Hong Kong-Japonia cz.1 - Hongkong

Panorama Hongkongu

Potrzebowałem się wyrwać. Choćby na chwilę, choćby na weekend, gdziekolwiek byle dalej. Śledziłem lotera, zarejestrowałem się na fly4free, przeglądałem facebooka, strony Ryanaira, WizAira, EasyJeta i czego się tylko dało w poszukiwaniu oferty, która pozwoliłaby mi się oderwać i choć na chwilę być gdzie indziej. To nie było uzależnienie, lecz bardzo głęboko osadzona wewnętrzna potrzeba wyjazdu. Już w marcu kupiliśmy z Piotrkiem bilety na jesienną wycieczkę do Aten (przez Kopenhagę i Berlin), którą potem poszerzyliśmy o Cypr, Ankarę, Istambuł i Wiedeń, ale nawet mając na uwadze tę podróż już myślałem o następnej. Któregoś dnia pod koniec września, mniej więcej zaraz po tym jak dopięliśmy swoją wycieczkę, pojawiła się informacja o obniżkach cen w KLM/Air France i tego samego dnia chyba loter.pl albo fly4free podało ‘pomysł na’, czyli co można z taką ofertą zrobić. Proponowali Hong-Kong z powrotem z Osaki + przelot pomiędzy za jakieś małe pieniądze. Podliczyłem dni urlopu, sprawdziłem uczucia do grudnia w Polsce (niezmienne od lat) i klik. Mam. Oto wielka zaleta jak i wada karty kredytowej.

No ale to było we wrześniu. Wtedy emocjonowałem się tym Istambułem przez Kopenhagę, także Hongkong był wciąż odległym tematem. Jak dobrze, że czas szybko płynie. Miesiąc po powrocie z kraju najlepszej herbaty wsiadłem w PolskiegoBusa do Warszawy, a tam w samolot Air France do Paryża. Ale wcześniej... Okęcie. Kurnik jak w Modlinie to może nie jest, ale obsługa jakby jednak nim był. Naprawdę nie rozumiem i chyba nie chcę zrozumieć dlaczego przebicie się od wejścia przez kontrolę do bramki to taka katorga usiana ludźmi, którzy pracują tam jakby byli tam za karę. Gorzej witają chyba tylko w Modlinie (no i Bergamo).

Natomiast na de Gaulle’u miałem całe dwie godziny, by zdążyć zestresować się na nowo czekającą mnie podróżą, ale piwo pomogło. Zawsze pomaga. Wiem, że to dodatkowy wydatek, wiem, że bez sensu i po co, ale nigdy nie potrafię sobie tego odmówić.

przystanek autobusu A11

Krótko przed godziną 18. następnego dnia wylądowałem na lotnisku Chek Lap Kok. Bagaż miałem tylko podręczny, więc od razu poszedłem do imigracyjnych gdzie w paszport wbito mi wizę na trzy miesiące i… tak! Jestem! Jestem w Hongkongu! No ale dobra, wow to potem. Teraz trzeba mi się jakoś ogarnąć i dojechać do hostelu i może coś jeszcze dziś zobaczyć. Przede wszystkim musiałem kupić Octopusa, tj. kartę na metro, większość autobusów, tramwaje, parkometry itp. Zapłacimy ją również w niektórych sklepach, a także w McDonald's, jednak przyznaję, że nie sprawdzałem. Bez Octopusa jak bez ręki i nawet dziś mam ją w portfelu. Kartę można kupić na wybranych dworcach i na lotnisku, a kosztuje nas całe 150$HKD (75zł, około, ceny można dzielić na 2 i ma się złotówki) z czego 50 to depozyt. Ok, no to mam już kartę, wiem co i jak, teraz zostało dostać się do centrum. Mogłem wsiąść albo w pociąg i wydać 100$ albo wybrać autobus A11 za 40$. Wybór dość prosty. Poza tym autobus dojeżdża do samej Causeway Bay, gdzie miałem hostel, a pociąg dowiózłby mnie tylko do stacji Hong Kong (zachodnia część wyspy) gdzie musiałbym przesiąść się na metro (MTR). Stacja niby nazywa się tak samo, ale jedną kolejkę od drugiej dzieli dobre kilkaset metrów dworca. Zdecydowanie polecam więc autobus.

Yesinn@Causeway Bay Hostel określa się jako jedyny hostel w Hongkongu, który ma własny budynek. To może nie było aż takie ważne, ale cena i lokalizacja już tak. I nie skłamię jeśli napiszę, że do teraz jest to hostel z mojej osobistej pierwszej trójki. Co poza ceną i lokalizacją? Czysto, ładnie, jasno, schludnie, szafki na kartę, łazienka w pokoju, lampka przy łóżku (!), poza tym wspólny taras, piwo w dość rozsądnej cenie no i duże pokoje, gdzie jest miejsce także dla człowieka, a nie nieskończoną ilość łóżek jak to bywa w Europie… Sory, ale z wiekiem wymagania rosną. Zwłaszcza po Istambule, gdzie mieliśmy pokój na poddaszu z 25 łóżkami. Ale… właściwie było całkiem ok. Anyways, gdyby ktoś kiedyś potrzebował, to Yesinn@Causeway jest naprawdę dobrym miejscem na nocleg, a nawet trzy.

Hennessy Road

Mapy nie miałem, ale przecież po co? Wyszedłem przed hostel i… już? Mogę się cieszyć? No to - WOW!
Sam nie wiem czy da się to ująć, jak ktoś jeździ to kuma o co kaman. Byłem już w kilku miejscach na świecie, widziałem całkiem sporo i planuję zobaczyć jeszcze więcej i choć serce miewam z kamienia, to ogromną radość przynoszą mi właśnie takie chwile. Te, kiedy staję w miejscu, rozglądam się i mogę myśleć tylko o tym, że ‘ja tu naprawdę jestem!’. No, może bez tego wykrzyknika. Niestety za rzadko mnie to dopada, ale kiedy już to bez litości. Ostatni raz tak miałem w La Paz w marcu 2011 roku.


Na tamten wieczór nie miałem planów. Nie wymyśliłem nic, bo nie wiedziałem jak szybko wydostanę się z lotniska, więc teraz chodziłem po okolicy Hennessy Road i robiłem zdjęcia. Zszedłem Causeway Bay wzdłuż i wszerz, poszedłem do pobliskiego Victoria Park skąd miałem niezły widok na świątecznie udekorowane LEDami wieżowce, zjadłem coś (serio - coś, nie wiem co to było) w jakiejś małej knajpie pełnej miejscowych, zrobiłem zakupy w sklepie obok hostelu i wróciłem powalczyć trochę z jetlagiem. Niestety z marnym skutkiem.


Lantau Island
Tian Tan Buddha

Po śniadaniu wsiadłem w MTR i pojechałem do stacji Tung Chung na wyspie Lantau, by zobaczyć wielkiego Buddę - Tian Tan Buddha oraz klasztor Po Lin. Do posągu jak i klasztoru dostać można się pieszo, ale to kawał drogi, albo kolejką linową Ngong Ping 360. Internet podaje, że można jeszcze pojechać autobusem, ale tego nie próbowałem, a nawet nie wiedziałem, że tak można. Swoją drogą to ma nawet sens - kolejkę otwarto bowiem dopiero w roku 2006. Polecam ją bardzo, choćby dla fantastycznych widoków m.in. na lotnisko Chek Lap Kok i wielkie osiedla mieszkaniowe, że aż chce się krzyknąć 'maaaaamooooo'. Koszt to 86$ na twarz w  dwie strony, ale można i pojechać za 125$ wagonikiem Crystal. Różni się chyba tylko tym, że ma szklaną podłogę. Niestety na miejscu trzeba swoje odstać. Ja byłem tam dość wcześnie, jakoś niedługo po godz. 10, a i tak kwitłem w kolejce około godziny, bo najpierw po bilet, a potem do kabiny. Niemniej nie ma tego złego - w obie strony jechałem w wagoniku zupełnie sam.

Wielkiego Buddę postawiono w roku 1993 i ma on symbolizować harmonijny związek człowieka z przyrodą, wiarą i innymi ludźmi, a na otwarcie zaproszono wszystkich mnichów skąd się tylko dało. Dziś jest to główne centrum buddyzmu w Hongkongu i oczywiście jedna największych atrakcji turystycznych. Kręci się tam mnóstwo ludzi, więc warto odejść kawałek dalej i pozwiedzać wyspę samemu. Nieopodal znajduje się np. znacznie spokojniejsza ścieżka filozofów, gdzie można chwilę odetchnąć i napawać się widokiem na posąg z jednej strony oraz morze Południowochińskie z drugiej. Oczywiście należy też podejść pod sam klasztor Po Lin, jednak ja nie miałem tego szczęścia, gdyż całość była w konkretnym remoncie.

Tramwaj w Hongkongu

Popołudniu wróciłem do Hongkongu właściwego i dałem się zgubić gdzieś przy Hennessy Road. Wsiadłem też do tramwaju - oczywiście na górę - i tak zwiedzałem tę metropolię. Moim zdaniem nie ma na to lepszego sposobu niż właśnie transport publiczny, a w przypadku Hongkongu mamy unikatową okazję przejechać się piętrowym tramwajem, będącym dziś jednym z symboli HK. Co więcej Hongkong jest jedynym miastem na świecie, w którym jeżdżą tylko i wyłącznie piętrowe tramwaje i jednym z trzech z tego typu pojazdami. Pozostałe to Aleksandria i Blackpool. Rozwój MTR nieco tramwajom zagraża i gdzieś mi się obiło o oczy, że nawet wystąpiono z planami likwidacji sieci tramwajowej w centrum, bo blokują ruch samochodowy i są nieefektywne. W USA już byli tacy z takimi pomysłami i dopiero po dekadach stania w korkach zdecydowano się przywrócić ten środek transportu do łask. Miejmy nadzieję, ze HK nie będzie musiał przechodzić tego bolesnego i drogiego procesu. Chciałbym kiedyś tam wrócić i móc znów zobaczyć je na ulicach, a nie w muzeum jak ktoś tam zaproponował. Zresztą to i tak słaby argument, bo te tramwaje choć wyglądają staro, to wcale takie nie są.

Kowloon
Bruce Lee

Kowloon znajduje się w kontynentalnej części Hong Kongu i możemy tam dojechać MTRem albo dopłynąć promem. Ja wybrałem to pierwsze i wysiadłem na pierwszej stacji Tsim Sha Tsui. Już sama w sobie jest ogromna, a do tego łączy się z East Tsim Sha Tsui, więc wysiadając musimy rozgryźć jak się stamtąd wydostać. Wygląda słabo, ale wystarczy znaleźć mapę z opisanymi wyjściami i już wszystko staje się jasne. Niemniej to wciąż największa stacja metra na jakiej kiedykolwiek się znalazłem. Pojechałem tam, bo chciałem odwiedzić Bruce'a Lee, którego posąg stoi na pobliskiej Alei Gwiazd. Jednak najlepiej przyjechać tam wieczorem, by zobaczyć wieczorną panoramę Hongkongu (duże zdjęcie u góry), z tymi wszystkimi światłami, biurowcami i tak dalej, która zapiera dech w piersiach. Będąc tam rano nie kręciłem się za długo, bo wiedziałem, że i tak tam wrócę wieczorem, by zobaczyć te wspomniane światła (za dnia panorama nie rzuca na kolana), więc poszedłem dalej na północ ku parkowi zwanego Kowloon Park, gdzie spotkałem z dwadzieścia różnych wycieczek szkolnych, flamingi, trochę wszelkiego rodzaju artystów oraz kilka grup zgłębiających tajniki Tai-chi.

Kowloon Walled City
Kowloon Walled City Park

W roku 1898 Hongkong został przekazany na 99 lat Brytyjczykom, jednak mały skrawek, 2,8 hektara, miał zostać chiński i służyć jako fort wojskowy, który nazwano później Walled City. Pierwotnie Brytyjczycy przystali na taki stan rzeczy, ale zaraz potem podjęli próbę ataku na fort i być może nawet by go zdobyli, gdyby mieli z kim tam walczyć. Fort został bowiem przez żołnierzy opuszczony, a jedynym witającym najeźdźcę był chiński urzędnik z trochę ponad setką mieszkańców. Brytyjczycy machnęli tylko ręką i zostawili ten skrawek ziemi jak zastali. Zresztą po roku 1912 i tak trafił w ich ręce, ale dalej nie wiedzieli co z tym zrobić, więc założyli tylko kościół i dom starców w byłym budynku administracyjnym (yamen). Potem powstała jeszcze szkoła, ale to tyle. Teren sobie po prostu był, podobnie zresztą jak jego mieszkańcy. Po II Wojnie Światowej i wydostaniu się spod buta japońskiego Kowloon Walled City zasiedlili uchodźcy z Chin, których już Brytyjczykom nie udało się wykurzyć. Ich imperium zaczęło się mocno chwiać, więc nie mieli czasu ani ochoty zajmować się takimi pierdoletami. Mijały kolejne lata, potem dekady, a miasto rosło - a mogło tylko w górę - i jako wyjęte spod prawa stało się w końcu mekką dla różnego rodzaju elementu z Triadą na czele. Ci zaczęli prowadzić tam biznesy od burdeli, przez hazard po fabryki narkotyków i nie licząc paru nalotów policji byli praktycznie bezkarni. Niemniej większość mieszkańców nie była w to zaangażowana i zwyczajnie tam mieszkała, prowadziła legalne biznesy i po prostu żyła jak cała reszta. Pewnie mieli jakiś szerszy wewnętrzny kodeks, ale tak naprawdę liczyły się tylko dwie zasady - nie wolno zaprószyć ognia oraz budować wyżej niż czternaście pięter. To drugie wynikało z położenia osiedla na drodze podejścia na pobliskie lotnisko Kai Tak. Rząd oczywiście nie miał tam żadnej władzy, ale pomagał mieszkańcom dostarczając wodę oraz rozwożąc pocztę. Policja pojawiała się sporadycznie i jak już to w dużych grupach i w konkretnym celu. W końcu nadeszły lata 80' i rządy, brytyjski i miejscowy, zadecydowali, że fajnie było przez te kilkadziesiąt lat, czasem strasznie, czasem śmiesznie, ale liczba ludności jest za duża (33 tysiące na ~3tys m2) i tak dalej być nie może. W roku 1987 zapadła decyzja - burzymy. Mieszkańcy nie przyjęli tego najlepiej, ale w końcu dali się przekonać odszkodowaniami i kiedy ostatni lokator się wyprowadził, a właściwie go wyprowadzono, Kowloon Walled City przestało istnieć. Było to w roku 1993. 

Mountain View Pavilion

Zdecydowano, że teren zostanie oddany miastu w postaci parku i tak powstał Kowloon Walled City Park. Swoją drogą to ciekawe, że z osiedla mieszkaniowego, już abstrahując od jego statusu, zrobiono prawdziwy park, a w takiej Polsce prawdziwe parki zabudowuje się osiedlami, które potem mają słowo 'park' w nazwie. O tempora, o mores...

Na terenie po dawnym forcie, a potem tym dziwnym urbanistycznym tworze, ostał się wspomniany wyżej yamen - dawny budynek administracyjny - i dziś służy jako część muzeum. W środku powstały swego rodzaju kabiny, które wewnątrz wyłożono starymi zdjęciami przedstawiającymi dawne życie tego miejsca. Zamontowano w nich również głośniki, z których dobiegają nas rozmowy mieszańców, gwar uliczny i różnego rodzaju miejski hałas. Nawet ciekawe doświadczenie. W pobliżu znajdziemy jeszcze XVIII świątynię Hau Wong, jest mała, cicha i spokojna. Nie jest ona w żaden sposób związana ze zburzonym osiedlem, ale dla porządku dodaję i ją, bom zwiedził.
Do parku dojedziemy linią metra - stacja Lok Fu. 

świątynia Wong Tai Sin

Natomiast stację dalej znajduje się kolejna atrakcja - świątynia Wong Tai Sin, która podobno słynie z tego, że wiele modlitw zostaje tam spełnionych. Miejsce to jest bardzo turystyczne, więc trudno tam swobodnie się poruszać, nie mówiąc już o jakimkolwiek wyciszeniu czy chłonięciu atmosfery tej wielkiej świątyni. Ponoć najgorzej pod tym względem jest w pierwszej połowie stycznia, gdyż wtedy zjeżdża się najwięcej pielgrzymów oraz par chcących wziąć tam ślub. Niemniej będąc w okolicy warto podejść. Podobnie jak do pobliskiego Nian Lian Garden. Ten park, czy też ogród właściwie, sprawia wrażenie antycznego, ale tak naprawdę został otwarty bardzo niedawno, bo w roku 2006. Niemniej to przyjemny przykład na to, że władze myślą o takich rzeczach i choć potrzeby mieszkaniowe w metropolii wciąż rosną, to znajduje się miejsce na parki i ogrody dla mieszkańców.

Kowloon

Poza tym Kowloon wydaje się być bardzo taki.... właśnie chiński. Kiedy wyspa Hong Kong usiana jest święcącymi wieżowcami i raczej nowszymi budynkami, a podróż merem dzielimy głównie z korpo-pracowikami wszystkich ras oraz z mówiącymi tylko po angielsku dzieciakami z prywatnych szkół, tak Kowloon w wielu miejscach zachowuje ten typowy chiński klimat. Fajnie jest zagłębić w niektóre uliczki i pozwiedzać tamtejsze sklepy, jednak trzeba się mieć na baczności, bo nagle znikąd może napaść na nas drobna dziewczyna, która trzymając nas mocno za ramię będzie chciała zaciągnąć do burdelu pokazując przy tym na różne sposoby co nam tam zrobią. I tak serio, serio, tu nie wystarczy 'no, thank you', tylko trzeba się trochę poszarpać.

Victoria Peak
widok z Victoria Peak

Głupio nie być. Widok stamtąd każdy widział przy dowolnej promocji lotniczej do Hongkongu czy po prostu wpisując hasło Hongkong w Google. Najprościej i najszybciej dostaniemy się tam kolejką za 45$ (w obie strony), której początkową stację znajdziemy przy Cotton Tree Road. Można też i pieszo jak ktoś bardzo chce. Najlepszą porą jest oczywiście wczesny wieczór, kiedy słońce jeszcze nie do końca schowało się za horyzontem. Jako, że ja obserwowałem je z drugiej strony portu to będąc na wzgórzu załapałem się już na zwykły, ciemny wieczór, ale i tak widok miałem wprost nieprawdopodobny. Ludzi u góry jest zawsze sporo, do tego każdy z aparatem, bo każdy chce zrobić unikatowe zdjęcie - jak to moje obok - ale i to jest do przeżycia mając przed sobą taki widok.

Z ciekawostek; kolejka, czy też raczej tramwaj, na szczyt, zaczęła wozić mieszkańców i turystów wcześniej niż tramwaj uliczny, bo już w 1888 roku. Zwykłe tramwaje wyjechały dopiero szesnaście lat później. Dziś z tej linii korzysta średnio 11 tys pasażerów dziennie, a to daje 4 mln rocznie. Sporo. A skoro jesteśmy przy milionach; Victoria Peak to nie tylko taras, z którego turyści mogą pogapić się na to wielkie miasto, ale także miejsce, gdzie warto ulokować parędziesiąt jak nie -set luźnych milionów $ (już USD, nie HKD), gdyż obecnie znajdują się tam najdroższe domy i lokale mieszkalne na świecie. Internet podaje, że kilka lat temu sprzedano tam dom za prawie miliard PLN, a cena za metr kwadratowy innego to prawie 500 tys, także PLN. Za metr! Tutaj nawet przy największej kumulacji lotto starczy nam może na garaż albo schowek.

Hong Kong

W Hongkongu spędziłem tylko dwa dni. Jasne, że szkoda, ale miałem bardzo krótki urlop i chciałem więcej czasu przeznaczyć na Japonię. Pojechałem więc na lotnisko i tym razem wybrałem pociąg, czyli 100$ z portfela. Na miejscu dość szybko się odprawiłem, chociaż niemało stresu kosztowało mnie odnalezienie numeru rezerwacji lotu z Osaki do Paryża, gdyż bez tego ani rusz. Japońskie przepisy nakazują turystom posiadać bilet powrotny, więc przy odprawie tego typu lepiej mieć numer rezerwacji pod ręką.

Do Osaki natomiast leciałem nisko-kosztowymi Peach Airlines, więc nie byłem bardzo zdziwiony, gdy do końca nie było wiadomo, przy której bramce się ustawić. Kiedy już w końcu podali, to od razu zmienili na zupełnie inną w jakiejś odległej części lotniska. Sam starałem się jakoś bardzo tym wszystkim nie stresować, bo i tak martwił mnie rozmiar mojego plecaka, więc siedziałem sobie i spokojnie piwkowałem oglądając jeden z odcinków programu 'Tuż przed tragedią' wyświetlanego na telewizorze. To był akurat odcinek o pęknięciu zapory Vajont, a szkoda, bo mają przecież kilka o katastrofach samolotowych. Akurat do pokazania na lotnisku.

Peach Airlines to nowiutka, ledwo raczkująca japońska linia lotnicza, która działa głównie na rynku lokalnym, ale ma kilka takich tras jak na przykład Hong Kong - Osaka. Nie miałem z nimi żadnych problemów, chociaż jak wspomniałem bałem się, że każą mi dopłacić za ponad wymiarowy plecak, jednak w ogóle na to nie spojrzeli. Dzięki nim wczesnym wieczorem znalazłem się na kolejnym ogromnym lotnisku Osaka-Kansai, by stamtąd pojechać do... nieee, nie do Osaki. Do miasta Wakayama. Ale o tym w części drugiej.

Galerię do wpisu możecie zobaczyć -> tu

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester