Ameryka Południowa: cz.3 - Peru

Chan-Chan

Obudziłem się w mało ergonomicznej pozycji, a gdy odwróciłem głowę ku oknu oczom mym ukazała się ruina. Chyba dojeżdżamy pomyślałem, choć była dopiero godzina ósma, a według planu w Trujillo mieliśmy być przed dziesiątą. Widocznie na Panamericanie nie było korków. Tą ruiną okazał się być nasz terminal autobusowy, więc pozbieraliśmy co nasze i wyszliśmy odkryć gdzie jesteśmy. Nie zdążyliśmy odebrać bagaży kiedy mieliśmy na głowie taksówkarza, który za wszelką cenę chciał nas wozić. Umówiliśmy się z nim na kilka soli i kazaliśmy zawieźć się na ulicę Colon gdzie miał znajdować się znaleziony przez Internet hostel. No i był razem z ciszą w środku, co nasz taksiarz od razu zauważył i zaczął opowiadać jakie to on świetne miejsce zna i tylko 20 soli za osobę, i blisko centrum, i spodoba się i chodźcie, wsiadajcie… W zasadzie wiele do stracenia nie mieliśmy więc podjechaliśmy z nim te kilka przecznic. Właśnie; kilka przecznic. Z tą bliskością centrum to się nieco z prawdą minął, jednak cenę podał dobrą. W środku najgorzej nie było, lecz mimo to po ogarnięciu się wyszliśmy na miasto spróbować jeszcze raz na ulicy Colon. Tym razem mieliśmy szczęście i drzwi otworzyła nam miła pani, z którą po chwili negocjacji umówiliśmy się na następne dwie noce, po czym w końcu poszliśmy nieco pozwiedzać.


Trujillo

Trujillo objawiło nam się jako małe i dość ciche miasteczko, mimo, że jest pięć razy większe od Krakowa. Powodem mogło być to, że liczba mieszkańców jest mniej więcej taka sama, a wrażenie wyludnienia potęgował fakt, że trafiliśmy akurat w weekend. W poszukiwaniu jedzenia trafiliśmy do niewielkiej knajpki gdzieś w centrum, gdzie najedliśmy się za sześć soli od twarzy. Jagoda chciała wypróbować miejscowy sos, a że lubi ostre, to sobie nie żałowała, przez co prawie nam potem uschła, gdyż Peruwiańczycy wychodzą z założenia, że jeśli sos nie wyciska łez z oczu, to to w ogóle nie jest sos. Przy okazji zakochaliśmy się w tamtejszej przystawce, którą są smażone ziarna kukurydzy. Pasują do piwa. Następnie wróciliśmy podziwiać katedrę na Plaza de Armas, by w końcu spocząć w naszym świetnie dobranym hostelu przed telewizorem. Telewizor i kablówka to podstawowe wyposażenie niemal każdego pokoju w niemal każdym pensjonacie w Peru. Co prawda nie przyjechaliśmy tam oglądać telewizji wieczorami, ale czasem to miły dodatek do wieczornej alkoholizacji. Tego dnia padło na HBO i Full Metal Jacket.

Chan-Chan

Rano znów poszliśmy na ulicę Colon. Drzwi hostelu otworzyła nam ta sama pani co dzień wcześniej, która, jak się potem okazało, była tam służącą, więc automatycznie dla naszych zepsutych przez Family Guy beretów stała się Consuelą. Nie siedzieliśmy długo, bo główną atrakcją dnia miały być ruiny Chan-Chan. Consuela pokierowała nas na jedną z głównych ulic gdzie złapaliśmy collectivo, co kosztowało nas to jakieś gro… centavos i po dwudziestu minutach byliśmy w okolicach Chan-Chan. Kierowca wysadził nas na środku niczego i wskazał ubitą drogę wiodącą jeszcze dalej w pustynię. Na horyzoncie rysowały się jakieś adobe-podobne zabudowania co sugerowało, że rzeczywiście jesteśmy bliżej niż dalej. Chan-Chan to ruiny miasta zbudowanego przez kulturę Chimu na długo przed tym kiedy Inkowie zaczęli robić swoje tournee po okolicach. Mieli więc czas, by się rozbudować i po rozmiarze przedsięwzięcia można wnioskować, że czasu nie marnowali. Cały teren stanowiska archeologicznego jest nieogrodzony i przewodniki ostrzegają przed napadami w tamtych okolicach, niemniej my nie widzieliśmy nawet potencjalnego zagrożenia. No, chyba, żebyśmy się tam zgubili. Po większej części można sobie łazić bez żadnej kontroli, ale część muzealna jest już płatna jedenaście soli (sześć dla studenciaków), ale za to bilet jest na cztery różne atrakcje w okolicach.


Huanchaco

Kilka dni wcześniej widziałem Pachacamac, który zrobił na mnie spore wrażenie i niestety Chan-Chan nie sprostało wyzwaniu. Niech się na mnie sypią gromy archeologów ale nic na to nie poradzę. Kiedy Marek z Jagodą byli już szczęśliwi pojechaliśmy jeszcze kawałek na północ do Huanchaco. To miejsce znane jest przede wszystkim z wysokich fal, które pozwalają bawić się w surfing oraz peruwiańskich łódek caballitos de totora. Są to jednoosobowe, długie, przypominające kajak łódki używane przez tamtejszych rybaków. Część jest wystawiona na plaży jako ekspozycja, ale widzieliśmy też kilka na wodzie, więc jak najbardziej jest to konstrukcja pływająca. Pokręciliśmy się jeszcze po plaży i wróciliśmy kolejnym collectivo do Trujillo. Bileter miał pewien problem z wydaniem nam reszty, ale nasi współpasażerowie dokładnie mu wyliczyli ile ma nam oddać. Wieczorem w hostelu spotkaliśmy naszą gospodynię, która zaprosiła nas na pisco sour – drink z pisco; tamtejszego alkoholu pędzonego na winogronach. Nie jest to wino, ale nie jest to też wódka. Można spotkać się z nazwą whisky, ale aż tak daleko bym się nie posuwał. Do tego dolewamy trochę soku z limonek, wody z dużą ilością cukru, białko i kropelka sosu tabasco jak ktoś lubi. Nawet dobre, ale fanem nie zostałem. Pisco traktowane jest tam jako dobro narodowe, ale o to dobro upominają się też Chilijczycy. Nie wiem kto ma rację, wiem, że miejscowość o nazwie Pisco znajduje się w Peru, a alkohol ma swoje święto w lutym. I to mi wystarczy.


Huaca de la Luna

Nasza gospodyni gościła właśnie znajomych z Brazylii, więc podziękowaliśmy i grzecznie wycofaliśmy się do swojego pokoju zaplanować sobie ostatni dzień w Trujillo.
Padło na Huaca de la Luna oraz Huaca del Sol. Ta druga wciąż czeka na odkrycie, ale tę pierwszą można zwiedzać prawie po całości. Dostać się tam jest bardzo łatwo, bo w centrum wystarczy złapać collectivo, które zawozi nas pod samo wejście do Piramidy Księżyca. Prawdę mówiąc bardziej spodziewaliśmy się wywózki na tamtejszy koniec świata i kilka razy chcieliśmy wysiadać, ale koleś przy drzwiach uspokajał nas, że jeszcze nie i on powie kiedy. Jak dojechaliśmy to już nawet nie musiał, bo te kupy kamieni trochę jednak rzucają się w oczy. Obie piramidy dzieli pewien dystans gdzie w przeszłości znajdowało się miasto, którego pozostałości są obecnie odkopywane. Tam wejść się nie da, ale można podziwiać całość z góry Huaca de la Luna. Gdybyśmy mieli na tyle kondycji to wdrapalibyśmy się na Huaca del Sol, ale zostało nam na tyle rozumu, by jednak tego nie robić i zadowoliliśmy się oględzinami u jej stóp. Kiedy ją okopią tego nie wiadomo. W styczniu roku 2011 przewodniczka wspominała coś o roku 2012, ale zważywszy na tempo prac przy znacznie mniejszej piramidzie księżycowej to nie wydaje mi się, by zdziałali coś do końca tej dekady. Prawdę mówiąc nie wiem jak z tym teraz stoją.
Wróciliśmy do Trujillo i resztę dnia spędziliśmy w Internecie szukając tanich połączeń do Chiclayo oraz sprawdzając tamtejszą bazę hosteli. Pierwszy problem rozwiązała nasza gospodyni rysując nam na mapie trasę na dworzec skąd odjeżdżają busy, a odpowiedzi na pozostałe pytania znaleźliśmy w Lonely Planet.

Z Trujillo do Chiclayo jedzie się około trzech godzin. Autobus był o standardzie jakiego nawet w Europie nie widziałem. Kosztował nas niecałe dwadzieścia soli, a w cenie biletu, poza wygodnymi fotelami, był oczywiście jakiś mały catering, uśmiech do kamery i film po hiszpańsku.


Chiclayo
W przeciwieństwie do poprzedniego miasta, stolica Lambayeque powitała nas upałem, gwarem i tłumem ludzi nacierającym zewsząd. Z natury stronie od takich miejsc, ale nie tym razem; od razu było widać, że to miasto żyje. Pokochałem je od pierwszej sekundy. Mapę mieliśmy dość prowizoryczną, ale dobrą na tyle, by dojść do hostelu (oczywiście pierwszego na liście w lonely planet). Nazywał się San Lucas i kosztował nas piętnaście soli od osoby, z czego ja z Markiem dostaliśmy dwójkę z karaluchem, a Jagoda jedynkę. Wciąż było dość wcześnie, a nas rozpierała energia, więc w recepcji pobraliśmy wskazówki jak dostać się do Lambayeque gdzie znajduje się muzeum Sipan i kilkadziesiąt minut później byliśmy na miejscu. Kierowca wysadził nas na dość sporym skrzyżowaniu w pobliżu wielkiego bazaru, ale muzeum nie było nigdzie widać. Okazało się, że wszystko jest w porządku, a muzeum znajduje się właśnie za tym wielkim bazarem. Kilka lat temu Peru zainwestowało spore pieniądze w swoje dziedzictwo kulturowe i właśnie staliśmy przed jednym z rezultatów. Muzeum jest wielkie, czerwone i za wielkim płotem. Po zakupie biletów trzeba rozbroić się z wszelkich plecaków, toreb, telefonów komórkowych, aparatów fotograficznych i zostawić to wszystko w szatni. Wyjątków nie ma, bo przy wejściu stoją ochroniarze z wyrywaczami metalu. Mili, acz konsekwentni. Natomiast wnętrze to już opad szczęki na dobre; ekspozycja, światło, muzyka, multimedia – to wszystko pięknie ze sobą współgra. Schodząc piętro po piętrze dotarliśmy w końcu do rekonstrukcji pochówku głównego bohatera i naszego gospodarza El Señor de Sipán. Ciekawostką i istotnym faktem jest to, iż sam grób jak i cała reszta w momencie odkrycia, co stało się zaledwie dwadzieścia parę lat temu, wciąż zawierał wszystko co zostało do niego złożone. Szczęśliwym trafem nikt wcześniej się o niego nie potknął i nie ograbił, dzięki czemu muzeum w Lambayeque ma się teraz czym pochwalić i byłoby grzechem to miejsce ominąć. Nawet ja, ignorant, zostawiłem tam kawałek serca (i parę zębów ze szczęki).
Tak nakręceni następnego dnia pojechaliśmy busem do piramidy gdzie to wszystko zostało znalezione. Tam również jest muzeum, lecz już znacznie mniej ciekawe od tego w Lambayeque. Sama piramida za to w ogóle na kolana nie rzuca i wygląda bardziej jak większa kupa piachu, co by tłumaczyło fakt, że tak długo nikt na nią nie trafił. Okolice natomiast są piękne; można zrobić sobie spacer po okolicy wyznaczonym szlakiem lub wpaść do wioski, gdzie kobiety oferują miejscowe rękodzieło. Nie zajmuję się zbieractwem pamiątek, ale zostawiłem tam kilka soli. Z powrotem do miasta zabrał nas bus, z którego wysiedliśmy obok jednej z atrakcji Chiclayo – Mercado de los Brujos. Niestety nie zdawaliśmy sobie sprawy co to za miejsce i ostatecznie nie odwiedziliśmy żadnej wiedźmy. Marek z Jagodą żałowali, ja również, lecz na mnie czarownice i ich wytwory czekały jeszcze w zupełnie innym miejscu.

Wieczór spędziliśmy na dachu hostelu gdzie do naszej żywej dyskusji dołączył gość tam mający pokój.
-A więc, rozmawiacie po polsku?
-O, no tak, jak poznałeś?
-A, bo w Polsce się urodziłem.
Dokładnie na Śląsku skąd wyjechał do Berlina przedszkolakiem będąc. Z polskiego pamiętał tylko ogórki oraz buraczki. Znacznie lepiej szło Kasi, Brytyjce w Wiedniu urodzonej, której matką jest Polka w Londynie mieszkająca. Piliśmy Cusceno, rozmawialiśmy o Ameryce Południowej, gdzie byliśmy i gdzie zamierzamy się znaleźć. Rozgrywkę wygrała Brytyjka, która już wtedy była już w podróży siódmy miesiąc i czekały ją kolejne trzy. Na następny dzień każdy miał inne plany, więc dopiliśmy swoje piwa i poszliśmy spać.
Tucume

Nasza trójka miała w planie wycieczkę do Túcume, tym razem już zorganizowaną. Ciekawostką jest, że biur oferujących wycieczki jest mnóstwo, biją się o każdego klienta, a busy i tak zawsze mają pełne. Podejrzewam, że i bez tego by były, ale za to właściciele nie mieliby zabawy, a potencjalni klienci nie mieli szansy niczego wytargować. A tak wszyscy są szczęśliwi. Nasz bus również miał zajęte wszystkie miejsca i byliśmy w nim jedynymi gringos. Cóż, Chiclayo nie leży na najbardziej obleganym turystycznym szlaku, przez co białych turystów jest mniej, co jest także powodem, dla którego nie ma potrzeby zatrudniać anglojęzycznych przewodników. Nasza przewodniczka mówiła tylko po hiszpańsku, ale tak pięknie i wyraźnie, że nie mieliśmy większych problemów ze skumaniem o czym nam opowiadała. Pierwszym przystankiem było muzeum zaraz za miastem. Kolejne wazoniki, kolejne zdjęcia dziur w ziemi, nie zainteresowałem się. Drugą atrakcją była znajdująca się kilkaset metrów dalej knajpa, gdzie wszystkie busy zjeżdżają na obiad. Podczas kiedy tam siedzieliśmy przyjechały kolejne dwa, a my wciąż byliśmy jedynymi gringo i dodatkową atrakcją dla lokalsów. Zmarnowaliśmy tam mnóstwo czasu, zwłaszcza, że dla nas było stanowczo za wcześnie na obiad, ale w końcu dojechaliśmy do Tucume. Jest to stanowisko archeologiczne, gdzie odkryto sporą grupę piramid-świątyń. Można się tam wspinać po ścieżkach i oglądnąć wszystko z góry, lecz na zorganizowanej wycieczce zbyt wiele czasu na to nie dają, także ledwo zdążyliśmy wejść na jeden szczyt i już nas wołali z powrotem. Ostatnim przystankiem było muzeum w Lambayeque. Dopiero co tam byliśmy, więc dogadaliśmy się z przewodniczką, że grzecznie poczekamy w pobliżu, co wykorzystaliśmy na obiad. Nie chcieliśmy znów iść do kurczakowni, więc rozejrzeliśmy się uważniej po okolicznych uliczkach i w oczy rzuciła nam się mała knajpka z wielkim napisem MENU w oknie. Było już dość późno i nie byliśmy pewni czy jeszcze będzie otwarte, ale ku naszemu szczęściu było. Restauracja była dość specyficzna, bo urządzono ją w salonie - takim najzwyklejszym dużym pokoju w M3. Przy ścianach stały półki pełne książek, w rogu przy oknie był telewizor, a obok znajdowała się sofa. Stolik dalej siedziała rodzina właściciela, który stawał na głowie ze szczęścia, że nas widzi. Przez cały dzień z jego menu prawie wszystko wyszło, ale co miał to zaproponował: talerz zupy nalanej według zasady jak się nie wyleje to za mało nalane, drugie, jakiś gulasz; tyle tego, że niewiele brakowało, abym z nim przegrał, oraz do popicia pędzona na zapleczu chicha. Taki obiad w domowej atmosferze przy miłej rozmowie kosztował nas cztery sole od osoby. Gdyby ktoś tam kiedyś był to bardzo polecam: Av. Pascual Saco 126, przy niewielkim placyku naprzeciwko muzeum Sipan. Może się komuś przyda.

O umówionej godzinie poszliśmy poszukać naszego busa, lecz to on szybciej znalazł nas. Grupy jeszcze nie było, więc zamieniliśmy parę zdań z kierowcą, który jako fan piłki nożnej kojarzył Bońka i Lato. Cała Ameryka Południowa żyje tym sportem, więc nie było się czemu dziwić, ale i tak kilka chwil wcześniej bardziej zadziwił nas właściciel restauracji, który o Polsce miał całkiem spore pojęcie. Zresztą w tym temacie Peruwiańczycy zaskakiwali nas jeszcze nie raz.
Grupa w bólach zebrała się do busa i w końcu wróciliśmy do Chiclayo. Ostatnią rzeczą jaką zrobiliśmy tego dnia był zakup biletów autobusowych na następny dzień do Cajamarci. Pomimo tego, iż byliśmy oczarowani to mieliśmy już dość pustyni i gorąca i bardzo wyczekiwaliśmy zmiany klimatu, powietrza oraz kolorów. 
 
Następna część -> tutaj

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester