Tour the France 2009

Strasbourg
Strasbourg, Reims, Le Treport, Eu, Rouen, Pontorson, Le-Mont-Sant-Michel, Caen, Blois, Chambord, Paryż, Marsylia, La Ciotat, Cassis, Orange, Avinion, Lyon, Annecy. Tyle udało nam się zrobić w czasie nieco ponad dwóch tygodni. W Strasbourgu byliśmy tuż po dziewiątej rano, także mieliśmy mnóstwo czasu na poszukanie sobie jakiegoś noclegu, który w końcu znaleźliśmy prawie na granicy z Niemcami. Koszt owegoż był dość spory, ale po nocy w autokarze woleliśmy spać w łóżku niż gdzieś w namiocie. Że o prysznicu nie wspomnę. Resztę dnia zwiedzaliśmy miasto i zachwycaliśmy się nad jego architekturą, w tym oczywiście piękną katedrą, i czystością. Mnie dodatkowo zachwyciły szybkie i mega długie tramwaje.

Katedra w Reims
Kolejnego dnia byliśmy już w drodze do Reims. Tam zapakowaliśmy się do katedry, gdzie witraże robił Marc Chagall oraz przez wieki koronowano królów Francji, i spróbowaliśmy do jakiegoś muzeum, gdzie wystawiają między innymi dzieła Moneta, ale ostatecznie z powodu bagaży zrezygnowaliśmy. W Reims byliśmy dosłownie kilka godzin, bo kolejnym przystankiem było Amiens, skąd nakierowano nas na Abbeville, bo tam znowuż mieliśmy złapać autobus do Eu (czytaj: Ö). Na miejscu, tj. w Abbeville, dowiedzieliśmy się, iż rzeczywiście jest taki autobus do Eu, ale odjeżdża dopiero następnego dnia wieczorem. Poinformowała nas o tym Claudette (zakładam, że to imię tam się właśnie pisze), która mieszka obok, tj. w Le Treport, i jeśli jej facet, jak się potem okazało Pascal, się zgodzi to nas tam zawiezie. Nie stawialiśmy oporu i chwilę później mknęliśmy zapakowanym po dach Peugeotem 207 ku domowi matki Pascala, w której ogrodzie rozbiliśmy namiot i tak spędziliśmy kolejną noc. Niestety odpłatnie. Wyszło w ten sposób, bo schronisko młodzieżowe w Eu okazało się być pełne starych i pijanych Niemców. Od tego momentu złego słowa na Francuzów nie powiem, choć wspomnienie kolejnej nocy we Francji lekko burzy ten obraz.
Le Tréport
Cały dzień zwiedzaliśmy Le Treport i Eu, a popołudniu pani mama Pascala odwiozła nas na przystanek autobusowy, który zawiózł nas do Dieppe, by stamtąd złapać pociąg do Rouen, gdzie według książeczki ze spisem schronisk miało być jedno. Co prawda była adnotacja, że otwierają dopiero w roku bieżącym, ale nie podejrzewaliśmy, że nie obejmie to sierpnia. Niestety objęło. Próbował nam pomóc jakiś Turek, ale nie bardzo się orientował w temacie, telefonowanie na podany numer też wiele nie pomogło, więc wróciliśmy pod katedrę (Notre-Dame rzecz jasna) i tam próbowaliśmy wymyślić co robimy dalej. W Subwayu zjedliśmy, w Quick'u (taki francuski McDonald's, ale o wiele bardziej koszmarny) wysikaliśmy, ale Francja to kraj, w którym idzie się spać z kurami, nawet w sobotę, więc i stamtąd musieliśmy sobie pójść, bo zamykali.
Katedra w Rouen
Usiedliśmy pod katedrą, obserwując roueńską młodzież, w tym jakiegoś kolesia, który postanowił oszczać jedyne co w tym mieście warte jest do zobaczenia, czyli właśnie katedrę. W ten sposób doczekaliśmy godziny pierwszej kiedy dosiadło się do nas trzech kolesi z czego jeden zaczął robić propozycje Marysi i Ewie. Drugi się temu przyglądał, a trzeci namawiał kolegów, żeby dali nam spokój i poszli już do domu, zwłaszcza jak się dowiedział skąd jesteśmy. Na chwilę mu się udało, ale najwidoczniej nie ma daru przekonywania, bo za chwilę cała trójka wróciła i zabawa zaczęła się od nowa. Dziewczyny próbują z nim gadać i nie śmiać mu się w twarz, a ja zastanawiam się jakie mam szanse w starciu, bo jak zawsze byłem pokojowo nastawiony do wszystkich, to właśnie miałem przed sobą kogoś, kto zasługiwał na wpierdol bardziej niż ktokolwiek inny. Podzieliłem się myślą z Marysią, po czym ten od gadania na dźwięk słowa wpierdol zaczął robić się agresywny, co interpretuję w ten sposób, że pewnie już je gdzieś słyszał i nie wykluczone, że poznał. Schowałem swój honor do kieszeni, przeprosiłem koleżanki, że nie obroniłem ich, ale w przeciwnym wypadku wakacje skończylibyśmy już trzeciego dnia, a cała sytuacja skończyła by się jak w piosence, tj. tu zszyjemy, nos nastawimy, a z zębami to my nic już nie poradzimy... Chłopaki spotkali kolegów, więc kiedy tylko odeszli szybko oddaliliśmy się w bardziej bezpieczne miejsce, gdzie przesiedzieliśmy do rana. Jako, że źle mi było na duchu, iż nie obroniłem honoru koleżanek, to cały czas bacznie obserwowałem okolicę, ale na szczęście usiedliśmy w miejscu położonym z dala od szlaków pijanych Francuzów i nikt już nas nie niepokoił. Francja jest pełna emigrantów - widać ich na każdym kroku i polska głowa może się obawiać, że to właśnie takiemu elementowi będzie musiała stawić czoła, jednak do końca wyjazdu tylko z tymi trzema małolatami weszliśmy w konflikt, z czego dwóch było białych, a ten, który namawiał kolegów, by dali nam spokój - czarny. Także niech żyją stereotypy. Tej samej nocy spotkaliśmy jeszcze człowieka, który w swojej bezdomności pobił nas doświadczeniem, bo na nocleg wybrał sobie pomieszczenie z bankomatem. Później mieliśmy okazję go spotkać koło dworca gdzie namiętnie i z pełnym zaangażowaniem kopał wszystkie kosze na śmieci, a z niektórymi nawet rozmawiał.

Le-Mont-St-Michel
System kolei francuskich jest tak sporządzony, że wszystko musi przejechać przez Paryż, więc z Rouen mogliśmy jechać właśnie tam albo ewentualnie do Le Havre. Le Havre to port i nie chcielibyśmy się tam znaleźć w środku nocy, więc wygrał pociąg do Paryża o 5:59. Tam mieliśmy cztery godziny na poznanie miasta co wykorzystaliśmy na wdrapanie się na Montmartre (bardzo polecam przed godz 8. rano), skąd obejrzeliśmy sobie kawałek Paryża, następnie zahaczyliśmy o Moulin Rouge i oczywiście Quick'a, po czym wsiedliśmy w pociąg do Portonson. Tu schronisko już istniało i miało dla nas miejsce. Pokój dostaliśmy z parą z Włoch, Chiarą i Danielle, którzy jako młodzi studenci po raz pierwszy wyrwali się poza swoją ojczyznę i zajechali aż na północ Francji. W hostelu poznaliśmy też około siedemdziesięcioletnią Australijkę, która jesień swojego życia poświęciła na podróże i była już chyba wszędzie z Polską i Krakowem włącznie. Stwierdziła, że Warszawa jej się podoba, a Kraków kojarzy jej się z miejscem, gdzie nikt się nie spieszy. Cóż - była tu. Chciałbym, aby było mi dane pójść kiedyś w jej ślady i tak spędzić swój pozostały czas.
Gdzieś tam jest Morze Północne
Popołudnie spędziliśmy na praniu, zwiedzaniu miasteczka, poznawaniu ludzi w hostelu i dzieleniu się z nimi naszymi - już wcale nie małymi - wrażeniami z pobytu we Francji. Następnego dnia razem z Włochami podbiliśmy klasztor na/w Le Mont-St-Michel, a kiedy im się znudziło my poszliśmy na poszukiwanie morza, bo akurat było odpływ. Po półtorej godziny spaceru po pustyni, a niekiedy i w błocie po kolana, w końcu je znaleźliśmy. Po lekturze Wikipedii już wiem, że nasz pomysł był średnio mądry i szczęśliwy, bo morze cofa się tam nawet o parę kilometrów, a kiedy wraca to ucieczki nie ma. I faktycznie - tam gdzie wcześniej przechodziliśmy suchą stopą, tam nagle zrobiło się wody po kolana. Także to tak ku przestrodze. Ubłoceni i szczęśliwi (a jak wiadomo ubłocone dziecko to szczęśliwe dziecko) wróciliśmy zastanawiać się co robimy dalej ze swoją odyseją, bo plan na północ nam się właśnie skończył. Ewie bardzo zależało na Bretanii, Marysia wspominała coś o atrakcjach Carnacu, a ja się zgadzałem na oba. W rezultacie Bretanię odłożyliśmy na lepsze czasy i pojechaliśmy do Blois.
Chambord
Część podróży dzieliliśmy z Chiarą i Danielle, bo choć oni jechali do Paryża przez Caen, a my chcieliśmy Blois osiągnąć przez Rennes, to nasz pociąg niespodziewanie nam uciekł. I tak w okolicach godziny siedemnastej, zobaczywszy kawałek Caen i dworce w Le Mans i Tours znaleźliśmy się w Blois, gdzie ładny zamek jest. Chcieliśmy go zobaczyć jeszcze wieczorem, ale kiedy dowiedzieliśmy się gdzie są schroniska z naszej książeczki (jedno z 50km od Blois, drugie na końcu bloiskiego świata, camping przy autostradzie gdzie nic nie dojeżdża, a czwarte - przykościelne foyer - okazało się być przeniesione, ale nie wiadomo gdzie, bo informację nagrano tylko po francusku), uznaliśmy, że darujemy sobie te kilka godzin i odpoczniemy w tym schronisku na końcu świata, dokąd ostatni autobus odjeżdża o 20:22. Tam zrobiliśmy błąd w obliczeniach, bo wyszło nam, że jak wstaniemy wcześniej i zabierzemy bety, to oblecimy Blois, pobliskie Chambord i jeszcze uda nam się skoczyć do Orleanu gdzie przenocujemy i stamtąd pojedziemy do Marsylii. Plan-marzenie, ale na dworcu pan w okienku wyprowadził nam je zburzył. Nie wiem dlaczego, ale uznaliśmy, że fajnie będzie znów spać na ulicy, a najlepszym wyjściem na osiągnięcie Marsylii będzie wsiąść w pierwszy pociąg do Paryża (5:17 chyba), a tam wsiąść do TGV na południe.
Loara w Blois
Nawet kupiliśmy miejscówki na ten super pociąg (ciekawostka - całość podróży kosztować nas miała 3€ na osobę. Trzy Euro.) i dopiero odpoczywając na skwerku w samym środku miasta coś mnie tknęło i zadałem sobie pytanie, czy aby na pewno musimy tak wcześnie jechać i czy aby na pewno nie ma nic późniejszego i czy tak bardzo chcemy spać nad Loarą i wchłaniać jej wyziewy. Dziewczyny zgodziły się ze mną, że nie, więc poszedłem na dworzec spytać czy są późniejsze połączenia. Były. I to całkiem sporo. Zmieniłem rezerwację (ależ proszę bardzo, nie ma problemu, cena zostaje ta sama, nic pan nie musi dopłacać) i pobiegłem do dziewczyn głosić dobrą nowinę - zostajemy w Blois na jeszcze jedną noc. Pani w recepcji schroniska nawet się nie zdziwiła, ale mój współlokator miał pewne wątpliwości czy aby na pewno jesteśmy normalni, bo kilka godzin wcześniej widział nas z tobołami jak snuliśmy się wokół zamku w Chambord (dla orientacji, około czterdziestu minut autobusem z Blois). Postanowiliśmy już niczego nie planować rano, a przynajmniej nie bez śniadania, a tamtego dnia składało się ono głównie z jeżyn rosnących przy przystanku autobusowym. Przed dziesiątą znaleźliśmy się w Paryżu, a chwilę przed czternastą w Marsylii.

Podróż na trasie Paryż-Marsylia trwa trzy godziny. Świat kurczy się tak bardzo jak tylko może, choć prędkości w takim TGV w ogóle się nie czuje. Dostrzega się ją tylko wtedy kiedy skupiamy się na mijanych słupach lub samochodach jadących w tym samym kierunku co my. Trzy godziny. A teraz wyobraźcie sobie podróż z Krakowa do Gdańska w dwie... No, tośmy się pośmiali. Te 3€ zapłaciliśmy tylko za miejscówkę. Jeszcze w Strasbourgu kupiliśmy bilety Interrail Pass na Francję, co mnie kosztowało 299€, a dziewczyny tylko 194€. Gdybym tylko urodził się trzy miesiące później... Zważywszy jednak na to ile jeździliśmy po tej Francji, to ceny tych biletów są śmiesznie niskie. Haczyk w naszej opcji polegał na tym, że mogliśmy wykorzystać tylko osiem dni z miesiąca ważności biletów, ale dzięki wspólnym debatom i temu podołaliśmy.

wędkarz w Marsylii
Marsylia. Jeden termometr przy aptece pokazuje 40*C, drugi 37*C. Bryza od morza idzie, ale i tak gorąco jak szlag. Cudownie! Pierwsze co zrobiliśmy to poszliśmy poszukać jakiegoś Office du Tourisme, gdzie ktoś mógłby nam wskazać położenie naszych schronisk. W książeczce były dwa i jak się okazało jedno na końcu świata i na pewno bez wolnych miejsc i drugie, bliżej, a też bez wolnych miejsc. Hotele rzecz jasna odpadały, a i hostelworld nie był w stanie nam pomóc. No dobra, sierpień, Marsylia... mogliśmy się spodziewać. W kafejce internetowej pod hasłem 'Marseille camping' wyskoczyła nam miejscowość La Ciotat. Pociąg co pół godziny i tyle samo trwa podróż. Krótka narada i jedziemy.
Entrée d'un train en gare de la Ciotat
Marysia w jednej chwili znalazła się w siódmym niebie, bo odezwało się w niej powołanie, gdyż w końcu studiuje to filmoznawstwo i jest świadoma tego, że znajdzie się w mieście, gdzie sporą część czasu rezydowali bracia Lumierie i gdzie popełnili jeden ze swoich pierwszych filmów - konkretnie Entrée d'un train en gare de la Ciotat, a po naszemu 'wjazd pociągu na stację w La Ciotat'. Do obejrzenia na przykład na youtube.com. Na owym dworcu była mapka, na której zaznaczono sześć campingów, z czego trzy na wybrzeżu. Zeszliśmy, więc w stronę morza, trochę zasięgnęliśmy języka, ale nikt o żadnych campingach w okolicy nie słyszał (lub nie umiał nic powiedzieć po angielsku). Dopiero w Spar'ze niejaki Bruno, powiedział nam jak znaleźć jeden. I jakimś cudem nam się udało, choć ile nabłądziliśmy i się napocili to nasze na zawsze.
La Ciotat, i tak przez 4 wieczory
Plan na La Ciotat zakładał dwie noce na campingu i dalszą podróż na wschód i północ, ale kiedy późnym popołudniem weszliśmy do morza bez słowa postanowiliśmy zostać tam na maks trzy noce. Ostatecznie wyszło nam pięć. Tutaj nadmienię tylko, że te pięć dni w La Ciotat to mój najlepszy okres w tym roku, na który złożyły się: wycieczki do Marsylii, Cassis, Avinionu i Orange (gdzie na pchlim targu można było kupić stare polskie pieniądze), ciepłe morze dwadzieścia metrów od campingu, śniadania i kolacje przed namiotem; świeże i pachnące bagietki oraz croissanty wprost z piekarni, melony, arbuzy, winogrona i nektarynki z pobliskiego warzywniaka, a całość popijaliśmy hurtowymi ilościami cydru doux (bruta się wystrzegaliśmy). Wszystko to miało dla mnie swój unikatowy smak dzięki Ewie i Marysi, z którymi tę całą wspaniałą podróż dzieliłem, i które na ten czas były najlepszym towarzystwem jakie mógłbym sobie tylko zażyczyć i wymarzyć. Dzięki nim i wszystkiemu co powyższe w La Ciotat udało mi się na chwilę zapomnieć o Krakowie.

Po pięciu dniach opornie zebraliśmy bety i wsiedliśmy w pociąg do Marsylii skąd czekał na nas skład do Lyonu. Z jednej strony żal mi było opuszczać Lazurowe Wybrzeże, ale z drugiej upał stawał się dla nas nieznośny, a poza tym gonił nas czas. Autobus ze Strasbourga do Krakowa odjeżdżał za kilka dni, a my mieliśmy jeszcze trochę w planach. 
Lyon
Także Lyon. Nie wiele wiedziałem o tym mieście i myślałem, że jest to miasto bardziej industrialne i brzydkie, bo w końcu trzecia pozycja w rankingu największych miast we Francji zobowiązuje, ale na miejscu okazało się, że wcale tak nie jest i co więcej Lyon wyrósł na jedyne miasto na naszej trasie, w którym mógłbym zamieszkać (no może jeszcze to La Ciotat). Odkryłem to już w kilka godzin po przyjeździe kiedy siedzieliśmy na krawężniku pod fontanną i na przeciwko katedry (tak, znowu, ale tym razem Saint-Jean) i jedliśmy późny obiad/wczesną kolację. Tam też poznaliśmy Rezę, Irańczyka z Kanady, który okazał się być najbardziej postrzeloną osobą jaką poznałem w swoim życiu. Kiedy dowiedział się, że Ewa ma na imię Ewa i kocha Wall-e'go to zaczął wyć ze szczęścia. Nie mógł jednak zrozumieć, że Ewa to Ewa, a nie Eva i że to nie są dwa różne imiona. Spędziliśmy z nim pięć godzin i pewnie spędzilibyśmy więcej gdyby nie późna pora, nasze zmęczenie i jego autobus do Mediolanu.
Kolejnego dnia rozdzieliliśmy się na moment. Pogoda w ogóle nie chciała z nami współpracować, więc z Marysią poszliśmy do muzeum Lumierów, a Ewa poszła podziwiać cuda muzeum architektury (lub coś w ten deseń, niestety nie pamiętam nazwy). Byle pod dach. Niestety Francuzi znów pokazali jak bardzo są dumni ze swojego języka i postanowili nie tłumaczyć na angielski dosłownie niczego. Na szczęście nie było to aż tak uciążliwe jakby się mogło wydawać, lecz filmu o twórcach współczesnego kina nie oglądało się łatwo kiedy niewiele się z niego rozumiało. Nie przeszkadzało to jednak w tym, by się tam zasiedzieć i spóźnić na spotkanie z Ewą. Resztę dnia spędziliśmy na zwiedzaniu starego miasta, w tym także najstarsze romańskie ruiny we Francji - Théâtres Romains, kupowaniu pocztówek z Woody'm Allen'em, Marilyn Monroe, Bogartem, Audrey Hepburn, Anitą Ekberg...

Annecy
Następnego dnia byliśmy już w Annecy, gdzie krajobraz nieco nam się pofałdował, a klimat ochłodził. Szybko znaleźliśmy informację turystyczną, gdzie dostaliśmy mapkę i mogliśmy dotrzeć do naszego schroniska. Tam już na dzień dobry Ewa wysadziła grzałką korki i w rezultacie nie mieliśmy światła przez cały pobyt. Na moje zgłoszenie o awarii pani w recepcji rozłożyła ręce i oznajmiła, że mogą mi pomóc dopiero następnego dnia o jedenastej rano. To był przedostatni dzień we Francji, a mnie się nie chciało kłócić, więc odpuściliśmy ten prąd. Tak na dobrą sprawę jakoś bardzo potrzebny nam nie był.
Annecy
Miasteczko zwiedziliśmy w kilka godzin i usiedliśmy najpierw na trawniku niedaleko jeziora, a następnie już na jago brzegu. Ciekawostką jest, że można w nim pływać, choć można wpaść pod na przykład prom wycieczkowy. Niemniej woda jest tak czysta, że sam długo bym się nie zastanawiał. Miasteczko jest urocze, ale bardzo zatłoczone przez turystów. Wąskie uliczki robią się naprawdę wąskie kiedy przechodzi tamtędy tyle ludzi na raz. Ich urok doceniliśmy następnego dnia rano idąc z plecakami na pociąg do Lyonu, gdzie po dwóch godzinach jazdy czekała nas kolejna, tym razem pięciogodzinna do Strasbourga. Byliśmy tam po siedemnastej i po zapakowaniu plecaków do przechowalni poszliśmy zrobić małe zakupy. Koniecznie trzeba było kupić cydr. Dziewczyny zaszalały jeszcze w jakimś chińskim sklepie, gdzie przez chwilę czułem się jak w muzeum, bo czego bym nie wziął do ręki to musiałem zgadywać co to jest.
O 21:45 przyjechał nasz autobus, a pół godziny później opuściliśmy Francję i pokierowaliśmy się dalej na wschód, gdzie dwadzieścia jeden godzin później (!) wysiedliśmy w Krakowie.

Tak naprawdę Francja to jeden z tych krajów (po Niemczech), do których nigdy mnie nie ciągnęło. Ta wycieczka wypadła bardzo przypadkiem i w dość absurdalny sposób. Ja chciałem koniecznie w sierpniu wyjechać, najchętniej do Hiszpanii i Portugalii, i głównie czekałem, aż Marysia przyjedzie z festiwalu Era Nowe Horyzonty. W międzyczasie doszła Ewa, której zamarzyła się Bretania, więc było już nas troje. Czwartą osobą miał być Kanadyjczyk z Quebecu, kolega Marysi, ale nie mógł dołączyć. Na kilka dni przed wyjazdem nie wiedzieliśmy czy gdziekolwiek pojedziemy i jak, ale udało nam się znaleźć połączenie autobusowe tam i z powrotem w rozsądnej cenie, także długo się nie zastanawialiśmy. Planowałem błąkać się tak przez miesiąc, jednak i te dwa tygodnie z hakiem wystarczyły, by móc mówić o tej podróży jako o wakacjach życia. Wspaniałe towarzystwo i absolutny brak planowania. Niech to będzie recepta na przyszłość.

Galeria zdjęć do obejrzenia -> tu

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester