Ti amo, Bergamo!

Bergamo

Wtedy, tam i o tej – tyle wystarczy, by spotkać się z Kasią i Piotrkiem. I za którymś razem wymyśliliśmy, że przydałby nam się taki szybki citybreak. Kierunek dowolny, byle było tanio i może nie za zimno, bo te podłe miesiące jednak wciąż przed nami. No i bez swoich połówek. Tak jak kiedyś, przed ośmioma laty, kiedy pokecieliśmy do Andaluzji i bawiliśmy się świetnie. Czas to powtórzyć!

Każdy trochę poszperał po Internecie i wszystkim najprzyjaźniej wyglądały Włochy. Ja tylko robiłem problemy, bo wystrzelałem się z wolnych dni, a do tego sytuacja na zakładzie była taka, że nawet gdybym miał jakiś dzień wolny to i tak pewnie bym go nie dostał. I to był znaczny problem, bo trzeba było lecieć w piątek po pracy, a wrócić w niedzielę i też im później tym lepiej. I to wcale nie jest łatwe. Ramy ciasne, a wybór skąpy, ale udało się – wybraliśmy loty do Bergamo i z powrotem.

Mnie samemu zdarzyło się tam być już trzy razy – za pierwszym razem odkrywałem uroki spania na lotnisku i to było tyle z tej wizyty. Za drugim coś tam udało mi się zobaczyć, lecz niewiele, gdyż większość czasu spędziłem na jakimś festynie z rodziną mojej hostki z Couchsurfing. I dopiero za trzecim razem zobaczyłem coś więcej z tego miasta i od razu bardzo mi się spodobało. Wracaliśmy z Anią wtedy z Malty i Bergamo znów było tylko krótkim, ledwo kilkugodzinnym przystankiem, lecz na dłuższy spacer wystarczyło. Tym razem miało być inaczej – Bergamo to cel. No, Bergamo i okolice.

Bergamo w 2017. Żuraw wciąż stoi gdzie stał

Po skończeniu klepanin w pracowe klawiaturki zapakowaliśmy się wszyscy do piotrkowego Seata ochrzczonego imieniem Hugo i pojechaliśmy na Balice. I w sumie tu taka dygresja, bo normalnie pewnie pojechalibyśmy autobusem, a być może i pociągiem, ale przy trzech osobach to się po prostu mija z rozumem. Koszt zostawienia samochodu na pobliskim parkingu jest śmiesznie niski, a te powstają jak grzyby po deszczu na każdej dostępnej działce, nawet najmniejszej, bo transport zbiorowy jak był zły, tak pozostaje fatalny. I drogi. I niezsynchronizowany. I planując dziś wylot z Balic nawet nie patrzę już na pociąg czy MPK, bo to nie ma sensu. Chociaż chciałbym inaczej. I ta uporczywa myśl nie daje mi spokoju, bo jak to może być możliwe, że największy i najpoważniejszy regionalny port lotniczy w Polsce, który obecnie planuje budowę drugiego pasa oraz aspiruje do obsługi dziesięciu milionów pasażerów rocznie, ma tak skąpy i źle zorganizowany dojazd do i z miasta? A to nawet nie jest daleko! Wielu to pewnie nie ruszy, powie, że oj tam oj tam, ale ten stan rzeczy jest jedną z wielu przyczyn, dlaczego po Krakowie jeździ się tak źle. Koniec dygresji.

---

Lot był przyjemny i zupełnie bezproblemowy i jakoś zaraz po godzinie 22:00 wysiadaliśmy z autobusu pod dworcem kolejowym w Bergamo. Stamtąd mieliśmy już tylko rzut kamieniem do hotelu i nie tracąc więcej czasu skierowaliśmy się ku jego drzwiom. A z tym czasem to ważne, bo chcieliśmy jeszcze coś zjeść. Szybko się zameldowaliśmy, udowodnili, że my to my i po rzuceniu betów wróciliśmy na zimne ulice Bergamo. Ano zimne, bo z tym ciepłym kierunkiem średnio wyszło, przyznaję. Wybór restauracji był skąpy, lecz szczęście dopisało i zaraz za rogiem znaleźliśmy świetną trattorię. O tej porze jednak została im już tylko pizza i to też ledwo, bo pizza master wktórce wychodził do domu. Kasi, która idzie w rzeczy bezglutenowe to nie radowało, ale cudem mieli jeszcze potrawkę z bakłażana. Więc uratowani i szczęśliwi. Do tego wzięliśmy dzban wina i mogliśmy zacząć świętować. Miejsce nazywa się Trattoria da Adele, znajduje się -> tu i bardzo polecam. I pizzę i wino i ceny.

Bergamo było głównym celem, to już ustaliliśmy, ale równocześnie chcieliśmy zobaczyć coś więcej. I koncepcje były różne, ale najczęściej wracaliśmy do Como. Bezpośredniego połączenia między Bergamo i Como nie ma, więc skorzystaliśmy z okazji i po drodze przeszliśmy się po Mediolanie. Najpierw jednak musieliśmy znaleźć coś na śniadanie, więc zaszliśmy na kawkę i laguna, które znaleźliśmy w pobliżu ogromnej fortecy Castello Sforzesco z połowy XV wieku, będącej niegdyś siedzibą rodu Sforzów. Nie zwiedziliśmy całości, bo to za wielkie i trzeba dnia, by wszystko zobaczyć, więc ograniczyliśmy spacer tylko do dziedzińca. Stamtąd poszliśmy spokojnym krokiem pod Duomo

Duomo di Milano
Duomo di Milano

Pogoda dopisywała, humory również, nigdzie nam się nie spieszyło, więc skorzystaliśmy z tego i chwilę pokręciliśmy się wokół tego najbardziej rozpoznawalnego symbolu światowej stolicy mody. Niestety parę setek turystów miało podobny plan na tamtą sobotę. Mimo wszystko natrzaskaliśmy po sto zdjęć i powolnym krokiem skierowaliśmy się ku dworcowi łapać pociąg do Como.

Mediolan
Mediolan

Z Mediolanu do Como jedzie się około 40 minut i kosztuje nas to niecałe 5€ na twarz. Nasz pociąg swój bieg kończył w Lugano, a więc tym samym pociąg był szwajcarski (no, szwajcarsko-włoski) i póki co bliżej Szwajcarii jeszcze nie byłem. Zresztą z Como do granicy są jakieś trzy czy cztery kilometry.

Como to oczywiście także jezioro i myślę, że z tą nazwą większość połączy właśnie jezioro niż miasto. W sumie nie dziwne, bo miasto jest malutkie, natomiast jezioro ogromne, bodaj trzecie największe we Włoszech, i przylega do niego wiele innych, nierzadko atrakcyjniejszych od Como miejscowości i kurortów, które są celem tysięcy turystów, przeważnie tych bardziej bogatych niż mniej. Zrozumiałe - krajobrazy są bowiem obłędne, a ilość atrakcji wzdłuż nie do zliczenia. W jeziorze Como zakochało się także Hollywood i kręcono tam między innymi Ocean's Twelve z Pittem i Clooneyem, którym tak się okolice spodobały, że zainwestowali tam w domy. Idealne plenery przy jeziorze znalazł również George Lucas i zobaczymy je w drugiej części Gwiezdnych Wojen. No i przecież – James Bond. Byłoby dziwne, gdyby go tam nie było. A był w Casino Royale.

Life Electric
Life Electric, rzeźba Daniela Libeskinda

O ile wiem w mieście Como żadne cuda się nie wydarzyły, niemniej to także przyjemne miejsce. Atrakcją jest kolejka linowo-terenowa do Brunate, którą nawet mieliśmy pojechać, by móc spojrzeć na jezioro z góry, ale ostatecznie zdecydowaliśmy inaczej. Wybraliśmy się natomiast na najdłuższe w okolicy molo, na którego końcu stoi rzeźba Life Electric. Jej twórcą jest Daniel Libeskind, ten od żaglowca Złota 44 w Warszawie, a rzeźba jest jego darem dla miasta Como. Powstała w hołdzie urodzonemu w tym mieście Alessandru Volcie, a jej nazwa jest adekwatna do formy, gdyż jak sam twórca powiedział „Life Electric jest inspirowany napięciem elektrycznym pomiędzy dwoma biegunami baterii, wielkim darem Volty dla ludzkości”. To w ramach ciekawostki, bo warto się przejść po tym molo i spojrzeć samemu. Czekam, aż w Polsce zaczną się pojawiać takie rzeczy, lecz obawiam się, że w obecnej rzeczywistości szanse na to są marne i czekają nas jedynie martyrologiczne głazy, wielkie krzyże i kolejne pomniki JPII. Broń boże czegokolwiek związanego z nauką.

Diga Piero Foranea Caldirola
Diga Piero Foranea Caldirola, w tle widać trasę kolejki do Brunate

W centrum na uwagę zasługują oczywiście katedra, którą budowano trzy i pół wieku oraz przylegający do niej renesansowy ratusz - Palazzo del Broletto. Nie mieliśmy sprecyzowanych planów na Como, więc raczej szwędaliśmy się bez celu niż zaliczali kolejne must see. W sumie z tych to niewiele zobaczyliśmy, ale tu chodziło o wycieczkę i cieszenie się nią, niż faktyczne zwiedzanie. W pewnym momencie trzeba było jednak usiąść i coś zjeść. Niestety Włosi już tak mają, że zamykają swoje kuchnie popołudniu i otwierają dopiero wieczorem, więc nierzadko bywa tak, że nie ma opcji zjeść coś o porze, w której cały normalny świat je obiad. Como jest jednak turystyczne, więc się udało. Piotrek wziął piadinę, Kasia Aperol Spritz, a ja pizzę margheritę, bo to bezpieczne i we Włoszech zawsze dobre. Tyle, że nie w Como. To co dostałem nie podałbym gościom w domu. Dobra, pewnie bym podał, ale wcześniej powiedziałbym, że sory, ale mam tylko taką mrożoną z Lidla. I dalej wierzyć mi się nie chce, że w Como, leżącym co prawda blisko Szwajcarii, ale przecież wciąż we Włoszech, podano mi odgrzaną, mrożoną pizzę wyglądającą jak ze sklepu. W komentarzach na Google ten zarzut pojawia im się dosyć często, więc to nie tylko ja wygrałem tę opcję. Niestety przeczytałem je już po fakcie. 

Zjadłem, bo jednak za mało we mnie chama ze sztachetą w ręku i cegłą rzucić nie potrafię, ale dla Włochów to wstyd i hańba i powinni zrównać to miejsce z ziemią, a właścicielowi odebrać obywatelstwo. A i tak będzie mógł mówić, że mu się upiekło. Lokal znajduje się tu. Unikać. Tyle dobrze, że w herbatę umieli, co we Włoszech wcale takie oczywiste nie jest.

Kiedy słońce chyliło się ku zachodowi wróciliśmy na dworzec łapać pociąg do domu. Mediolan już nas nie interesował, więc przesiadkę mieliśmy w Monzy, do której, tak na marginesie, bardzo chciałbym zajrzeć kiedyś na dłużej. Jest tam bowiem ogromny park, którego częścią jest tor Formuły 1, Autodromo Nazionale di Monza, na którym od 1950 roku odbywa się wyścig o Grand Prix Włoch. I kiedyś tam zajrzę. Tam i do Imoli. Koniecznie.

Como idzie spać

Podróż nieco nam się dłużyła, chociaż to zaledwie pięćdziesiąt minut jazdy. Byliśmy jednak trochę zmęczeni dniem. Za oknem natomiast było już zupełnie ciemno, więc nie było nawet czego podziwiać ani na czym się skupić. Jedyną rozrywką okazała się być dwójka doszczętnie spalonych typów, którzy usiedli za nami i debatowali o czymś zapewne bardzo ważnym. Chociaż powiedzieć, że siedzieli to nadużycie, bo ciągle wychodził albo jeden albo drugi. I trochę żałuję, że nie rozumiałem ich języka i tego co mówili, bo to te dialogi musiały być czystym złotem.

Stadler Flirt na stacji Como
szwajcarsko-włoski Stadler Flirt na stacji Como

Po dobiciu do Bergamo zrobiliśmy zakupy na wieczór i kolejny poranek i po zostawieniu tego wszystkiego w hotelu poszliśmy jeść. W końcu była już ta godzina, kiedy można. Kasia jednak unika tradycyjnej pizzy, a ominięcie pizzy we Włoszech ociera się o skandal, więc lokal wybraliśmy specjalnie pod nią. Wcześniej zrobiliśmy research i znaleźliśmy miejsce idealne: Ristorante Pizzeria Byron – lokal specjalizujący się w pizzach bezglutenowych. Dla ortodoksów placki też się znajdą, spokojnie. Nie mieliśmy jednak rezerwacji i kiedy znaleźliśmy się na miejscu i zobaczyli co się dzieje w środku to zaczęliśmy się z tym miejscem żegnać, ale szczęśliwie dla nas kelner znalazł nam stolik, ale tylko pod warunkiem, że uwiniemy się w godzinę. Panie, co to dla nas? Dawaj ten stolik!

Ja z pizzą już sobie dałem spokój i ogarnąłem tylko deser, ale Kasia i Piotrek polecają lokal. Wino również mają pyszne, więc 5/5. Jest on -> tu.

---

Następny dzień przeznaczyliśmy w całości na zwiedzanie Bergamo. Lot mieliśmy dopiero wieczorem, więc cały dzień był nasz. Po śniadaniu skleconego z tego, co udało nam się kupić poprzedniego dnia zebraliśmy co nasze i uderzyliśmy do centrum. Przede wszystkim trzeba było znaleźć kawę – Piotrek bez kawy to nie człowiek. A że Włochy to taki kraj gdzie zabraknąć może wszystkiego, ale nigdy kawy to problemu nie było. W ogóle bardzo sobie cenię tę ich kawową kulturę. Bo gdziekolwiek by się nie zaszło tam kawa będzie dobra. W jednym miejscu powiemy o boże, lej jeszcze, a w innym no, dobra ta kawka, ale raczej nigdzie nie powiemy, że ble. Taki lokal nie miałby przecież racji bytu w tym kraju. No, może gdzieś w Rzymie.

Città Alta widziane z San Vigilio
Città Alta widziane z San Vigilio, Bergamo

Città Alta, czyli miejscowe Stare Miasto zwiedziłem już z Anią cztery lata wcześniej, aczkolwiek przyjemnym uczuciem było znów tam się znaleźć, bo to urokliwe i takie bardzo włoskie miejsce, pełne starych domów i wąskich uliczek. Taki włoski basic. Najbardziej rozpoznawalnym miejscem jest Piazza Vecchia, przy którym znajdują się XII-wieczna Wieża Miejska, zwana Campanone oraz tak samo wiekowy ratusz - Palazzo della Ragione. W jego podcieniach znajduje się chyba najciekawsza i najoryginalniejsza atrakcja Bergamo – kalendarz słoneczny. Cztery lata temu dzień był dosyć mglisty, więc z Anią musieliśmy uwierzyć na słowo, że to działa, ale tym razem słońce nie miało za czym się schować i rzeczywiście wskazywało dokładną datę, czyli 7. listopada.

Kalendarz słoneczny, Bergamo
Kalendarz słoneczny, Bergamo

Za Palazzo della Regione, przy Piazza del Duomo znajduje się oczywiście katedra, czyli właśnie Duomo, oraz moim zdaniem znacznie atrakcyjniejsza Bazylika Santa Maria Maggiore. Jej częścią jest, czy też tylko do niej przylega, kaplica Bartolomea Colleoniego (Cappella Colleoni) i przy niej popadam w prawdziwy zachwyt. Architektoniczne detale fasady wywarły na mnie duże wrażenie już cztery lata temu i tym razem było podobnie. Poza kalendarzem słonecznym właśnie Cappella Colleoni jest absolutnym must see w Bergamo. Co jest o tyle proste, że będąc przy kalendarzu nie da się nie zauważyć kaplicy.

Cappella Colleoni
Cappella Colleoni, Bergamo

Dalej to już był tylko dalszy spacer, prosecco w jednym z wielu mini lokalików i wjazd kolejką linowo-terenową na wzgórze San Vigilio. Na jego szczycie znajduje się bowiem zamek (Castello di San Vigilio) oraz niewielki park, z którego rozciąga się cudny widok na całe miasto. Z jednej strony jak na dłoni widzimy leżące nieco niżej Città Alta, a także pozostałą część Bergamo i lotnisko w Orio al Serio, a z drugiej zielone wzgórza porośnięte lasem i przebijające się to tu to tam górskie szczyty. Zamek niestety był zamknięty i wyglądał na raczej opuszczony, chociaż po prawdzie on nas średnio interesował i właściwie nie wiem jaki jest jego status. Na wieżę w każdym razie wejść się nie dało. Ale to nic. Widok powetował wszelkie straty w tym temacie. Wjazd i zjazd z San Vigilio bez problemu można zrobić na jednym bilecie 90-minutowym. Chyba, że ma się w planach dłuższe spacery czy piknik.

Kolejka na San Vigilio
Kolejka na San Vigilio, Bergamo

Czas przeznaczony na Bergamo i całą wycieczkę nieubłaganie się nam kończył i zostało nam już tylko zjeść przed drogą powrotną. No ale… Wyżej pisałem o włoskim zwyczaju zamykania kuchni w porach, kiedy cały świat je i na nasze nieszczęście w Bergamo nie jest inaczej. Chodziliśmy, szukaliśmy, pukaliśmy, pytaliśmy – wszędzie chiuso. Jeden lokal okazał się być łaskawy i choć ofertę miał oryginalną, bo były to głównie specjały z regionu Bergamo, bardziej w formie przystawek niż głównego dania jednak, to nie było to tym, co bym chciał odnaleźć na swoim talerzu jako ostatnie danie we Włoszech w roku 2021. Mimo wszystko było to nawet ciekawe, acz tłuste bardzo. Takie pierożki, ale nie klasyczne ravioli. Przynajmniej coś nowego, bo z drugiej strony ileż można tę pizzę męczyć.

---

Na lotnisko nam się nie spieszyło. Być tam za wcześnie nie było sensu, więc snuliśmy się w stronę dworca Bergamo Główne, przy którym jest przystanek autobusu na lotnisko. Port lotniczy Orio al Serio leży bardzo blisko centrum Bergamo, więc od biedy moglibyśmy tam nawet dojść, ale po co? Autobus jeździ co dwadzieścia minut, a bilet kosztuje 2,40€, więc nawet nie ma co rozważać takich spacerów. Dziś, bo dziesięć lat temu pewnie uznałbym to za jedyną słuszną opcję.

I tyle. Weekend zleciał jak każdy inny, czyli szybko w opór. I mam nadzieję, że będzie mi dane, hm, nam dane, powtórzyć taką wycieczkę jeszcze nie raz. Może znów w trójkę, a może w szóstkę. I jedno i drugie brzmi mi świetnie, a najlepiej raz tak, raz tak. I zapewne nie będzie to już Bergamo, a jakiś inny kierunek i mam ogromną nadzieję, że szybciej niż za kolejne osiem lat. Na co my w ogóle czekaliśmy? W pewnym sensie już jesteśmy umówieni na pierwsze miesiące przyszłego roku, lecz rozkłady lotów z Krakowa i Katowic zostały tak pocięte, że znów może skończyć się na Bergamo. Co by przecież nie było takie złe. Atrakcji wokół jest aż nadto, a i samo miasto łatwo się broni i warto doń wracać. Rok 2022 pokaże.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester