Było - Jest: Liptowski Mikułasz

Jaka inflacja? Jaka pandemia? Jaka wojna? Jakie 14000 zł za metr? Wstawaj Adam! Jest lipiec 2006, pakuj słowackie Korony, gacie na basen i buty w góry, a ja czekam w Seicento pod blokiem!

Dacie wiarę, że on przyjechał o 5:30? Dziś prawdopodobnie kazałbym mu spadać i wrócić za 2 godziny minimum... po czym pewnie i tak bym wstał, bo by mi było szkoda nie. Wyjazd do Liptowskiego Mikułaszu w tamte gorące i suche wakacje, te, w które rząd modlił się w Sejmie o deszcz, był bardzo spontaniczny. Wszystko, łącznie z noclegiem, kombinowane było na miejscu. Przygotowanie również było minimalne, natomiast plan prosty - trochę basenów, trochę gór. Finalnie jechała nas wtedy trójka.

Tym razem sytuacja była niemal identyczna. W lipcu Ania zagadnęła, że skoro Peter, szwagier, będzie w sierpniu Polsce, to gdyby udało mi się wziąć trochę wolnego, to można by pojechać w trójkę na jakiś camping; albo tu w Polsce albo gdzieś w północnej Słowacji. Peter, oddany fan wszelkich aquaparków, zwłaszcza tego wrocławskiego, podjął temat szybciej niż ja w ogóle zdążyłem zgłosić urlop i zawczasu zaopatrzył się w namiot i materac. U nas organizacja szła nieco gorzej,  bo na przykład namiot udało nam się pożyczyć na trzy dni przed. Ku pamięci; na przyszłość można po prostu podjechać do najbliższego Decathlonu i pożyczyć tam.

Gdzieś pod Chopokiem, Słowacja

Chcieliśmy wyruszyć koło dziewiątej rano, by po dojechaniu na miejsce i rozbiciu namiotów wskoczyć sobie jeszcze na Chopok, lecz niestety w dniu wyjazdu okazało się, że nie będzie nam dane tak szybko opuścić Krakowa jakbyśmy tego chcieli. Spróbowaliśmy i tak, ale szczytu nie osiągnęliśmy. Szlak wybraliśmy zresztą koszmarny, bo jak się okazało to w ogóle nie był szlak tylko jakaś droga techniczna do wycinki drzew i obsługi wyciągu, i co się tam nakurwilem to moje. Potem schodziliśmy trasą narciarską, więc prawdopodobnie również źle, ale mimo wszystko był to cudownie orzeźwiający spacer w absolutnie przepięknym miejscu na Ziemi z widokami jak z pocztówek. I to wszystko przy 'złotej godzinie'.

Zmęczeni i głodni, ale bardzo z siebie zadowoleni wróciliśmy do Liptowskiego Mikułaszu i tam, na celebrowanie wyjazdu, wybraliśmy lokal Liptovar - restaurację słowacką z własnym browarem. Jedzenie bardzo ok, piwerko też super, a ceny jeszcze lepsze. 3€ za duże, lokalne piwo - takie cuda tylko tam. Ponadto nie brak opinii, iż Vyprážaný syr jest tam najlepszy w całej Słowacji.

Tamtego wieczoru nie miałem już okazji sprawdzić co się w mieście pozmieniało, więc ubłagałem, by w dniu wyjazdu jeszcze wrócić do miasta na chwilę, bym mógł rzucić obiektywem w parę miejsc. Udało się, a poniżej efekty zmian, które zaszły w tym niewielkim, zaledwie trzydziestotysięcznym słowackim miasteczku. Spacerujemy w zasadzie tylko wokół Námestie Osloboditeľov, czyli tamtejszego Rynku. I tak też to miejsce będę nazywać, bo to już najwyższy czas, by poprawić ten adres.

Muzeum Janka Kráľa, lipiec 2006

Muzeum Janka Kráľa, sierpień 2023

kamienica przy Rynku, lipiec 2006

kamienica przy Rynku, sierpień 2023

Kamieniczka zgrabnie zamykająca róg Rynku i ulicy 1. maja, lipiec 2006

Kamieniczka zgrabnie zamykająca róg Rynku i ulicy 1. maja, sierpień 2023

I ta sama, tylko od frontu, lipiec 2006

i ta sama, tylko od frontu, sierpień 2023

Fontána metamorfózy, lipiec 2006

Fontána metamorfózy, sierpień 2023

I raz jeszcze fontanna, Rynek i widok w stronę Námestí Mieru, lipiec 2006

i sierpień 2023

Podobnie jak w 2006 tak i w 2023 w Liptowskim Mikułaszu byłem zaledwie chwilę. I to tak dosłownie - ledwie na kawę, kofolę i ciastko. Tym samym nie było żadnego większego zwiedzania, więc nic więcej niż powyższe nie mam ani do pokazania, ani do opowiedzenia. 
Cóż, zdjęcia powyżej również nie niosą za sobą wielkiej historii. Chociaż to również może być pozorne. Być może to kwestia wieku, a może to zmęczenie ciągłymi zmianami wokół, ale powyższe porównania są dla mnie na swój sposób kojące. Mam momenty, w których chciałbym zamieszkać w takim właśnie spokojnym miasteczku, gdzie czas mija wolniej, a ludzie nie biegają tam i z powrotem jak po dobrym kebabie. Natomiast zmiany, jak już w ogóle jakieś są, są powolne, subtelne i niewielkie. To przecież nie zawsze oznacza stagnację i coś złego. Czasem to znak stabilizacji i spokoju.

---

Liptowski Mikułasz był więc tylko krótkim przystankiem na naszej drodze, bo plany na północną Słowację były bardziej rozbudowane. Park wodny Tatralandia jednak z nich wypadł. W kontekście tego wpisu trochę szkoda, bo i tam coś udało by mi się porównać, jednak cenowo nie chciało się to spiąć. Pluskanie było jednak punktem obowiązkowym na naszej liście, więc pojechaliśmy do AquaCity w Popradzie. Jeśli dobrze patrzę, to baseny + wellness w Tatralandii to obecnie koszt dość konkretny, bo 54€, natomiast w AquaCity wyszło nas to po 38€. Opłacało się więc pojechać dalej, a przy okazji mogliśmy rzucić okiem na górujący nad Słowakami Gerlach. 

Ukryć się nie da, że popradzki aquapark jest już nieco zmurszały i dziabnięty zębem czasu, lecz w niczym to nie przeszkadza - wszystko działa, zjeżdżalnie są, woda ciepła jest, zimna jest, bąbelki również - więc gra, a ja mogę obiecać, że nudzić się tam nie sposób. Strefa wellness natomiast wygląda na całkiem nową lub jest po niedawnym remoncie. W cenie biletu mieliśmy tam wstęp na trzy godziny i choć z saunami jestem już zapoznany to pierwotnie nie wyobrażałem, że aż tyle można tam siedzieć. Teraz już wiem i uprzedzam zawczasu - otóż można i to znacznie dłużej. Ani nawet udało się przysnąć.

---

Pluskanie i Liptowski Mikułasz mieliśmy już zatem odhaczone i na naszej krótkiej liście zostały już tylko górki - Słowacki Raj. Nieudany czwartkowy atak na Chopok nie zniechęcił nas do trekkingu po słowackich górach i w dniu powrotu zrobiliśmy sobie szybką przebieżkę po dolinie Suchá Belá. Nomen omen świetna nazwa zważywszy, że idzie się dosłownie rzeką.

Szlak doliną Suchá Belá, Słowacja

Pogoda na wycieczkę była idealna - sucho, ciepło, słońce grzało ile mogło, ja natomiast humor miałem paskudny. Od rana coś mruczałem i burczałem, że oesu, że wszystko boli, że ja nie chcę, i że ble, ale w końcu przekupili mnie frytkami i spojrzałem łaskawiej na ten szlak. Szlak doliną Suchá Belá nie jest bowiem łatwy, a po dwóch nocach w namiocie kondycyjnie byłem przygotowany na co najwyżej leżenie w hamaku i to też pod warunkiem, że ktoś mnie tam wcześniej złoży. Marudziłem więc strasznie, lecz koniec końców - jak zawsze zresztą - nie żałuję wyjścia. Bo choć wymagający, to również fajny to szlak, tylko trzeba uważać na każdym kroku, by sobie nie zrobić krzywdy. I to już bez ironii - tam naprawdę trzeba mieć się na baczności przy każdym kroku i mieć do tego jako-taką kondycję. Pomimo tego szlak powinno pokonać zarówno dziecko jak i bardziej sprawny emeryt. My widzieliśmy i jednych i drugich i prawdę mówiąc było to całkiem motywujące. No bo co? Dwunastolatka wchodzi to ja nie wejdę? Niedoczekanie!

---

Nie mam wielu zdjęć z tego wyjazdu, więc na pocieszenie campingowy kitku;


 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester