Maltańskie opuncje cz. 1


W końcu jesień! Tak bardzo czekałem, odliczałem dni, rwałem kartki z kalendarza i tęskniłem, a już najintensywniej od września, z którym przyszła jesienna szarość, zimność, depresja i świadomość, że temperatury wyższe od 20 stopni oraz większe pokłady słońca pojawią się tu najwcześniej w maju. Zgoda, brzmi to trochę kretyńsko i bez sensu, ale tylko pozornie - otóż jesień to pora moich wyjazdów, będących rozpaczliwą próbą oszukania samego siebie i ucieczką od zbliżającej się ciemnej, zimnej i azbestowej beznadziei znanej szerzej jako zima. Tym razem wybór padł na Maltę - bo jak szukać ciepła to tylko tam. Dla przykładu: od dwóch lat mieszka tam mój dobry znajomy z dzieciństwa i dziś gość nie pamięta jak wygląda kaloryfer.

Na Maltę poleciałem z Anią, a transport zapewnił nam WizzAir, ale niestety z Katowic (czemuż nie latacie z Krakowa? No czemuż??). Wszystko poszło jak trzeba, czyli bez problemu i punktualnie, więc nie ma co drążyć tematu. Maltę powitaliśmy wczesnym popołudniem, a tam ciepło, sucho, słonecznie, słowem najlepiej w świecie. Bagaże mieliśmy już na plecach, więc nie traciliśmy więcej czasu i poszliśmy w stronę wioski Safi, gdzie był nasz... hm, coś jakby pensjonat. Kwatera, o, może tak. Był to duży, dosyć stary i na wskroś maltański dom przypominający trochę zamek, tylko taki bez wieży z księżniczką. Nawet nasz pokój wyglądał jak komnata. Może i był trochę ciemny, ale za to klimatyczny i całkiem spory. Co innego łazienka, gdzie ktoś o wzroście powyżej 1,80 m miałby problem. Ale nie my... bo nikczemny wzrost ma czasem swoje plusy. Gdyby kogoś interesowało takie rozwiązanie, to przybytek nazywa się M'Anglu gdzie w październiku właściciel bierze 30€ za noc w komnacie. Bardzo spoko gość swoją drogą. Na imię mu Ryan, a towarzystwa dotrzymują mu średniej wielkości pies, który próbuje być w każdym miejscu na raz, ale najlepiej by była to kuchnia, karłowaty, ale za to puszysty kot, który na początku nas ignoruje, ale jak już się z nami bliżej zapozna, a zwłaszcza z naszą ręką na swoim grzbiecie, to będziemy mieli w nim dozgonnego przyjaciela, oraz królik, który jedyne co robi to siedzi w klatce, chociaż tę ma otwartą. 

Poranny 73 do Valetty
Malta jest mała i dosyć dobrze skomunikowana, więc tak naprawdę nie ma większego znaczenia, gdzie wybierze się nocleg. My patrzyliśmy jeszcze na ceny i pod tym względem południe wyspy wyglądało najlepiej. Północ, czyli przede wszystkim Valetta i Sliema, zawalona jest dosyć drogimi hostelami oraz jeszcze droższymi hotelami. Prawda, że tam byłoby najwygodniej, gdyż stamtąd wszędzie jest bliżej i mniej czasu traci się na dojazdach, ale na dłuższą metę można to poświęcić. Valetty nie idzie ominąć, bo Malta już tak jest urządzona, że rzeczywiście wszędzie można łatwo dojechać, ale najczęściej i tak trzeba przesiąść się na stołecznym dworcu. I właśnie - by było nam łatwiej maltański PKS oferuje kilka biletów wieloprzejadowych. Najbardziej popularnym jest ten za 21€, który jest ważny przez tydzień i pozwala jeździć ile się chce i gdzie się chce. Jeśli ktoś chce zwiedzić Maltę kompleksowo to bez tego biletu nie ma sensu się ruszać. No, ok, można, ale to się nie opłaca, zwłaszcza w sezonie letnim, kiedy pojedynczy przejazd autobusem kosztuje 2€. "Zimą", tj. od 15 października do połowy czerwca, za przejazd płacimy już 1,5€.
Autobus z Valetty, Safi, Malta
Drugą ciekawą opcją jest bilet za 15€ i mamy w nim 12 przejazdów. On znowuż działa w ten sposób, że może na nim jechać więcej niż jedna osoba, bo liczą się właśnie odklikane przy wejściu przejazdy, a nie pasażerowie. Co do autobusów jeszcze - są, i to się liczy, ale bywa z nimi różnie, na przykład punktualność nie jest ich mocną stroną, a czasem mogą w ogóle nie przyjechać. Wiąże się to ze specyfiką maltańskich miast i ich wąskich ulic, gdzie autobusy czasem utykają w korkach. To idzie zrozumieć, ale mniej fajnie jest, kiedy stoimy gdzieś na wypizdowie, jest już ciemno i chcielibyśmy wrócić do cywilizacji, a zbliżający się ku nam autobus, na który dziko machamy, nawet nie zwalnia, bo już jest przepełniony. Wcale nie takie trudne do doświadczenia, zwłaszcza gdy w najbliższej okolicy jest jakaś plaża. Inną kwestią jest to, że trasy autobusów, co jest akurat słuszne, skonstruowane są pod mieszkańców. Także fakt, że jedna miejscowość leży stosunkowo blisko drugiej nie oznacza, że szybko tam dojedziemy. Dla przykładu - z Mdiny do Sliemy jechaliśmy około 50 minut, z Safi do Valetty jakieś 35, z Valetty do Meliehy prawie godzinę, natomiast wyprawa na prom na Gozo, czyli do miejscowości Ċirkewwa, to już jazda na grubo ponad godzinę.

Blue Grotto z góry
Późnym popołudniem poszliśmy pozwiedzać, a że jedyną osiągalną atrakcją w naszej okolicy była Błękitna Grota, czyli Blue Grotto (lub Taħt il-Ħnejja) to poszliśmy właśnie tam. Wieczorem i przy zachodzącym słońcu prezentuje się ona najpiękniej, chociaż i tak widzieliśmy ją tylko z góry. Można jeszcze było wynająć łódkę i wpłynąć tam z przewodnikiem (chyba 8€ na twarz, ale nie pamiętam), ale w końcu się nie zdecydowaliśmy. Woleliśmy bowiem pozwiedzać okolice, poobserwować wspomniany zachód słońca oraz okolicznych wędkarzy próbujących swojego szczęścia w Morzu Śródziemnym. Zaraz obok stoi też jedna z pięciu siedemnastowiecznych wież LascarisaWieża Sciuta. Fortyfikacje obronne Malty to temat rzeka - jest pięć Wież Lascarisa, tyle samo Wież Wignacourt, trzynaście Wież de Redina i jeszcze kilka pojedynczych. Część jest obserwacyjna, część obronna, a część o jeszcze innym przeznaczeniu, ale wszystkie są nieodłącznym i jakże ciekawym elementem maltańskiego krajobrazu. Nie będę tego zgłębiać, bo jak widać trochę tych wież jednak tam mają, a o ich historii i przeznaczeniu można by napisać niemały esej. I pewnie parę osób już to zrobiło, więc ja nie muszę.

Ħaġar Qim
Zresztą w pobliżu znajdują się zupełnie inne atrakcje, które wymagają kilku słów. Dotarliśmy do nich następnego dnia rano - są to megalityczne świątynie Ħaġar QimMnajdra liczące sobie nawet pięć i pół tysiąca lat (!). Tym samym są starsze od piramid w Gizie i to o lat tysiąc. Dla mnie pozostaje to poza wyobraźnią - mind blown. Wstęp na to stanowisko archeologiczne kosztuje 10€ i zawiera w sobie obie świątynie oraz muzeum. Stanowiska są obecnie schowane pod wielkimi namiotami, które chronią je przed działaniem warunków atmosferycznych i choć w zupełności rozumiem potrzebę takiej ochrony, to jednak trochę psuje ona odbiór całości. Z drugiej jednak strony daje też cień, co w lecie też nie jest tam takim byle czym. Po stanowiskach można się dość swobodnie kręcić, wejść do środka, a nawet pomacać, chociaż co cenniejsze obiekty są już od nas odgrodzone, niemniej fajnie jest to urządzone. Muzeum jest takie na wpół interaktywne, ale nie zagłębialiśmy się w nie jakoś bardzo, bo musieliśmy zdążyć na autobus. Niestety, to była sobota, więc jedyny publiczny środek transportu jeździł tam raz na godzinę.

Klify w Dingli
Autobusem dojechaliśmy do Dingli. Gdzieś tam w pobliżu mieści się rezydencja prezydenta Malty, tzw. Pałac Verdala, ale główną atrakcją, przynajmniej dla nas, były klify. W ogóle cała Malta to taki wielki, wystający z wody kamień, który tylko w kilku miejscach ma łagodne zejście do wody, ale poza tym od strony wody witają nas klify i skały, które przez wieki chroniły Maltę przed napaścią ze strony różnego podejrzanego elementu. Dziś nadal pełnią swoją funkcję oraz zapewniają piękny widok na błękitne, bezkresne morze. No, może nie takie bezkresne, o gdzieś tam powinna być Tunezja, ale my jej nie dojrzeliśmy. Zarówno ja jak i Ania jesteśmy z Małopolski, więc bliżej mamy do gór niż do jakiegokolwiek morza, więc długo się wpatrywaliśmy w ten niekończący się błękit.
przystanek autobusowy gdzieś między Dingli, a Rabatem
Z myślą o takich jak my Maltańczycy ustawili tam ławki, także można się wpatrywać i nawet tym bardzo nie zmęczyć. Jednak musieliśmy się odkleić i wrócić na szlak, a ten wiódł przez wioskę Dingli do Mdiny. Szliśmy piechotą, jak w wielu przypadkach zresztą i w związku z tym mała refleksja - na Malcie, jak w wielu południowych krajach, pieszy poza terenem zabudowanym jest raczej dziwną i rzadko spotykaną postacią. Chociaż odległości są niewielkie, a po drodze znajdują się przystanki autobusowe, to chodników właściwie nie ma. Są pobocza, ale dość wąskie, więc trzeba patrzyć co się robi i gdzie się idzie, by nie zostać zdmuchniętym przez na przykład jakąś wielką betoniarę. Plusem niech tu będzie to, że szybkich i wściekłych nie ma tam zbyt wielu i większość kierowców jeździ raczej przepisowo.

Rabat, Malta
Doszliśmy do Rabatu - pierwszego miejsca, gdzie zobaczyliśmy więcej niż dziesięciu turystów na raz. Przez to wiekowe miasto jednak tylko przeszliśmy, bo naszym celem była Mdina, jednak kilka uliczek spenetrowaliśmy. Nierzadko tworzą je rzędy pięknych, niedużych i raczej wąskich kamienic, z których każdą zdobi kolorowy wykusz. Mniej więcej jak na zdjęciu obok, chociaż to nie jest jeszcze najlepszy przykład. Gdybym lepiej umiał w zdjęcia, to bym pokazał. Mdina natomiast to pierwsza stolica Malty i jedno z jej najstarszych miast, jeśli nie najstarsze. Główną atrakcją jest zabytkowe, otoczone średniowiecznymi murami Stare Miasto składające się z niewielkiego acz uroczego labiryntu wąskich i przyjemnie chłodnych uliczek. Na zdjęciach miasto wygląda na spore, ale naprawdę jest niewielkie. Mdina nazywana jest też miastem ciszy i co krok można napotkać tabliczki z prośbą o jej zachowanie. Ponadto ruch kołowy jest tam ograniczony do niezbędnego minimum i wjazd mają tam tylko pojazdy dostawcze, służby ratunkowe, karawany pogrzebowe oraz samochody mieszkańców. Według wiki jest tam ich około trzystu (This is Mdina!), z których jeden porusza się starą Skodą, którą parkuje w jednej z tych uroczych, wąskich uliczek. Swoją drogą Malta mocno stoi Skodą i to raczej tą starszą niż nowszą. Taki powrót do przeszłości.
Mdina, Malta
W Mdinie jedliśmy też nasz pierwszy maltański posiłek. Bułek z serkiem z Lidla dzień wcześniej przecież nie liczę. Usiedliśmy na niewielkim, trochę schowanym skwerku, gdzie znajdowały się dwie knajpy - w jednej było mało miejsca, ale za to udało się w drugiej. Zresztą jak tylko tam weszliśmy to już nie mogliśmy się wycofać, bo kobieta przy wejściu z miejsca nas usadziła. Ania wzięła bułkę z tuńczykiem, a ja z kurczakiem, lecz tylko mnie trafiła się tradycyjna maltańska ftira, która okazała się być najzwyklejszą kanapką, tyle, że z kurczakiem. Ania wygrała jeszcze mniej, bo dostała bułkę jakiej w Krakowie nie podałby żaden szanujący się lokal. Średnio zadowoleni poszliśmy zwiedzać dalej, a w końcu na przystanek, bo to był już czas na dalszą podróż na północ.

'plaża' w Sliemie - Fond Għadir Beach
W sobotę wieczór mieliśmy się spotkać ze wspomnianym kolegą, który Maltę okupuje już od dwóch lat. Ten się jednak rozchorował i spotkanie przełożył na poniedziałek. Uprzedzając fakty; z poniedziałkowego spotkania niestety też nic nie wyszło. Żałuję, ale żyję nadzieją, że jeszcze będzie okazja. Tymczasem, wiedząc już, że z wieczornego spotkania nici i tym samym nie musimy się jakoś bardzo spinać, na spokojnie wysiedliśmy z autobusu w Sliemie. Sliema natomiast to, wraz z leżącym obok St. Julian's, centrum biznesowo-rozrywkowe Malty. To tam są restauracje, kawiarnie, kasyna, centra handlowe, najwyższy budynek kraju, duże mariny i deptak przyciągający ogromną liczbę turystów rocznie. Jakoś super atrakcyjnie to nie brzmi, ale mnie akurat Sliema przypadła do gustu, zwłaszcza... hm, plaża, w sensie miejsce do plażowania, bo trudno to uczciwie nazwać plażą. Chociaż oficjalna nazwa to Fond Għadir Beach. Mimo wszystko chętnie byśmy tam zalegli, jednak nie mieliśmy betów, by skorzystać, także od razu poszliśmy w stronę Valetty. Chwilę się wahaliśmy, czy nie wziąć jednak promu, bo tak bardzo już nie chciało mi się iść, ale z drugiej strony widoki na marinę i panorama Valetty jakoś to koiły, więc olaliśmy prom i poszliśmy wzdłuż brzegu.

Valetta wita nas Bramą Armatnią (malt. Bieb il-Bombi), placem St. Publius oraz wielką fontanną Trytona, która akurat była w konkretnym remoncie. Jednak tak naprawdę to jeszcze nie jest Valetta, a Floriana, aczkolwiek kiedy za każdym razem tam wjeżdżaliśmy, to wiedzieliśmy, że jesteśmy już w Valetcie. Dworzec autobusowy natomiast, będący trochę takim małym centrum świata, jest już w granicach Valetty, a tuż za nim znajdziemy główną bramę prowadzącą do tego stołecznego miasta.
Valetta
Cóż, Valetta jest... ładna, taka w porządku. W sumie nie wiem czy można napisać coś więcej. Zwiedzaliśmy ją tuż przed zachodem słońca, czyli gdzieś w pół do siódmej wieczór, ale jakoś oboje nie potrafiliśmy się bardzo stolicą zachwycić, chociaż to była ta godzina - tj. złota godzina i do zdjęć i zwiedzania. Poszliśmy pod Fort Elmo, czyli na sam koniec miasta, bo podobno warto, pięknie i wow, a tam... no tam były raczej śmieci, pustki i zupełny brak wow. Obeszliśmy co się dało, pogłaskaliśmy kilka kotów i wróciliśmy do centrum coś zjeść. Sprawdziłem na Google Maps co jest wokół godnego i w końcu wybraliśmy jakąś włoską knajpę świecącą pustkami. Mało zachęcające, ale już koniecznie musieliśmy gdzieś usiąść. Myślałem, że Malta to taki typowo południowy kraj, gdzie życie toczy się głównie wieczorem i to wtedy restauracje są zaprane po dach, ale jak widać nie do końca. Do tego wieczorami menu często bywa już wybrakowane. Ja zamówiłem lasagne, Ania jakiś makaron oraz sporą bruschettę. Po chwili dostaliśmy świeżo wyjętą z pieca bułę oraz lasagne, spoko. To jeszcze makaron. Czekamy, czekamy, czekamy dalej, w końcu pytam kelnerki, czy to się robi, czy może zostało zapomniane. Pani nie wiedziała i poszła spytać. Wróciła z miną zbitego psa i oznajmiła, że zapomniane... przepraszając zaoferowała jednak darmowy deser. Kuszące, ale wkrótce odjeżdżał nasz autobus, więc podziękowaliśmy i zostawiliśmy równe zero napiwku. Lasagna była jednak bardzo dobra, bruschetta też, więc nie skreślam tego miejsca aż tak zupełnie i nawet mogę polecić (-> tutaj), zwłaszcza, że ponoć ich pizza jest obłędna i jedyna w świecie, jednak dla pewności lepiej dwa razy powtórzyć czego się chce. Zauważone na Malcie nie raz zresztą.

Birgu Fest - festiwal świeczek
Zależało nam, by zdążyć na autobus, bo chcieliśmy się dostać do miejscowości Birgu. Tego dnia, czyli 14. października, odbywał się tam bowiem Birgu Fest zwany też festiwalem świeczek. Popularnością dorównuje naszym Wiankom, więc mniej więcej tyle samo ludzi na niego przybywa - tyle, że Birgu jest malutkie. Festiwal trwa zwyczajowo trzy dni, podczas których odbywają się koncerty, pokazy artystyczne, a swoje stoiska rozstawiają restauratorzy, więc jest się czym zająć pomiędzy tym wszystkim. Organizacja jest naprawdę dobra, chociaż dojazd, czy to samochodem czy transportem publicznym, to rzeźnia, masakra i rozpacz wielka. Zwłaszcza w ten jeden wieczór, w który do miasta, jak ćmy do światła, zlatują się niemalże wszyscy z obu wysp. A tej nocy w Birgu jedynym światłem jest blask świeczek ustawionych w oknach, na balkonach, pomiedzy budynkami i w ogóle wszędzie. 
Birgu Fest - festiwal świeczek
 
I wygląda to naprawdę obłędnie - ok, jasne, te ogromne masy ludzi trochę wkurwiają, ale nie na tyle, by odebrać przyjemność z uczestniczenia w tej pięknej imprezie. Nawet kiedy jakiś gówniak nadepnie nam na stopę i się zaśmieje. Cóż, taki urok imprez masowych. Zbyt wielu zdjęć nie mam, bo ci ludzie wszędzie, bo ciemno, bo aparat już wiekowy, bo obiektyw ciemny... wszystko to prawda, ale po prostu tam było za pięknie na łapanie idealnych kadrów. Chętnie spędzilibyśmy tam cały wieczór, a nawet i pół nocy, ale byliśmy autentycznie wykończeni dniem, więc zwinęliśmy się przed godz. 22. Musieliśmy jeszcze dojechać do Valetty, no a stamtąd do Safi. Z tą pierwszą podróżą nie było łatwo, bo nie do końca wiedzieliśmy gdzie w tym chaosie jest przystanek autobusowy, ale w końcu się udało. Maltański przewoźnik podjął próby sprostania wymaganiom i podstawił linie specjalne za 3€ za przejazd, ale mam wrażenie, że to wciąż było o wiele za mało. Inna sprawa, że pewnie i tak nie mieliby gdzie tych autobusów wcisnąć, bo pół Malty przyjechało do Birgu samochodami. Nagroda miesiąca dla nich.

Dużo tego tekstu już... tutaj więc skończę, a reszta będzie w części drugiej. Już wkrótce. Pogoda za oknem taka, że nic innego nie zostaje, jak po prostu pisać.

Następna część -> tutaj

Komentarze

  1. Malta to jeden z ostatnich krajów UE, w którym nie byłem i nawet nie wiem jak to się stało :( Po Twoim opisie wydaje się być mniej wkurzającea niż taka np. Grecja, a klifowe brzegi strasznie przypominają mi piękne portugalskie Algarve. Zaczynam powoli szukać biletów na Maltę! Szkoda tylko, że sfera kulinarna nie zachwyca, ale przecież mieli do czynienia przez lata z Brytyjczykami, więc i tak dobrze, że nie jedzą fasolki na śniadanie i frytek na obiad.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester