Z Wilna do Londynu


Dlaczego Wilno? A dlaczego nie? Byłem tam już dwukrotnie wcześniej, na majówkę w 2010 roku oraz jakby przejazdem pod koniec 2012, ale to nie powód, by nie zobaczyć jak się sprawy mają w roku 2015. Bilety na PolskiBus kupiliśmy już w listopadzie, kiedy przewoźnik rzucił pulę najtańszych biletów i w pierwszej wersji planu mieliśmy na Litwie spędzić półtora dnia i wrócić z powrotem do domu. Jednak wkrótce potem usiadłem i pomyślałem nieee, tak nie może być, lećmy gdzieś z tego Wilna. Może Rzym? Skandynawia? O… Londyn! Niedługo później kupiliśmy bilety na lot tam i z powrotem do Polski i zostało nam tylko ogarnąć co i jak na miejscu. Z dworca autobusowego do naszego hostelu schodziło 10 minut drogi piechotą. Dwójka kosztowała nas 34€ za dwie noce i z okna widzieliśmy Ostrą Bramę (jak się tak dobrze wychylić o 90 stopni), niestety od tej mniej fajnej strony. Hostel Center Stay jest całkiem przyjemny, ale będąc na parterze lepiej być kobietą niż facetem, bo męska łazienka jest piętro wyżej. Właściwie ok, ale by wejść wyżej trzeba przejść koło recepcji, wejścia i w ogóle wszystkich. Poza tym większych minusów brak. 

Od tego roku Litwa dołączyła do państw strefy Euro. Jeszcze raczkują w tym temacie, więc ceny w lokalach mają trochę jak my kiedyś w barach mlecznych. I tak; Didžkukuliai – 4,23€, pizza 6,31€, bilet na lotnisko 0,72€, tylko ceny piwa zaokrąglali – 2,60€. Didžkukuliai spróbowaliśmy tego samego dnia wieczorem… to takie duże pyzy nadziewane mięsem wieprzowym. Jak wyżej pod linkiem. Wszystko dosłownie pływa w tłuszczu i wegetarianin po tym by zemdlał, weganin pewnie umarł. Jak dla mnie to wszystko było zdecydowanie za ciężkie, zwłaszcza tak na dzień dobry.

Pogodę mieliśmy lutową, ale udało nam się zobaczyć to co chcieliśmy. Ok, większość – chcieliśmy zobaczyć cmentarz karaimski, lecz to nam się nie udało. Może następnym razem i jestem zdeterminowany, by ten następny raz nastąpił, bo choć byłem tam już trzy razy to bardzo chcę raz jeszcze, po to, by zobaczyć jakieś zmiany. Tam się przecież musi coś zmienić, no musi. Centrum niczym nie różni się od stanu z lat 2012 i 2010. Niczym. Zero zmian na lepsze. Na gorsze na szczęście też. Gdzieniegdzie powstała nowa knajpa, tutaj coś próbowali wyremontować, ale poza tym miasto jak leżało tak leży. W centrum znajduje się kilka ruin – mało zmieniły się przez te pięć lat. Złota Brama jest odrapana jak była, i to z obu stron; z reprezentacyjnej i tej drugiej. Cerkiew Trójcy Świętej stojąca nieopodal jak się sypała tak się sypie – aż wrzuciłem im 2€ na ratunek. Trochę dalej od ścisłego centrum, za to dość blisko dworca, a konkretnie przy ulicy Kauno powstał klub muzyczny oraz indoor skatepark. I dobrze, że chociaż to, bo pięć lat wcześniej serce wychodziło z piersi na widok opłakanego stanu tego pięknego budynku, w którym to się mieści. Całość nazywa się Kablys i urządzono to w starym… hmm, no właśnie. Jedyne co udało mi się znaleźć w Internecie to informacja, że wcześniej był to Pałac Pracowników Kolei i służył jako centrum kulturowe. Charakterystycznym elementem jest wielki hak znajdujący się nad głównym wejściem. Jak ktoś był to na pewno kojarzy. Budynek jest więc użytkowany i ma się bardzo dobrze, szkoda, że z zewnątrz nieco mniej.

Wieczorem centrum Wilna zdaje się być wymarłe. Siedzieliśmy chwilę w knajpie Portobello przy ulicy prowadzącej do Ostrej Bramy i kiedy wyszliśmy około północy nie spotkaliśmy na ulicy żywej duszy. No ale ok, w końcu luty, w końcu środa, tłumów się nie spodziewaliśmy. Co więcej - Wilno w takiej scenerii jest naprawdę romantyczne.

Dzień później pojechaliśmy do Troków. W niskim sezonie dojazd jest w mało dogodnych porach; albo o 7:30 albo dopiero o 12:30 lub 13:30 (jeśli chce się wrócić o w miarę normalnej porze pociągiem o 16:30). Może wakacyjny rozkład jest bardziej dostosowany do turystów, chociaż nie można narzekać – pojechaliśmy tym o 13:30 i wystarczyło nam czasu, by spokojnie wrócić tym o 16:30. Bilet w jedną stronę to jakieś 1,50€.

Wielkim Wow(!) było dla nas zamarznięte jezioro Galwe. Mieliśmy nawet pomysł, żeby przejść się po lodzie aż do zamku, ale jednak rozsądek wygrał. Jako człowiek z miasta za wielu takich zamarzniętych akwenów nie widuję, także nie miałem odwagi przejść się dalej niż kilka metrów od brzegu. Mimo to kilku wędkujących na lodzie widzieliśmy, daleko, daleko od brzegu.

Zamek i zupełnie zamarznięte jezioro Galwe, Troki

Zamek w Trokach został zbudowany na przełomie XIV–XV wieku i dość szybko stracił na swoim znaczeniu, przez co przez wieki przechodził z rąk do rąk popadając w ruinę. W XIX wieku zaczęto coś z tym robić, lecz dopiero dwudziestolecie międzywojenne przyniosło pierwsze rezultaty. Po wojnie, gdzieś pod koniec lat 60’, dzieła dokończyli Litwini. Może nie jest to najpiękniejszy zamek w Europie, ale jego lokalizacja jest tak piękna, że bardzo bym chciał zobaczyć całość w lecie – kiedy będzie ciepło, zielono, na brzegu będzie dużo turystów i wszystko wokół będzie dla nich otwarte, a sam zamek podświetlony. W 2010 było wciąż dość przedwiosennie i szarawo, natomiast luty – no wiadomo, ale i tak przepięknie z tym lodem wokół. I piszę to ja – zagorzały wróg zimy i zimna. Co należy wiedzieć jadąc z Wilna do Troków pociągiem? Że od stacji do zamku idzie się około 30 minut. Lepiej mieć to na uwadze.

W 2012 roku z wileńskiego lotniska lecieliśmy z chłopakami do Tallina i by się dostać na lotnisko łapaliśmy busa z dworca autobusowego. Kosztowało nas to jakieś grosze, może 1,50zł, i jechało się całe 10 minut. W 2015 można dojechać w 7 minut pociągiem za wspomniane wyżej 72 eurocenty. Bilet kupujemy albo w kasie albo u konduktora (który przed odjazdem ma w zwyczaju grać w NBA 2k15 na laptopie, prawdopodobnie służbowym). Można też dojść na piechotę, no ale po co.

Londyn
Wiele razy lądowałem gdzieś późno wieczorem i nigdy nie miałem problemu z dostaniem się do hostelu. Zawsze wcześniej pisałem maila, że będę późno i że przepraszam za problem i nigdy się nie zdarzyło, że nieee, że póóóźno, że nie można…, nawet jeśli miałem być przed godziną 2 w nocy. W Londynie jednak jest inaczej. Wymieniłem tuzin maili z gościem z recepcji i w końcu odpuściłem, gdyż recepcja zamyka się wtedy kiedy knajpa w hostelu – o północy. I nie ma, że później. Matko, jakie smutne miejsce. Jeszcze smutniejsze było nasze położenie, bo to zmuszało nas do noclegu na Stansted. Ok, to też już mam za sobą. Bergamo, Heathrow, paryski degol, ale chyba każdy woli jednak ciepłe, bezpieczne i miękkie łóżko, od głośnego terminala przylotów. Na Stansted i tak nie jest najgorzej – trzeba mieć szczęście i znaleźć co najmniej trzy wolne krzesełka obok siebie w poczekalni przy Burger Kingu, przykryć się kurtką, śpiworem czy gazetą i spróbować zasnąć. To lotnisko jest dosyć przyjazne takim bezdomnym z doskoku – krzesełka są miękkie, nie mają separatorów, światło jest odbite od sufitu, przez co rozproszone, nie ma komunikatów co pół godziny, by nie zostawiać bagażu, bo zostanie on zabrany i wysadzony (jak na Schonefeld) i właściwie da się tam wyspać. Mam jednak problem z zaśnięciem w takich miejscach i następnego dnia Londyn zwiedzałem lekko przez mgłę. O 6:10, lekko zmięci, wsiedliśmy do EasyBusa (1,95£) i około 7:30 byliśmy już na Baker Street. Trasy nie pamiętam, podobno jak wszedłem do busa to zgasłem jak świeczka w burzę.

Deszczowy Londyn

Kilka dni wcześniej ustaliliśmy, że spróbujemy zobaczyć tyle ile będzie się dało zwiedzając miasto głównie pieszo, a wieczorem pojedziemy do SOHO do Pana Wu najeść się do syta. Właściwie nie wyszedł nam tylko ten Pan Wu, bo trafiliśmy do restauracji japońskiej zamiast chińskiej. Ale to wieczorem. Przedpołudnie zeszło nam na zwiedzaniu po ustalonej trasie, najpierw wzdłuż Baker Street (jedno Ferrari, drugie Ferrari, parę Porsche, Mercedesów AMG tuzin, o, Lamborghini… no nienawidzę ich) w stronę HydeParku i pałacu Buckingham, a następnie w stronę Vauxhall zobaczyć siedzibę MI6. Nie jestem największym fanem tego brytyjskiego agenta i nie bardzo kojarzę gdzie i kiedy się rozbijał, ale mam jakiś sentyment do tej serii i lubię obejrzeć obrazki z filmów o nim na żywo. Filmowy, jak i rzeczywisty, budynek MI6 jest jednym z nich. Mniej więcej gdzieś tam, już nad Tamizą, złapał nas deszcz i został z nami całe przedpołudnie i późniejszą część dnia, aż do wejścia do hostelu. Potem oczywiście przestało padać, a następnego dnia było piękne słońce. Godzina deszczu jest jeszcze znośna, zwłaszcza w Londynie, bo to co za Londyn bez deszczu, druga staje się irytująca, bo może jednak już nie, ale dopiero zacinający poziomo deszcz w trzeciej zaczyna drażnić na całego i ma się go dość, bo przecież chodzimy, bo przecież zwiedzamy, bo przecież zdjęcia… ale nie poddaliśmy się i doszliśmy do Tower Bridge i statku HMS Belfast. Zlało nas jednak srogo. Zlało w najsuchszym miesiącu w całym roku.

Tamiza, HMS Belfast, Tower Bridnge, Londyn

Do hostelu w Willesden mieliśmy do pokonania kawał Londynu, ale transport jest tam ideałem. Musieliśmy kupić po Oysterze (moja karta paypass nie chciała działać i podobno to wcale nie takie rzadkie zjawisko z nieangielskimi kartami) za 5£ + trochę do pojeżdżenia. System jest naprawdę świetny i przypomina mi ten w Hong Kongu (nazywa się to Octopus, 50HKD kaucji + 100 do zabawy), z tą różnicą, że Octopusem można płacić w niektórych sklepach, Oysterem chyba nie. Ale i tak to rewelacyjna sprawa i mam nadzieję, że może gdzieś w połowie przyszłego dziesięciolecia tak samo będziemy odpikiwać się w krakowskich autobusach i tramwajach (bo na metro przestałem już czekać). Właściwie bez Oystera ani rusz (chyba, że komuś działa paypass, wtedy ma jeszcze lepiej).

Nasz niefortunny hostel mieścił się w Willesden, czyli północno-zachodnim Londynie. Na dole był pub, który był czymś między speluną, a mordownią (podobno leją się tam po ryjach w weekendy), przez którą trzeba było przejść chcąc dostać się z recepcji do części hostelowej. U góry już trochę lepiej; czysto i schludnie, chociaż nad łazienką mogliby jeszcze popracować. Na przykład przykręcić sedes. Ale i tak hitem było gasnące tam po 20 minutach światło. Wyobraźmy sobie sytuację, że wchodzimy do łazienki po kimś, rozkładamy bety, odsuwamy zasłonę, staramy się ułożyć ją tak, by jej przypadkiem nie dotknąć, namydlamy się i jeb… nie ma światła. Minęło 20 minut. Ja rozumiem, że trzeba oszczędzać, no ale dlaczego w ten sposób? Inna sprawa to depozyt – normalna rzecz, w zależności gdzie jesteśmy zostawiamy jakiś banknot w zamian za cenny klucz. Jest to 5€, czasem 10€, ale nie kurwa 20£! Skoro takie kwoty to dla nich nic, to niech wezmą z kasetki takie nic i kupią jakieś używane materace albo niech chociaż wezmą ze śmietnika – w jednym obok leżał lepszy od tego, który mi się trafił. A był on już bardzo mocno wyruchany i nosił znamiona brutalnego mordu, chociaż wciąż żyję nadzieją, że to ktoś rozlał tam całego Guinessa. No i kto robi pokój dwuosobowy z łóżkiem piętrowym? Ok, ponarzekałem. Ale tak naprawdę nie było tam tak źle. Hostelworld podarował mi 10$ za rezerwację, więc ta dwójka kosztowała nas niewiele ponad 21£ za noc, także jak na Londyn prawie za darmo. Tylko te materace…

Wieczorem, tak jak wg planu, pojechaliśmy do SOHO. W planach mieliśmy jedną z knajpek Mr Wu. W zależności do której się wejdzie jesz ile możesz za od 6 do 8 funtów. Tylko trzeba uważać, by nie nałożyć sobie za dużo – wtedy trzeba dopłacić. Czy tak jest? Nie wiem, bo nie dotarliśmy do żadnej i zjedliśmy obok u odwiecznych wrogów, Japończyków. Bez zachwytów, japońskie jedzenie to jednak tylko w Japonii… ewentualnie sushi można próbować gdzie indziej, ale zupa ramen to tylko w starym kraju.
 
Chinatown, Londyn

Najlepiej w takiej niewielkiej knajpce w Himeji przy drodze z dworca kolejowego w stronę zamku i ogrodu Koko-en. Wrócę tam kiedyś tylko dla tej zupy. No i zamku, bo już go prawie skończyli remontować.

W SOHO, zaraz przy Leicester Square, znajduje się także jeden z czterech M&M's World. Weszliśmy i zgłupieliśmy. Maskotki, koszulki, m&m’sy we wszystkich kolorach tęczy do kupienia na wagę. Wszystko drogie jak szlag, no ale… w ogóle co za pomysł? To przecież tylko słodycze. I to właśnie jest siła marki i odpowiedniego marketingu. Draże z Wadowic też dobre, a jednak mniej znane. Mimo to do kupienia w wileńskich kioskach.

Niedługo potem wróciliśmy do hostelu. To był bardzo długi dzień, prawie nie spaliśmy, byliśmy zmęczeni wcześniejszym zwiedzaniem i deszczem, więc szybko walnęliśmy betami o łóżko. I nawet koszmarnie zła muzyka sącząca się z dołu nie przeszkadzała w zaśnięciu. Następny dzień był piękny – musiał być, w końcu zaplanowaliśmy sobie pójść do British Museum i być cały czas pod dachem. Londyn oferuje masę darmowych atrakcji, w tym muzeum fotografii, filmu, National Gallery, a także właśnie British Museum. Rocznie przetacza się tam około pięciu milionów ludzi, ale ciekawe ilu z nich cokolwiek stamtąd wynosi (poza pamiątkami ze sklepu). Muzeum jest ogromne i najlepiej przyjść tam w piątek, kiedy pozwalają się szwędać do 20:30 (normalnie do 17:30). Dużo szkół robi tam zajęcia dodatkowe dla swoich podopiecznych w wieku zdecydowanie za niskim na prezentowane eksponaty, ale i tak plus dla nich, że się starają cokolwiek przemycić do tych małych głów i zbudować w nich jakąś wrażliwość na sztukę i rzeczy bardziej wartościowe od Angry Birds. Wycieczki starszych roczników chodziły za to z minami jakby byli tam za karę. A nam się oczy święciły z zachwytu, zwłaszcza w części starożytnego Egiptu. Mimo wszystko – muszę, no muszę…otóż, chodząc po salach i oglądając eksponaty i te z Egiptu i te z Grecji i te z Bliskiego Wschodu, miałem nieodparte wrażenie, że Brytyjczycy tą ekspozycją chwalą się mówiąc ha, patrzcie co wywieźliśmy innym kiedy nie patrzyli. Byłem w wielu muzeach, ale tylko w tym miałem to poczucie, że tych rzeczy nie powinno tam być. Przy popiersiu Ramzesa II jest nawet zdjęcie z cyfrową rekonstrukcją miejsca, skąd figura zastała zabrana. Patrzcie, tak by to wyglądało, gdyby ta figura była na swoim miejscu, ale nie jest, bo jest tu. Tylko płaskorzeźby z Bliskiego Wschodu się bronią… gdyby ich nie wywieźli to pewnie by już ich dziś nie było. Nic na to nie poradzę. British Muzeum zdaje się być wielkim hołdem dla XIX-wiecznych brytyjskich grabieży swoich kolonii. Niedawno czytałem, że żona George'a Clooney'a, Amal, reprezentuje Grecję w sprawie zwrotu antycznych rzeźb wywiezionych z Partenonu, które dziś znajdują się właśnie w British Museum. Te rzeźby, jak i masa innych jest pokaleczona, bez głów, kończyn, lekko zniszczona, pewnie podczas transportu. Mamy prawo oglądać je za darmo, ale czy mamy ich na tyle, by tak się z nimi obchodzić i rozdzielać po różnych muzeach całego świata, co więcej, bogatego świata? Mimo to pewnym jest, że tam wrócę. W środku byliśmy zaledwie niecałe dwie i pół godziny, czyli tyle co nic. Część sal tylko przeszliśmy w ogóle nie patrząc na opisy, a do centralnego pawilonu nawet nie zajrzeliśmy. Do teraz nie wiem co tam chowają. Niestety, ale spieszyliśmy się na autobus Terravision odjeżdżający nam z dworca Victoria na Stansted (z ceną już gorzej, 9ełów, bo kupowane tuż przed wyjazdem). A nie mógł nam uciec. Na pocieszenie na Victorię pojechaliśmy autobusem linii 38 i usiedliśmy na samej górze z przodu, by mieć jeszcze chociaż ten ostatni mini-tour po skrawku Londynu.

Wróciliśmy na Stansted. Może się czepiam, jeden taki mówi, że tak – czepiam się, ale czy tylko mnie się wydaje, że hala odlotów to jedno wielkie centrum handlowo-gastronomiczne? Podróżni nie mają nawet gdzie w spokoju usiąść ze swoimi betami, by móc na jednym z zaledwie kilku ekranów śledzić postępy swojego przyszłego lotu. Do bramek też pójść się nie da (tam akurat miejsca jest w ciul), bo do prawie samego odlotu nie wiadomo, do której iść. Jak lotnisko w Modlinie (na które miałem nieszczęście lecieć) jest kurnikiem, to Stansted zasługuje na miano najsłabiej zorganizowanego dużego lotniska, gdzie było mi dane się znaleźć. Wiem, narzekam, widzę złe strony, ale po prostu lubię przed odlotem w spokoju usiąść, a nie walczyć o krzesło z tysiącem innych podróżnych.

Lot, metro, i znów PolskiBus z dworca przy Wilanowskiej. No i czy naprawdę… naprawdę? Ok, dosyć ponarzekałem przez ostatnie 4 strony, więc już słowa o stanie tego 'dworca' i okolic nie napiszę. No i dom. W końcu dom i krystalizujące się następne plany. Już wkrótce.

Pseudogaleryjka do wpisu jest -> tu

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester