Ameryka Południowa: cz.4 - Peru
Nasz terminal, który tym razem był nawet całym dworcem, znajdował się
kilka przecznic od hostelu, także nie potrzebowaliśmy podwózki. Na
miejscu znaleźliśmy budkę naszego przewoźnika gdzie oddaliśmy nasze
bagaże w nadziei, że je jeszcze kiedyś zobaczymy. Pan z miejsca
zaznaczył, że o 7 nigdzie nie pojedziemy, ale jest szansa na 7:20 po
czym odesłał nas na płytę z, nazwijmy to szumnie, peronami. Tam
autobusów w ciul, jedne po prostu stały, inne przyjeżdżały, pozostałe
odjeżdżały, a to wszystko na dość niewielkiej przestrzeni, więc z
podziwem obserwowaliśmy ten taniec w wykonaniu kierowców stojąc na
skraju płyty. W końcu przyjechał i nasz. Trochę to trwało nim dobił na
swoją pozycję, ale i tak byliśmy szczęśliwi, że jednak jest. Tym razem
nikt nie chciał pobrać naszych odcisków palców, nie wszedł z kamerą do
środka, ani nawet nie sprawdził wykrywaczem metali. Za to kiedy już
jechaliśmy steward ogłosił, że droga do Cajamarci jest długa i
niebezpieczna i ku chwale Pana wyjął gitarę i zaczął śpiewać pieśni
religijne. Ale nie patetyczne, że się człowiek sam chce ukamienować,
tylko z latynoskim zacięciem, więc przez moment było całkiem wesoło.
Ludzie reagowali żywo, śpiewali, klaskali, Alleluja i do przodu.
Następnie na środek wyszedł łysy, starszy gość i wygłosił całe kazanie.
Facet mówił niewyraźnie, autobus hałasował i nic z tego nie rozumiałem,
więc skupiłem się bardziej na widoku z okna, bo ten miał się niedługo
zmienić z pustynnego na bardziej zielony i pofałdowany. Po jakimś czasie
autobus zaczął się piąć po serpentynach ku górze, a nasz kierowca
rozpoczął zabawę z kolumną cystern kto kogo ile razy wyprzedzi.
Dojechaliśmy jednak cało i wczesnym popołudniem byliśmy już na wysokości
2700m n.p.m., w Cajamarce, mieście, w którym historia imperium Inków
dobiegła końca.
Nie mieliśmy wybranego hostelu, więc weszliśmy do pierwszego, który zauważyliśmy po przyjeździe. Gość w recepcji podał cenę sześćdziesięciu soli za trójkę, więc przyjęliśmy. Ładnie, czysto, prawie w centrum, widok z okna na jakąś ruinę, czyli standard, ale nie wszystko grało jak powinno, bo prysznic miał kosztować kolejne trzy sole. Co więcej z tego co zrozumieliśmy miałby on zostać nam przyniesiony. Trochę nie wiem w jaki sposób miałoby się to odbyć, lecz mimo to zostaliśmy tam na dwie noce, bo głupio nam było się już wycofywać. Poza tym łóżka były wręcz genialne; duże, miękkie, z górą koców i poduszek. Zostawiliśmy na nich bety i poszliśmy zwiedzić miasteczko.
Nie mieliśmy wybranego hostelu, więc weszliśmy do pierwszego, który zauważyliśmy po przyjeździe. Gość w recepcji podał cenę sześćdziesięciu soli za trójkę, więc przyjęliśmy. Ładnie, czysto, prawie w centrum, widok z okna na jakąś ruinę, czyli standard, ale nie wszystko grało jak powinno, bo prysznic miał kosztować kolejne trzy sole. Co więcej z tego co zrozumieliśmy miałby on zostać nam przyniesiony. Trochę nie wiem w jaki sposób miałoby się to odbyć, lecz mimo to zostaliśmy tam na dwie noce, bo głupio nam było się już wycofywać. Poza tym łóżka były wręcz genialne; duże, miękkie, z górą koców i poduszek. Zostawiliśmy na nich bety i poszliśmy zwiedzić miasteczko.
Woow, jak tu ładnie! Wąskie uliczki,
ładne domki z drewnianymi balkonami, wszystko kolorowe i góralskie.
Jagoda wypatrzyła na ulicy dwie babcie ubrane w lokalne stroje i nim
zdążyłem ją uprzedzić, że bez spytania o zgodę nie powinna kierować na
nie aparatu było już za późno. Babcie podbiły do niej, że jak to tak bez
pytania, bez pozwolenia, że nie wolno, że dwa sole się należy.
Generalnie lokalni są bardzo życzliwi i przyjaźnie nastawieni do obcych,
jednak przyzwyczaili się do tego, że ich kolorowe stroje i wysokie
kapelusze są dla turystów, a zwłaszcza gringo, atrakcją, więc nie wahają
się tego wykorzystywać. Nie wiem czy historia zna sytuację kiedy
miejscowy odmówiłby pozowania do zdjęcia. Wystarczy tylko spytać i
podziękować jakąś monetą. Inna sprawa, że w wielu przewodnikach oraz na
setkach pocztówek są zdjęcia miejscowych w lokalnych strojach i nie
wydaje mi się, by dostawali jakiekolwiek tantiemy z tego tytułu.
Natomiast w górach pod każdym kamieniem można znaleźć lokalną
dziewczynkę z owieczką, która bardzo chętnie zapozuje do zdjęcia na tle
gór. W Cajamarce, jak i pewnie wszędzie na świecie, to kobiety są
bardziej przywiązane do tradycyjnego stroju i chodzą w nim na co dzień,
nawet do pracy w polu. Po spędzeniu ponad tygodnia na wybrzeżu była to
dla nas miła kulturowa odmiana, która nas ostatecznie oczarowała. Na
Cerro Santa Apolonia wyszliśmy wąską uliczką
wzdłuż której ciągnęły się niewielkie sklepy i kramy z pamiątkami. Jak
wszędzie było tam trochę chińszczyzny, ale poza tym oferowano całą masę
miejscowych wyrobów, przeważnie ze skóry i koralików oraz góry czapek,
rękawiczek, szalików i swetrów z alpaki. Na wzgórzu znajduje się
wydrążone w skale krzesło,
z którego według legendy sam Atahualpa spoglądał na swoje włości. Poza
tym jest przyjemny park, który pełni funkcję miejsca schadzek
miejscowych par.
W dole, przy Plaza de Armas znajduje się piękna, XVII/XVIII wieczna katedra, która jest dowodem na idiotyczność hiszpańskiego prawa (co z drugiej strony czyni ją wyjątkową), gdyż w założeniach konstrukcyjnych od początku był plan nie ukończenia budowy wież w celu uniknięcia zapłacenia podatku Koronie.
W dole, przy Plaza de Armas znajduje się piękna, XVII/XVIII wieczna katedra, która jest dowodem na idiotyczność hiszpańskiego prawa (co z drugiej strony czyni ją wyjątkową), gdyż w założeniach konstrukcyjnych od początku był plan nie ukończenia budowy wież w celu uniknięcia zapłacenia podatku Koronie.
Następnego dnia rano pojechaliśmy busem do Baños del Inca, gdzie
wspomniany król Inków królewskie pośladki moczył. Przedsiębiorczy
Peruwiańczycy zrobili z tego aquapark,
więc darowaliśmy sobie wejście do środka, zwłaszcza, że koszt to
dziesięć soli, a my i tak nie mieliśmy ze sobą gaci na zmianę.
Obeszliśmy kompleks z jednej strony, chwilę pospacerowaliśmy po samej
dzielnicy, po czym wsiedliśmy do collectivo jadącego do drugiej atrakcji
– wioski Otuzco. Miejscowość ta znana jest z Ventanillas de Otuzco - preinkaskiego cmentarza. Ma on postać wnęk wykutych w litej skale gdzie składane były szczątki zmarłych. Okna
są dość małe i płytkie, także by kogoś tam złożyć, trzeba było
najpierw… no właśnie złożyć. Żeby to było możliwe zostawiano zmarłego na
zewnątrz i czekano aż biologia zrobi swoje i to co zostawało wkładano
do wykutych wnęk. Trzeba było być wysoko postawionym obywatelem by sobie
na to zasłużyć. Całość znajduje się w bardzo malowniczej okolicy,
która nieco przypomina nasze Bieszczady i warto wydać trzy sole na busa z
Cajamarki na podróż tam i z powrotem. Niemniej chodzą ploty, że
gruzińska Wardzia bardziej urywa dupę. Pospacerowaliśmy po okolicach i
wróciliśmy do miasta. Jagoda miała dość tej wysokości i wróciła do
pensjonatu, a my z Markiem poszliśmy na obiad oraz poszukać tańszego
hostelu z prysznicem. Pierwsze udało się zdobyć dość szybko, chociaż
tyle czasu ile musiałem czekać na swoje danie to mi już nikt nie odda, a
drugie wymagało większego wysiłku, mimo że wcale nie musiało, bo jak to
zwykle bywa najprostsze rozwiązania są przeważnie najlepsze i najtańszy
hostel znajdował się przy samym Plaza de Armas. Pięknym, przepięknym Plaza de Armas.
Zarezerwowaliśmy w nim miejsce na kolejną noc za dziesięć soli od
osoby. Z Markiem mieliśmy różne koncepcje zwiedzania, więc by sobie nie
zawadzać poszliśmy każdy w swoją stronę. Ja robiłem zdjęcia w centrum i
pakowałem się do uliczek, gdzie strach było wchodzić. Niemniej byłem tak
oczarowany tym miasteczkiem, że nie dopuszczałem do siebie myśli, że
może być ono niebezpieczne. Poznałem też na czym polega karnawał po
peruwiańsku; wzdłuż ulic, na tych uroczych balkonikach stoją nie mniej
urocze dzieci i z uroczym dla siebie wdziękiem ciskają balonami z wodą w
przechodniów. Można też dostać serię z pistoletu (ba! karabinu!) na
wodę lub po prostu z wiadra, ale to już rzadziej. Co cwańsze dzieci
strzelają z samochodów lub leją wodą po samochodach. Śmingus-dyngus
przez miesiąc. Niemniej tam to polega na lekkim pokropieniu przechodnia,
takie balony z wodą też nie są wielkie, i szczerze wątpię by
komukolwiek przyszłoby do głowy wpaść z ekipą do autobusu i z wiader lać
po ludziach.
Właściciel pensjonatu, w którym się zatrzymaliśmy miał dość ciekawe podejście do bezpieczeństwa, bo gdy tylko wychodził to zaciągał wejście kratą i zamykał na kłódkę. Oczywiście klucz miał tylko on. Gdybyśmy mieli możliwość wejścia i wyjścia to nawet pogratulowałbym pomysłu, bo obok był bazar, ale kiedy się nam to ogranicza to już tak wesoło nie jest. Na szczęście pan posiadał małe dziecię, które jak się wydarło to się ktoś pojawiał. Wieczorem wspólnie uzgodniliśmy, że by dojechać do Cumbe Mayo i coś z tego mieć trzeba będzie wziąć wycieczkę zorganizowaną. Sytuacja podobna do tej z Chiclayo, także problemu z wybraniem najlepszej nie było, a nawet dostaliśmy zniżkę.
Właściciel pensjonatu, w którym się zatrzymaliśmy miał dość ciekawe podejście do bezpieczeństwa, bo gdy tylko wychodził to zaciągał wejście kratą i zamykał na kłódkę. Oczywiście klucz miał tylko on. Gdybyśmy mieli możliwość wejścia i wyjścia to nawet pogratulowałbym pomysłu, bo obok był bazar, ale kiedy się nam to ogranicza to już tak wesoło nie jest. Na szczęście pan posiadał małe dziecię, które jak się wydarło to się ktoś pojawiał. Wieczorem wspólnie uzgodniliśmy, że by dojechać do Cumbe Mayo i coś z tego mieć trzeba będzie wziąć wycieczkę zorganizowaną. Sytuacja podobna do tej z Chiclayo, także problemu z wybraniem najlepszej nie było, a nawet dostaliśmy zniżkę.
Cumbe Mayo |
Rano przenieśliśmy plecaki do hostelu przy Plaza de Armas i poszliśmy do
biura gdzie kupiliśmy wycieczkę. Chwilę musieliśmy poczekać na
przewodnika, ale kiedy w końcu się pojawił to podjechał bus i ruszyliśmy
w stronę doliny. Pierwszym przystankiem był punkt widokowy
na Cajamarkę. Tam facet zaczął nam opowiadać szczegółowo o mieście; ile
ma lat, ile ludzi tam żyje, z czego żyją, co uprawiają, co porabiają,
że to najlepsze miejsce na świecie i jak to fajnie tam żyć. Patrząc na
nie z góry oraz mając za sobą niecałe dwa dni w tym mieście szło mu
nawet uwierzyć. Napstrykaliśmy setki fot i wróciliśmy do busa. Niedługo
potem w oddali zaczął pojawiać się kamienny las co oznaczało, że
jesteśmy coraz bliżej. Zatrzymaliśmy się koło niewielkiej chatki,
gdzie miejscowi sprzedawali przede wszystkim Coca-Colę i słodycze.
Gdzie nie spojrzeć kręciły się ubrane w tradycyjne stroje dzieci i
zachęcały do robienia im zdjęć. Cena wyjściowa to 1$, ale każda moneta
jest równie pożądana. Ja dałem sola za zdjęcie dziewczynce o imieniu Maria, która siedziała na uboczu z owieczką.
Kolejny etap to przejście przez szczelinę w skale. Niektórzy mieli problemy, bo ciasno, stromo, klaustrofobicznie i zupełnie ciemno. A po drugiej strony; oooo, aaaa, łaaa. Cudnie. Z jednej strony skały, z drugiej skały, a po środku dolina. Pogoda też super. Czas, wiatr i trzęsienia ziemi tak je zerodowały, że z daleka rzeczywiście wyglądają jak skalny las. Miejscowi nazywają je Los Frailones. Przewodnik kiedy orientował się, że nie do końca łapiemy jego hiszpański opowiadał nam wszystko jeszcze raz, powoli ale żwawo gestykulując. Poza tym był żywo zainteresowany skąd jesteśmy i wielką radość sprawiła mu wymiana monet. A dobrze rozumiem, że bardzo można się z tego ucieszyć i sam kilka tygodni później znalazłszy na lotnisku monetę z RPA cieszyłem się jak w swoje dziesiąte urodziny kiedy dostałem pierwsze Lego.
Cumbe Mayo to nie tylko skały i dolina, ale także ciągnące się na długości kilku kilometrów, wykute ponad trzy i pół tysiąca lat temu i to w litej skale kanały i akwedukty. Nie jestem biegły w epokach, więc to sprawdziłem i jeśli Internet mnie nie okłamał to w tamtych czasach ludzie nie znali jeszcze żelaza. Perfekcyjność wykonania oraz fakt, iż do dziś znamy motywów tej inwestycji zmuszają człowieka do refleksji nad historią tej części świata. Mnie te przemyślenia dopadły dużo później, a wtedy rozpływałem się nad okolicami, do których moje serce bardzo się przywiązało.
Wycieczka do Cumbe Mayo trwa zaledwie cztery godziny i pozbawia dwudziestu soli, niemniej kiedy już się przebywa w okolicach to grzechem byłoby opuścić. Nam zostało jeszcze całe pół dnia w Cajamarce do zagospodarowania i musieliśmy wymyślić co robimy dalej. Żołądki podały nam gotową odpowiedź więc pokierowaliśmy się do pierwszej lepszej knajpy. Po wycieczce mieliśmy świetne humory i przypomnieliśmy sobie, że w tym kraju, a szczególnie w tym regionie można zjeść pieczoną świnkę morską. Cuy się to nazywa. Pytamy więc, czy jest. Jest. Super, wzięliśmy zestaw za dziewięć soli, który dostaliśmy prawie od razu. W co lepszych i droższych restauracjach można dostać całą świnkę, z główką i łapkami, my płacąc grosze dostaliśmy po połowie i to dość nierówno. Mnie przypadła prawa połówka bez głowy, czego trochę żałowałem, bo ponoć jest przesąd, iż należy wyłamać ząb pierwszej zjedzonej śwince morskiej i zachować go na szczęście. Taką okazję miała Jagoda. Beata Pawlikowska w swojej książeczce Blondynka w Peru opisuje swoją świnkę na jakichś czterech stronach. Najbardziej podoba mi się fragment, w którym czytamy, iż większość nieprzygotowanych turystów blednie i mdleje, albo zaczyna krzyczeć. Że co? Taki mały gryzoń, nawet pieczony, nie wygląda jakoś specjalnie inaczej niż np. kawałek kurczaka i nie ma też specyficznego smaku, lecz jego mięso jest rzeczywiście bardzo delikatne. Niemniej najeść się tym nie da, no bo mięsa tam tyle co w śwince morskiej właśnie. Dopchaliśmy się więc ryżem i sałatką i wyszliśmy zadowoleni z faktu, że mamy jedną ciekawostkę za sobą.
Kolejny etap to przejście przez szczelinę w skale. Niektórzy mieli problemy, bo ciasno, stromo, klaustrofobicznie i zupełnie ciemno. A po drugiej strony; oooo, aaaa, łaaa. Cudnie. Z jednej strony skały, z drugiej skały, a po środku dolina. Pogoda też super. Czas, wiatr i trzęsienia ziemi tak je zerodowały, że z daleka rzeczywiście wyglądają jak skalny las. Miejscowi nazywają je Los Frailones. Przewodnik kiedy orientował się, że nie do końca łapiemy jego hiszpański opowiadał nam wszystko jeszcze raz, powoli ale żwawo gestykulując. Poza tym był żywo zainteresowany skąd jesteśmy i wielką radość sprawiła mu wymiana monet. A dobrze rozumiem, że bardzo można się z tego ucieszyć i sam kilka tygodni później znalazłszy na lotnisku monetę z RPA cieszyłem się jak w swoje dziesiąte urodziny kiedy dostałem pierwsze Lego.
Cumbe Mayo to nie tylko skały i dolina, ale także ciągnące się na długości kilku kilometrów, wykute ponad trzy i pół tysiąca lat temu i to w litej skale kanały i akwedukty. Nie jestem biegły w epokach, więc to sprawdziłem i jeśli Internet mnie nie okłamał to w tamtych czasach ludzie nie znali jeszcze żelaza. Perfekcyjność wykonania oraz fakt, iż do dziś znamy motywów tej inwestycji zmuszają człowieka do refleksji nad historią tej części świata. Mnie te przemyślenia dopadły dużo później, a wtedy rozpływałem się nad okolicami, do których moje serce bardzo się przywiązało.
Wycieczka do Cumbe Mayo trwa zaledwie cztery godziny i pozbawia dwudziestu soli, niemniej kiedy już się przebywa w okolicach to grzechem byłoby opuścić. Nam zostało jeszcze całe pół dnia w Cajamarce do zagospodarowania i musieliśmy wymyślić co robimy dalej. Żołądki podały nam gotową odpowiedź więc pokierowaliśmy się do pierwszej lepszej knajpy. Po wycieczce mieliśmy świetne humory i przypomnieliśmy sobie, że w tym kraju, a szczególnie w tym regionie można zjeść pieczoną świnkę morską. Cuy się to nazywa. Pytamy więc, czy jest. Jest. Super, wzięliśmy zestaw za dziewięć soli, który dostaliśmy prawie od razu. W co lepszych i droższych restauracjach można dostać całą świnkę, z główką i łapkami, my płacąc grosze dostaliśmy po połowie i to dość nierówno. Mnie przypadła prawa połówka bez głowy, czego trochę żałowałem, bo ponoć jest przesąd, iż należy wyłamać ząb pierwszej zjedzonej śwince morskiej i zachować go na szczęście. Taką okazję miała Jagoda. Beata Pawlikowska w swojej książeczce Blondynka w Peru opisuje swoją świnkę na jakichś czterech stronach. Najbardziej podoba mi się fragment, w którym czytamy, iż większość nieprzygotowanych turystów blednie i mdleje, albo zaczyna krzyczeć. Że co? Taki mały gryzoń, nawet pieczony, nie wygląda jakoś specjalnie inaczej niż np. kawałek kurczaka i nie ma też specyficznego smaku, lecz jego mięso jest rzeczywiście bardzo delikatne. Niemniej najeść się tym nie da, no bo mięsa tam tyle co w śwince morskiej właśnie. Dopchaliśmy się więc ryżem i sałatką i wyszliśmy zadowoleni z faktu, że mamy jedną ciekawostkę za sobą.
Kadedra, Cajamarca |
Po obiedzie chcieliśmy się ruszyć do muzeów, ale był akurat poniedziałek
i wszystko, łącznie z El Cuarto del Rescate, było zamknięte. Jeśli mi
na czymś zależało to właśnie na tym ostatnim, gdyż jest to jedyna
budowla inkaska w mieście. W tym małym budynku, chałupce raczej,
zbierane było złoto i srebro na okup za Atahualpę (Sala Okupu w końcu),
który wpadłszy na obiad do Pizarra został przez niego uwięziony, a w
końcu zamordowany, no bo nie wiedzieć czemu bardzo nie chciał przejść na
chrześcijaństwo. W ostatniej chwili ponoć wziął chrzest, więc kościół w
swej nieograniczonej wielkoduszności zmienił mu karę ze spalenia na
stosie na uduszenie.
Następnego dnia musieliśmy wrócić do Trujillo, by stamtąd jakoś dostać się do Huaraz, więc zależało nam na czasie, niemniej powyższe atrakcje także chcieliśmy jeszcze oblecieć. Kupiliśmy bilety na 10:30 z nadzieją, że muzea naprawdę są otwierane o godzinie dziewiątej.
Wieczór spędziliśmy na Plaza de Armas podziwiając piękne iluminacje okolicznych budynków oraz rozmawiając z Carlosem, studentem z Trujillo, który zaczepił nas na placu. Studiował język angielski, ale od niedawna, niemniej wystarczająco długo byśmy mogli się biegle z nim porozumiewać po spangielsku. Dał nam trochę rad jak poruszać się po Peru, niestety potwierdził to co już wiedzieliśmy;
-większość Peruwiańczyków jest w porządku, ale im ciemniej tym jest ich mniej.
Opowiedział nam też o swoim starciu z miejscowym, który bardzo źle zareagował na wieść, że Carlos nie odda mu swoich butów i sięgnął po cegłówkę, której użył od razu. Na szczęście nie trafił, w co uwierzyliśmy, no bo w końcu z Carlosem rozmawialiśmy. W zamian powiedzieliśmy mu o swoich planach na najbliższe kilka dni na co ten zaczął nas prawie błagać, byśmy nie pchali się do tego Huaraz w nocy. Nie zamierzaliśmy. Nie, że ludzie cegłami rzucają, tylko, że droga nie fajna. Zrobiło się jednak późno, więc pożegnaliśmy naszego nowego kolegę i wróciliśmy do hostelu spakować rzeczy i wziąć w końcu prysznic, gdzie jak się potem okazało temperaturę wody mogliśmy dowolnie ustawiać od zimnej po lodowatą.
El Cuarto del Rescate znajduje się w podworcu kamienicy stojącej przy jednej z ulic prowadzących do Plaza de Armas i przed jej wejściem znaleźliśmy się już przed dziewiątą. Do 9:15 drzwi nawet nie drgnęły, więc ruszyliśmy do muzeum archeologicznego, gdzie można było już wejść. Kupiliśmy bilety, który jeden kosztuje cztery sole i jest na wszystkie trzy atrakcje. Szybko przelecieliśmy to muzeum i pobiegliśmy do etnograficznego, gdzie udało mi się nawet nieco ucieszyć, a stamtąd wróciliśmy do punktu wyjścia. Na szczęście było otwarte i chętnych do zwiedzania było niewiele, więc mogliśmy się swobodnie rozejrzeć. Domek stoi na niewielkiej skale i ma jakieś dwanaście metrów kwadratowych. Do środka wejść nie wolno, ale nie strzelają jak się to zrobi. Na jednej ze ścian zaznaczono dokąd Inkowie mieli sypać złoto, by wykupić swojego władcę z niewoli, a wysokość ta odpowiada wysokości Atahualpy z wyciągniętą do góry ręką, według czego można stwierdzić, że to kawał chłopa był, ale widocznie dla Pizarra był za krótki. Jest też kamień na którym według legendy zachowały się ślady krwi zainteresowanego.
W poczuciem spełnionego obowiązku wróciliśmy do hostelu, zabraliśmy rzeczy i pojechaliśmy taksówką na terminal, skąd odjechaliśmy w stronę Trujillo. Nie bardzo chcieliśmy wracać drugi raz do tego samego miasta, ale nie istnieje bezpośrednie połączenie między Cajamarcą i Huaraz, a co więcej nie ma nawet takiej drogi. Z drugiej strony w Trujillo mieliśmy już obadany miły przyczółek dokąd udaliśmy się zaraz po wyjściu z terminalu autobusowego. Ten jednak znajdował się w zupełnie nie zbadanej jeszcze przez nas części miasta, więc po chwili spaceru zdecydowaliśmy się wziąć taksówkę.
Pisząc, że Trujillo jest pięć razy większe od Krakowa nie żartowałem. Jadąc do hostelu odkryliśmy to miasto z zupełnie innej strony; żywej, ruchliwej, głośnej i kolorowej i trochę nawet żałowaliśmy, że nie poznaliśmy jej wcześniej, niemniej nie aż tak bardzo, by zostawać tam kolejny dzień.
Consuela poznała nas od razu i przygarnęła na kolejną noc. W końcu też dopadliśmy Internet i mogliśmy udowodnić, że wciąż żyjemy oraz wychwalić Cajamarkę i okolice pod niebiosa. Humory popsuła nam właścicielka przybytku oznajmiając, że nie ma porannych busów do Huaraz, ale jest kilka wieczorem. Takie nas średnio interesowały, więc wybadaliśmy jeszcze sytuację w Internecie i uznaliśmy, że najsensowniej będzie pojechać do Chimbote i tam szukać szczęścia. Po śniadaniu złapaliśmy taksówkę, której kierowca potwierdził nasze obawy, niemniej byliśmy już zdecydowani na podjęcie próby z Chimbote. Znaleźliśmy się tam po nieco ponad dwóch godzinach jazdy, podczas których jakiś facet namawiał wszystkich do zakupu chińskich ziół dobrych na każde zło świata, i od razu zaczęliśmy badać sytuację. Sprawę bardzo ułatwił fakt, iż Chimbote posiada duży dworzec autobusowy i nie trzeba snuć się po mieście w poszukiwaniu firm przewozowych. Znaleźliśmy transport za dwadzieścia trzy sole o godzinie trzynastej, więc długo się nie zastanawialiśmy. Marek chwilę jeszcze negocjował z przewoźnikiem, który oferował transport o czternastej, ale jednak wygrała bardziej dogodna godzina. Nie chcieliśmy spędzać na tym dworcu nie wiadomo ile czasu, zwłaszcza, że w sąsiedztwie znajdowała się dość spora przetwórnia ryb..., no, i wiadomo jak rześko było.
Na płycie postojowej znaleźliśmy niewielkiego jak na autobus, niebieskiego Mercedesa z podwyższonym podwoziem. Chłopak z biura wskazał go jako nasz, więc załadowaliśmy bagaże na dach, a siebie na tył autobusu. Za niecałe osiem godzin znów mieliśmy się znaleźć na wysokości 3000m n.p.m. Mieście w wysokich Andach. W Huaraz.
Następnego dnia musieliśmy wrócić do Trujillo, by stamtąd jakoś dostać się do Huaraz, więc zależało nam na czasie, niemniej powyższe atrakcje także chcieliśmy jeszcze oblecieć. Kupiliśmy bilety na 10:30 z nadzieją, że muzea naprawdę są otwierane o godzinie dziewiątej.
Wieczór spędziliśmy na Plaza de Armas podziwiając piękne iluminacje okolicznych budynków oraz rozmawiając z Carlosem, studentem z Trujillo, który zaczepił nas na placu. Studiował język angielski, ale od niedawna, niemniej wystarczająco długo byśmy mogli się biegle z nim porozumiewać po spangielsku. Dał nam trochę rad jak poruszać się po Peru, niestety potwierdził to co już wiedzieliśmy;
-większość Peruwiańczyków jest w porządku, ale im ciemniej tym jest ich mniej.
Opowiedział nam też o swoim starciu z miejscowym, który bardzo źle zareagował na wieść, że Carlos nie odda mu swoich butów i sięgnął po cegłówkę, której użył od razu. Na szczęście nie trafił, w co uwierzyliśmy, no bo w końcu z Carlosem rozmawialiśmy. W zamian powiedzieliśmy mu o swoich planach na najbliższe kilka dni na co ten zaczął nas prawie błagać, byśmy nie pchali się do tego Huaraz w nocy. Nie zamierzaliśmy. Nie, że ludzie cegłami rzucają, tylko, że droga nie fajna. Zrobiło się jednak późno, więc pożegnaliśmy naszego nowego kolegę i wróciliśmy do hostelu spakować rzeczy i wziąć w końcu prysznic, gdzie jak się potem okazało temperaturę wody mogliśmy dowolnie ustawiać od zimnej po lodowatą.
El Cuarto del Rescate znajduje się w podworcu kamienicy stojącej przy jednej z ulic prowadzących do Plaza de Armas i przed jej wejściem znaleźliśmy się już przed dziewiątą. Do 9:15 drzwi nawet nie drgnęły, więc ruszyliśmy do muzeum archeologicznego, gdzie można było już wejść. Kupiliśmy bilety, który jeden kosztuje cztery sole i jest na wszystkie trzy atrakcje. Szybko przelecieliśmy to muzeum i pobiegliśmy do etnograficznego, gdzie udało mi się nawet nieco ucieszyć, a stamtąd wróciliśmy do punktu wyjścia. Na szczęście było otwarte i chętnych do zwiedzania było niewiele, więc mogliśmy się swobodnie rozejrzeć. Domek stoi na niewielkiej skale i ma jakieś dwanaście metrów kwadratowych. Do środka wejść nie wolno, ale nie strzelają jak się to zrobi. Na jednej ze ścian zaznaczono dokąd Inkowie mieli sypać złoto, by wykupić swojego władcę z niewoli, a wysokość ta odpowiada wysokości Atahualpy z wyciągniętą do góry ręką, według czego można stwierdzić, że to kawał chłopa był, ale widocznie dla Pizarra był za krótki. Jest też kamień na którym według legendy zachowały się ślady krwi zainteresowanego.
W poczuciem spełnionego obowiązku wróciliśmy do hostelu, zabraliśmy rzeczy i pojechaliśmy taksówką na terminal, skąd odjechaliśmy w stronę Trujillo. Nie bardzo chcieliśmy wracać drugi raz do tego samego miasta, ale nie istnieje bezpośrednie połączenie między Cajamarcą i Huaraz, a co więcej nie ma nawet takiej drogi. Z drugiej strony w Trujillo mieliśmy już obadany miły przyczółek dokąd udaliśmy się zaraz po wyjściu z terminalu autobusowego. Ten jednak znajdował się w zupełnie nie zbadanej jeszcze przez nas części miasta, więc po chwili spaceru zdecydowaliśmy się wziąć taksówkę.
Pisząc, że Trujillo jest pięć razy większe od Krakowa nie żartowałem. Jadąc do hostelu odkryliśmy to miasto z zupełnie innej strony; żywej, ruchliwej, głośnej i kolorowej i trochę nawet żałowaliśmy, że nie poznaliśmy jej wcześniej, niemniej nie aż tak bardzo, by zostawać tam kolejny dzień.
Consuela poznała nas od razu i przygarnęła na kolejną noc. W końcu też dopadliśmy Internet i mogliśmy udowodnić, że wciąż żyjemy oraz wychwalić Cajamarkę i okolice pod niebiosa. Humory popsuła nam właścicielka przybytku oznajmiając, że nie ma porannych busów do Huaraz, ale jest kilka wieczorem. Takie nas średnio interesowały, więc wybadaliśmy jeszcze sytuację w Internecie i uznaliśmy, że najsensowniej będzie pojechać do Chimbote i tam szukać szczęścia. Po śniadaniu złapaliśmy taksówkę, której kierowca potwierdził nasze obawy, niemniej byliśmy już zdecydowani na podjęcie próby z Chimbote. Znaleźliśmy się tam po nieco ponad dwóch godzinach jazdy, podczas których jakiś facet namawiał wszystkich do zakupu chińskich ziół dobrych na każde zło świata, i od razu zaczęliśmy badać sytuację. Sprawę bardzo ułatwił fakt, iż Chimbote posiada duży dworzec autobusowy i nie trzeba snuć się po mieście w poszukiwaniu firm przewozowych. Znaleźliśmy transport za dwadzieścia trzy sole o godzinie trzynastej, więc długo się nie zastanawialiśmy. Marek chwilę jeszcze negocjował z przewoźnikiem, który oferował transport o czternastej, ale jednak wygrała bardziej dogodna godzina. Nie chcieliśmy spędzać na tym dworcu nie wiadomo ile czasu, zwłaszcza, że w sąsiedztwie znajdowała się dość spora przetwórnia ryb..., no, i wiadomo jak rześko było.
Na płycie postojowej znaleźliśmy niewielkiego jak na autobus, niebieskiego Mercedesa z podwyższonym podwoziem. Chłopak z biura wskazał go jako nasz, więc załadowaliśmy bagaże na dach, a siebie na tył autobusu. Za niecałe osiem godzin znów mieliśmy się znaleźć na wysokości 3000m n.p.m. Mieście w wysokich Andach. W Huaraz.
Następna część -> tutaj
Komentarze
Prześlij komentarz