości Catac, gdzie zmieniliśmy transport na małego busa jadącego do Huaraz. Następnego dnia mieliśmy się rozstać, więc ja kupiłem sobie bilet do Casmy, a następnie poszliśmy wypożyczyć namiot dla Marka i Jagody. Studiując dokładnie mini przewodnik jaki dostaliśmy w biurze parku narodowego oboje uznali, że czterodniowa wycieczka będzie idealna. Ale to wymagało namiotu, którego nie mieli. Jak pisałem Huaraz to miasto skąd można jechać albo do Chavin, albo właśnie w góry, także jest sporo miejsc gdzie można taki sprzęt wypożyczyć. Co więcej Bogdan znał właściciela jednego z takich punktów i zaoferował się pomóc. Nie do końca wiedział jak tam trafić, wiec spytał pierwszego napotkanego miejscowego o drogę. Od słowa do słowa wyszło jakie mamy plany i skąd jesteśmy na co ten odwrócił się do Marka i spytał w języku Reja Czy mówisz po polsku? Więcej nie potrafił, ale my i tak chwilę się zbieraliśmy z chodnika. Po trzech tygodniach pobytu w Peru wiedziałem już, że Peruwiańczycy kojarzą Polskę i Polaków, głównie za sprawą papieża, no i część ma tu swoją rodzinę, ale jeszcze żaden po polsku do nas nie przemówił. Nie spodziewaliśmy się tego, zwłaszcza w takim miejscu jak zapomniane przez wszystkich Huaraz. Znajomy Bogdana okazał się być starym górołazem i choć polskiego nie znał, to bardzo cenił sobie Tatry i wręcz uwielbiał Zakopane i okolice. Trochę pogrzebał na zapleczu i znalazł odpowiedni namiot dla Marka i Jagody. Chwilę jeszcze porozmawialiśmy i musieliśmy wracać, bo dla odmiany znów zaczęło lać. Ulewę przeczekaliśmy w knajpie, gdzie zjedliśmy obiad za 3,5 sola, czyli mniej więcej 1€. Pełen standardowy zestaw; zupa, drugie danie oraz kompot do popicia. Wszystko w ogromnych ilościach i smaczne. Ściana wody na zewnątrz nie chciała ustąpić, więc postanowiliśmy jeszcze chwilę zostać w lokalu, zwłaszcza, że niedługo potem dołączyli do nas Bogdan, ze swoją dziewczyną, o rdzennym peruwiańskim imieniu Tania (nie dociekaliśmy skąd to).
Na resztę popołudnia nie mieliśmy zbyt wielu planów, więc tylko gdy Jagoda z Markiem spakowali się na swoją wycieczkę, usiedliśmy na patio przy piwku i debatowaliśmy z Bogdanem na przeróżne tematy. Jeszcze kilka miesięcy po powrocie miałem z nim kontakt przez facebooka, lecz niestety i to się urwało. Nie wiem co teraz robi i gdzie jest, ale mam nadzieję, że radzi sobie świetnie.

Następnego dnia bardzo wcześnie rano moi dotychczasowi towarzysze podróży założyli swoje plecaki na plecy i wyruszyli szukać szczęścia w górach. Teraz już wiem, że je znaleźli i bardziej spełnieni wrócić nie mogli, lecz wszystkich szczegółów dowiedziałem się po powrocie do Polski, bo w Ameryce Południowej już się nie spotkaliśmy.
 
Następna część -> tutaj

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester