Japonia cz. 3: Himeji

Fragmenty Zamku Białej Czapli w Himeji
 
Z Kioto do Himeji jechaliśmy około godziny. Na miejscu byliśmy popołudniu i by nie tracić czasu skierowaliśmy się do naszego pensjonatu, który według mapy miał się znajdować obok Zamku Białej Czapli. Himeji jest raczej niedużym miastem (choć wciąż większym od takiego Krakowa) i główną atrakcją jest właśnie wspomniany Zamek. W przewodniku się nad nim rozpływali, w necie też, więc chcieliśmy zobaczyć. Ale wcześniej: obiad. Od marnego śniadania, te ich dziwne bułki i banany, minęło już trochę, także jeszcze z betami weszliśmy do jednej z niewielkich knajpek przy głównej ulicy. Prowadził ją starszy człowiek wraz z żoną i oboje byli tam prawdopodobnie od zawsze. Każde japońskie menu ma to do siebie, że są w nim obrazki i nawet jak z angielskiej wersji wiele nie wynika to mniej więcej wie co się zamawia. Ja wybrałem Curry-Udon i według opisu miało to być dużo różnych rzeczy na makaronie z ryżem. Nie do końca wiem czym były te rzeczy w mojej zupie, ale po dziś dzień nie jadłem niczego lepszego. Smakowało to tak dobrze, że Japonię kojarzę właśnie z tym smakiem i już chyba zawsze będę. I to wszystko za 750 Jenów. Kiedykolwiek tam wrócę to zrobię wszystko by odnaleźć ten smak. Nie przyjechaliśmy tam jednak jeść, to znaczy też, ale głównie jednak po to, by zobaczyć Zamek. 
Himeji, to wielkie pudło to zamek
 
Według mapy miał on się znajdować na końcu głównej drogi biegnącej od dworca i tam go właśnie wypatrywaliśmy i już z daleka wyglądało to inaczej niż na obrazkach:
-To musi być tamto, o tam.
-Ale, że jak tamto?
-No to duże tam. Nic tu nie ma innego.
-Ale to jest jakieś wielkie pudło, a nie zamek!
Otóż: pod koniec 2009 roku z zamku odpadł kawał dachu z dekoracjami. Przyjechała inspekcja i kazała wyremontować obiekt, niemniej to Japonia, więc zamiast zamknąć całość na niekończącą się wieczność to główną cześć zamku obudowano wielkim pudłem i udostępniono dla zwiedzających. Nie tak to miało wyglądać, ale cóż… trzeba było sobie wcześniej doczytać.

Himeji, widok z okna
 
Nasz pensjonat znajdował się w prawie bezpośrednim sąsiedztwie zamku, w dzielnicy tradycyjnych japońskich domków (no, umówmy się, że tradycyjnie wyglądających). I nasz pensjonat był w jednym z nich! Na początku nie mogliśmy go znaleźć, wokół było cicho, pusto i spokojnie, a wszystkie uliczki i domki takie same, ale udało się. W drzwiach przywitała nas kobieta, która bardzo łamanym angielskim kazała poczekać na właściciela i od razu podała zieloną herbatę. Zaraz potem pojawił się właściciel, Pan Hiroshi, i byliśmy już oficjalnie jego gośćmi. Dostaliśmy pokój na górze domu, tradycyjnego japońskiego domu! Takim z papierowymi ścianami, tatami na podłodze, futonami do spania i widokiem na inne tradycyjne japońskie domy! Byliśmy zachwyceni już samym tym faktem. Właściwie to cały dom był nasz, bo nie było tam innych gości, a rodzina, tj. właściciel, jego żona i malutkie dziecko, noworodek właściwie, oraz chyba brat mieszkali w drugim domu, który znajdował się za naszym. Pan Hiroshi opowiedział nam, że odziedziczył ten dom po dziadkach, którzy niedawno odeszli, lecz taka przestrzeń nie była mu potrzebna, więc  otworzył pensjonat i nazwał go Engakudou. I jak wielu gości już miał (od 2011 roku) to Polacy jeszcze do niego nie dotarli, także widząc nas cieszył się podwójnie. Niestety nie mieliśmy niczego co moglibyśmy zostawić mu na pamiątkę, za to ja wziąłem wizytówkę, którą mam w portfelu do dziś.

Cmentarz Nagoyama
Było już za późno na zwiedzanie Zamku, więc poszliśmy w przeciwnym kierunku zobaczyć co się da oraz w poszukiwaniu supermarketu. Idąc wzdłuż drogi doszliśmy do cmentarza Nagoyama znajdującego się na zboczu wzgórza, które wieńczy dość nowoczesna świątynia. Tak sądzę. Dokładniejszych informacji o tym miejscu niestety nawet Google nie posiada. Abstrahując jednak od samych nagrobków i wyglądu cmentarza (mimo wszystko cmentarz, ale jakby tak radośniej) to mieliśmy stamtąd ładny widok na miasto rozciągające się aż do morza no i ten wielki karton na samym środku.

Następnego dnia rano Pan Hiroshi nie miał nic przeciwko przechowaniu naszych bagaży kiedy my będziemy na Zamku. Pierwsza część naszej trasy przebiegała wokół rusztowań i tak doszliśmy do windy, która wywiozła nas na samą górę. Tam dołączył do nas staruszek (mógł mieć lat 70, ale równie dobrze 130) i jako wolontariusz zaproponował zrobić nam mały tour po obiekcie. Mówił łamaną angielszczyzną i każdy rzeczownik kończył na 'o', ale pokrótce streścił nam historię zamku, jego losy przez wieki, przeznaczenie oraz legendy z nim związane. 

zamek Himeji
Jak każdy zamek miał on swoją księżniczkę tu: Senshime, która miała swoją wieżę, tu: keshō yagura, czyli garderobę. W gablotach obok artefaktów znalezionych podczas remontu znajduje się też przekrojowy schemat prac restauracyjnych. I tak by zachować oryginalność budowli zdecydowano się odtworzyć proces budowy, a w zasadzie przebudowy, z XVII wieku. Sam zamek datuje się na wiek XIV, ale to trzysta lat później zaczął on nabierać obecnego kształtu. I dlatego jak ktoś chce zobaczyć Zamek Białej Czapli w całej okazałości to przed rokiem 2015 nie ma po co się do Himeji pchać. Jednak dla zamku, który przetrwał plany jego rozbiórki po upadku feudalizmu, potem bombardowania amerykańskie i setki trzęsień ziemi, w tym także to z Kobe z 1995, warto się pofatygować.
Obok zamku znajduje się ogród japoński, bo jakże inny, Koko-en. Jest to kilka, a nawet kilkanaście ogrodów w jednym, gdzie wśród tamtejszej ciszy i spokoju można się zgubić i o wszystkim zapomnieć. W jednym jest altana zrobiona na kształt małej świątyni, w innym krzewy, a za nimi kaskadowy wodospad, a zaraz obok niewielkie jezioro i brodzącymi w nim czaplami, w kolejnym są mostki nad biegnącym tam potokiem. Umiejętność, a przede wszystkim chęć projektowania takich miejsc w miastach, to dla Japończyków coś oczywistego, natomiast w pewnym polskim, zadymionym mieście, także znajdującym się na liście UNESCO, to wciąż jakaś abstrakcja i chore wymysły. 
Japonki spieszące na rytuał parzenia herbaty
 
Ogród Koko-En to miejsce, gdzie kobiety przychodzą ubrane w Kimono, ot tak po prostu lub by uczestniczyć w rytuale parzenia herbaty, który odbywa się w niewielkim domku w centrum ogrodu. Dziewczyny także chciały dołączyć, ale niestety czas na to nie pozwolił. Taki rytuał trwa jednak do trzech i pół godziny. W ogrodach są i koty, które mimo wielu prób, próśb i gróźb nie chciały się ze mną zaprzyjaźnić. Za to jeden zostawił mi pamiątkę, którą nosiłem do końca wyjazdu.

Przez ten cały czas pogodę mieliśmy idealną, więc tym bardziej smutno było nam opuszczać ten piękny ogród i mimo wszystko ładne miasto. Mieliśmy jednak na tyle czasu, by przejść przez pasaż idący równolegle do głównej ulicy i tam pobawiliśmy się w zakupy w sklepie 100Y. W takich miejscach można kupić niemal wszystko co niezbędne i wszystko po 100Y (plus podatek, 5 lub 10Y). Ewa kupiła coś co wyglądało na jedzenie i chyba było piklowaną śliwką. Wzięliśmy po jednej na spróbowanie i… tym razem to była najgorsza rzecz jaką kiedykolwiek wziąłem do ust. Smak nie do opisania; niby kwaśne, ale też pikantne. No nie robi się takich rzeczy owocom. Później podobne śliwki widziałem zatopione w Choji i chyba do tego one są; zalać alkoholem, zostawić i zapomnieć, bo na surowo tego jeść się nie da. Płucząc usta Colą wsiadłem do kolejnego Shinkansena, tym razem do Hiroshimy.
 
Następna część -> tutaj

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester