Japonia: cz. 1

Wśród przewoźników lotniczych linie Austrian Airlines od lat nagradzane są za najlepszy catering, i bardzo słusznie, bo jedzenie podają pyszne. Gorzej wypadają w kategorii system rozrywki pokładowej. Fajnie, że w ogóle jakiś jest, jednak wybór filmów mają ubogi i co więcej wszystkie emitują jednocześnie. Przez całą podróż zdołałem obejrzeć tylko nowe Muppety oraz J.Edgar z diCaprio. I jeszcze kilka odcinków serialu. 
Bilet na ten lot kupiłem dziewięć miesięcy wcześniej, więc trudno mi teraz napisać, że ta Japonia wyszła przypadkiem, ale rzeczywiście tak było. Japońska wiosna pozostawała w mojej sferze marzeń od bardzo dawna, ale nigdy nie myślałem poważnie o tym, by je spełnić. Szybko zwerbowałem jeszcze Ewę, a kilka dni później sama zwerbowała się Maryśka i tak jakby znikąd pojawiła się ekipa z biletami do Japonii. I teraz siedzieliśmy w Boeingu 777 linii Austrian, który właśnie składał się do lądowania na lotnisku Tokyo-Narita. Siedem godzin różnicy i to jeszcze w tamtą stronę robi swoje i po wyjściu z samolotu chciałem paść z betami w jakieś łóżko, no ale jak kiedy tu cały dzień do przeżycia? Łóżko potem, najpierw kontrola paszportowa, uśmiech do kamery, odciski palców, obowiązkowy zestaw pytań; pan tu po co?, pan tu z kim?, dokąd pan jedzie?, noclegi są? Witamy w Japonii. Pierwszą rzeczą jaką musieliśmy zrobić wcale nie było wydostanie się z lotniska, a odebranie naszych Japan RailPass, które wykupiliśmy jeszcze będąc w Polsce. Taki tip – jeśli macie mało czasu i nie lubicie spać w autobusach, to warto rzucić okiem na oferowane przez Japan Rail bilety turystyczne. 
Japan RailPass
Tygodniowy kosztował nas po 291€ na głowę. Wadą tu jest, że nie ma możliwości nabycia go na miejscu. Jedyny sposób to Internet, ale trzeba to zrobić co najmniej dwa-trzy tygodnie przed wyjazdem, bo w tym czasie do domu musi nam dojść voucher, który później wymieniamy jednym z biur JR już w Japonii. Jedno z nich znajduje się właśnie na lotnisku Narita. Z oczami na zapałkach wypełniłem co musiałem i dostałem swój RailPass ważny od następnego dnia. W tej chwili jedyne co nam zostało to znalezienie miejsca skąd moglibyśmy dostać się do centrum i stamtąd do naszego hostelu. Niby wiedzieliśmy co robić i dokąd iść, ale musieliśmy wyglądać jak dzieci we mgle, bo ktoś z obsługi nas zaczepił i poprowadził do dobrej kolejki oraz poradził, by nie wsiadać w zwykły pociąg tylko w rapid. Warto zapamiętać. Jakby tego było mało wydrukowano nam instrukcję jak potem dostać się do hostelu. Bo w Japonii już tak jest, że sam adres jest niewystarczający, a najczęściej w ogóle zupełnie zbędny - lepiej podać nazwę najbliższej stacji. Wtedy wszystko staje się jasne i przejrzyste. Tyle, że trzeba ją jeszcze znać.
Narita Express jedzie do stacji Ueno około siedemdziesięciu minut i kosztuje tysiąc jenów, co daje prawie równe 10€. Przed Fukushimą 1€ kosztowało 125 jenów, obecnie jest to 105. Wolałbym, by zostało jak było, ale teraz przynajmniej się łatwiej liczyło. Już sama jazda tym pociągiem była dla nas wielkim wow!, niby zwykły pociąg, nawet nie jakoś specjalnie ładny, do tego wszędzie pełno reklam i ulotek, ale co tam: jesteśmy w Japonii!
Naszym celem była stacja Ueno. To ogromny węzeł przesiadkowy, jednak wszystko jest tak dobrze opisane, że trzeba się postarać, by się zgubić. Była niedziela, więc i tłumy niewielkie i to nam pomogło w orientacji. Potrzebowaliśmy znaleźć ciuchcię Hibiya i dojechać na stację Minami-Senju. Tokijski system transportu publicznego jest nieprawdopodobnie wielkim organizmem i nawet tokijczycy w znacznej większości go nie ogarniają. Interesują się tylko tymi liniami, z których sami korzystają na co dzień, natomiast reszta to jakaś abstrakcja. Metro obsługiwane jest przez dwie różne firmy i do tego dochodzi jeszcze kolejka podmiejska. By jednak nie było za nudno każda z firm ma swoje stawki zależne od odległości. Ku uciesze turystów takie informacje są tylko w języku japońskim, co na dłuższą metę to nie ma większego znaczenia, gdyż w sytuacji gdy ktoś jednak kupił bilet za zbyt małą ilość pieniążka, to na wyjściu bramka mu to powie i nie pozwoli opuścić stacji. Wtedy musimy się grzecznie wycofać i podejść do kiosku znajdującego się przy każdej takiej bramce gdzie zostaniemy przeproszeni za zamieszanie i poproszeni o dopłacenie zaległej kwoty. Nie ma czegoś jak kary za jazdę bez biletu (nie wiem czy to jest w ogóle możliwe) czy kupno złego. Dopłaca się różnicę i przechodzi. Na każdej stacji jest też mapa najbliższej okolicy z nazwami po japońsku i angielsku, co również pomaga w orientacji. 
Hostel Aizuya-Inn
W rezultacie w zaledwie (!) dwie i pół godziny po wyjściu z samolotu byliśmy u wejścia do hostelu Aizuya-Inn w dzielnicy Taito-ku. Prawie spuchliśmy z dumy. Powietrze szybko z nas uszło, bo na miejscu dowiedzieliśmy się, że check-in jest dopiero od godziny czternastej i przed tą godziną nasz pokój nie będzie gotowy. Zostawiliśmy rzeczy w przechowalni i poszliśmy zwiedzić okolicę. Pogoda nie była wyjściowa, ale skoro już tam byliśmy to czemu nie. Przede wszystkim musieliśmy namierzyć jakiś sklep, a w nim coś do jedzenia. Tutaj pomaga sieciówka 7-eleven, której sklepy są dosłownie wszędzie. Wybór asortymentu mają jednak mocno taki sobie, więc kupiliśmy tylko gotowe sushi po 200Y za porcję, które zjedliśmy pod daszkiem przy wejściu do czyjegoś domu. Niestety, ale o jakiejkolwiek ławce można było zapomnieć. Potem już tylko spacerowaliśmy po okolicy, gdzie tak naprawdę poza dopiero co wybudowanym Tokyo Skytree nie było nic wielce ciekawego. To nie tak, że byliśmy zawiedzeni, wręcz przeciwnie. Po prostu zmęczenie dawało się we znaki i nawet okolica nie potrafiła tego zmienić. Każdemu z nas powieki opadały już na buty, ale nie chcieliśmy też tracić czasu na spanie w dzień, więc do hostelu wróciliśmy dopiero późnym popołudniem, kiedy nasz pokój był już od dawna gotowy. Był on dość mały, ale dla trójki wystarczający. Na podłodze była tylko pościel na tatami i nic poza tym, ale też niczego więcej nie potrzebowaliśmy. W zasadzie jedyną wadą tego hostelu był płatny prysznic – 100Y za pięć minut. Japończycy czczą naturę na wszelkie sposoby, w tym także wodę i marnowanie jej jest w złym tonie, więc płatny prysznic ma swoje sensowne wytłumaczenie, ale na szczęście nie jest to powszechna praktyka. 

Przed wyjazdem podjęliśmy decyzję, by Tokio zostawić sobie na koniec i drugiego dnia od razu pojechać do Kioto. Z takim postanowieniem położyliśmy się spać – pierwszy raz w życiu na tatami. 

Shinkansen na stacji w Kioto
RailPass działa we wszystkich pociągach z logo JapanRail, w tym także superszybkich Shinkansenach. Każda trasa takiego pociągu ma swoją nazwę i tylko z dwóch posiadacze RailPassów nie mogą korzystać (Nozomi i Mizuho). Natomiast japońskie dworce to temat na osobną książkę. Przede wszystkim każdy, nawet gdzieś daleko od centrum, jest świetnie oznaczony i dla obcokrajowców i dla osób niewidomych (jak zresztą cała Japonia). Można to ująć nawet tak, że same w sobie są mini-centrami. Co więcej na dworcach poznajemy mentalność Japończyków, pod której wrażeniem jestem do chwili obecnej. Wyobraźmy sobie, że na polskich… nie, inaczej, na europejskich peronach zaznaczone są miejsca gdzie znajdą się drzwi wagonów, następnie wyobraźmy sobie, że pociąg tak się zatrzymuje i że drzwi faktycznie znajdują się tam gdzie powinny się znaleźć i teraz wyobraźmy sobie, że gdziekolwiek w Europie ludzie ustawiają się kolejce w oznaczonym miejscu nim pociąg w ogóle wjedzie na stację. Inaczej jest w metrze, tam panują już zasady ogólnoświatowe, jednak nawet kiedy jest tłok to nie doświadczymy umyślnego chamstwa czy łokcia pod żebro. Inna rzecz to wszechobecna uprzejmość. Pomijam kłanianie się, ale Japończycy są po prostu uprzejmi. Można im zarzucać to, że robią to z wyuczenia, czy też wytresowania jak gdzieś przeczytałem, ale nic bardzie mylnego. Na szeroko pojętym zachodzie utarło się, że jak ktoś jest uprzejmy to albo ktoś mu kazał albo czegoś chce. Japończycy są uprzejmi gdyż tacy po prostu są. A to co mówią za naszymi plecami, to już mniej istotne. Gaijin to jednak gaijin.

Do Kioto dojechaliśmy przed południem. Nasz hostel znajdował się dwie przecznice od dworca, ale z jakiegoś powodu poszliśmy o cztery za daleko, dzięki czemu znaleźliśmy dzielnicę rozrywki, knajp, klubów, restauracji i całego pozostałego nocnego życia Kioto. Zamieszkaliśmy w K's House Kyoto, hostelu dedykowanym zachodnim backpackersom. Z udogodnień należy wymienić duże dzienne pokoje, wypożyczalnię rowerów, swój pub z restauracją, osobną kuchnię, drzwi na karty chipowe, spore pokoje oraz… zwykłe łóżka. Uprzedzając fakty - więcej ich już nie spotkaliśmy. Po zapoznaniu się ze wszystkim oraz co i jak, wyszliśmy na miasto i naprawdę dopiero od tej chwili zaczęliśmy poznawać Japonię.
 
Następna część -> tutaj

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester