Japonia: cz. 2 - Kioto/Nara

Golden Pavilion - Kinkaku-ji
 
Pierwszego dnia w Kioto zobaczyliśmy stosunkowo niewiele. Podziwialiśmy miasto, szwędaliśmy się bez jakiegoś konkretnego celu i trafiliśmy zaledwie do trzech świątyń. Pierwsza z nich - Higashi Honganji - znajdowała się blisko naszego hostelu, także do niej poszliśmy jako pierwszej. Wcześniej zahaczyliśmy jednak o jakiś obiad - nasz pierwszy prawdziwy posiłek w Japonii. W restauracji znajdował się także sklep z pamiątkami i różnymi upominkami jak pałeczki, miski i inne ręczne wyroby, ale to nie tym byliśmy zainteresowani. Na stół wpłynęły najpierw miso, a następnie kawałki mięsa w genialnym sosie z ryżem i warzywami. No to już wiedzieliśmy, że jesteśmy zakochani. Po obejrzeniu Higashi Honganji ze wszystkich stron wolnym krokiem pokierowaliśmy się nad rzekę, a dalej poszliśmy w kierunku świątyń Sanjūsangen-dō z pięknym ogrodem oraz Chishaku-in z pięknym widokiem. Do Sanjūsangen-dō warto zajrzeć po to, by obejrzeć kolekcję tysiąca i jednej figur Kannon, wszystkie wyrzeźbione w drewnie. Są też posągi Buddy, także drewniane. Zdjęć oczywiście robić nie wolno i jest to pilnowane, ale tak uprzejmie, że nikt nie ma ochoty łamać tego przepisu.
wieczorne Kioto
Na dalsze zwiedzanie zrobiło się już późno, także skierowaliśmy się do hostelu na chwilowe ogarnięcie się po czym wyszliśmy zobaczyć nocne Kioto. Na którejś z wielu wąskich uliczek zatrzymaliśmy się przy jednym z barów, bo w końcu należało opić naszą wycieczkę. Przy stoliku przed wejściem stał wysoki chłop wyglądający na Australijczyka i machał do nas zachęcając do wejścia. Głupio odmówić. Lokal był malutki, w zasadzie bez stolików, ale obrót miał potężny. Piwo kosztowało tam 200Y, a zakąski 100, i jak się potem dowiedzieliśmy taniej na mieście się nie da ani wypić ani zjeść. Jedną przekąskę postawił nam Japończyk ze stolika obok - ot tak, bo chciał. Podziękowaliśmy najpiękniej jak potrafiliśmy, bo w naszym wymiarze takie rzeczy się nie zdarzają. Zamieniliśmy też kilka zdań z rzekomym Australijczykiem, który okazał się być jednak Amerykaninem na dwudziestoletniej emigracji w Kioto, o której mówił, że to była decyzja jego życia i zachęcał do tego samego, nad czym zresztą do dziś dość poważnie myślę. Według tego co nam opowiadał o wyjeździe z Kalifornii zadecydowała strzelanina u sąsiadów, w której ktoś zginął. Od tamtego czasu, przez te dwadzieścia lat mieszkania w kraju kwitnącej wiśni, ani razu nie czuł się zagrożony i nigdy nie czuł się tak bezpiecznie jak tam. I my również zaczynaliśmy to odczuwać.

Tō-ji
Następne dwa dni zleciały nam na gruntownym i bardziej szczegółowym zwiedzaniu Kioto. Do tego wykorzystaliśmy miejski autobus; wystarczyło kupić jednodniowy bilet za 500Y i miasto było nasze. Kupimy go w każdym autobusie. W ten sposób zobaczyliśmy przepiękny Golden Pavilion, czyli Kinkaku-ji, gdzie większość zwiedzających stanowią wycieczki szkolne, a każda w innych mundurkach, Kiyomizu-dera, dokąd zjeżdżają młode pary zamierzające się pobrać oraz maturzyści, którzy w ten sposób chcą wymodlić sobie powodzenie na egzaminach. Następna była Ginkaku-ji, z formami z drobnego piasku w ogrodach, skąd prowadzi Tetsugaku-no-michi, czyli Ścieżka Filozofów (rosnące tam wiśnie niestety już przekwitły). Stamtąd doszliśmy do Ryōan-ji z kamiennym ogrodem, gdzie na do widzenia naprawdę starszy pan dowiedziawszy się skąd jesteśmy wyciągnął ogromną, grubą księgę i po krótkiej chwili jej wertowania wyrecytował kilka słów po polsku. Nie zrozumieliśmy wszystkiego, ale byliśmy pod mega wrażeniem. Tam też wydałem pieniążka (100Y) na wróżbę, którą należy przywiązać do stojaka na zewnątrz w przypadku, gdy ta okaże się niefortunna. A to po to, by ją od siebie odpędzić. Ale o tym dowiedziałem się już w Krakowie, także przez kilka tygodni nosiłem ze sobą wróżby o słabym zdrowiu, kiepskich finansach i braku szczęścia w miłości. Ponadto odwiedziliśmy Szoguna w Nishi Hongan-ji, zobaczyliśmy świątynie Tō-ji z najwyższą w Japonii, bo aż 57 metrową, pięciokondygnacyjną pagodą oraz Zamek Nijō z otaczającymi go parkiem i zabudowaniami. Na sam koniec zostawiliśmy Pałac Cesarski - Kyoto-gosho - wtedy był on jednak zamknięty dla zwiedzających, więc zostało obejrzeć go nam z zewnątrz. Spore ogrody robią wrażenie. W ogóle ta dbałość o szczegóły jest fascynująca i żałuję, że w naszej kulturze praktycznie nie występuje.
jemy!

Po tych wszystkich świątyniach któregoś dnia wieczorem ubzdurało nam się sushi. Ale tak bardzo i koniecznie. Przepłacanie w drogich knajpach nie wchodziło w grę zwłaszcza, że zależało nam na sushi z taśmy. Szukaliśmy wytrwale, wchodziliśmy w każdą ulicę i uliczkę, ale kiedy już mieliśmy się poddać Maryśka wyhaczyła skądś dwójkę hipsterów, którzy nas do takiego baru zaprowadzili. Oni słowa po angielsku, my słowa po japońsku, ale kiedy chodzi o jedzenie to zawsze idzie się dogadać. W środku było mnóstwo ludzi, ale udało się znaleźć trzy miejsca obok siebie i zacząć udawać, że wiemy co mamy przed sobą. A na talerzykach pływało chyba wszystko co można złowić w oceanie, a każdy z osobna, z dowolną rybą/owocem morza, kosztował zawsze 137 Jenów (jakieś 5,50zł). Tam nieodwracalnie zakochałem się w nigiri. Kilka dni temu przypominałem sobie te smaki ze znajomą mężatką i jadłem właściwie tylko to. Niestety zielonej herbaty w dowolnych ilościach już nie było.

Tōdai-ji
Wszystkie świątynie w Kioto były piękne i każda, choć podobna do drugiej, to jednak inna, mimo wszystko po pewnym czasie ma się już ich dość. Nie mogliśmy jednak odpuścić sobie wycieczki do Nary i odwiedzenia jednej z najważniejszych świątyni w Japonii - Tōdai-ji. Wszystkich wita tam najwyższy na świece piętnastometrowy posąg Buddy z brązu - Daibutsu. W jednej z kolumn za Buddą znajduje się dziura, która ponoć jest wielkości dziurki od nosa wspomnianego posągu, przez którą przejście, według legendy, ma zwiastować powodzenie w życiu. Dzieci dawały radę bez problemu, ale kiedy zrobił to wielki chłop to zebrał niemałe owacje. Świątynia wpisana jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Jak zresztą wszystko wymienione wcześniej.

sarny, wszędzie sarny
Zwiedzając okolicę staliśmy się świadkami czyjegoś ślubu, a właściwie tylko ustawiania rodziny do zdjęcia. Fotograf i dwójka pomocników poprawiała wszystkich przez piętnaście minut, by nic nie pozostawić przypadkowi; każda najmniejsza fałda musi zostać wyrównana lub ułożona według określonych reguł. W Polsce by się to nie przyjęło; nikt nie miałby do tego ani czasu, ani cierpliwości, ani zdolności. A tam to rytuał. Pogoda nam nie sprzyjała, ale zobaczyliśmy jeszcze świątynie Kōfuku-ji oraz cała masę saren, które wylegują się na chodnikach i ścieżkach i pożerają ludziom mapy. Na przykład nam. Można sobie robić z nimi zdjęcia, głaskać i zaczepiań w każdy inny sposób, chociaż znaki podpowiadają, że lepiej tego nie robić. Idąc w stronę dworca zajrzeliśmy jeszcze do jednego z salonów gier, gdzie można było wygrać między innymi krwawego, pluszowego misia. Nie udało się.

Jezioro Biwa
 
Nadszedł nasz ostatni wieczór w Kioto, więc wyszliśmy znaleźć tę knajpę z pierwszego dnia. Oczywiście się nie udało, więc musieliśmy się zadowolić inną, a potem sklepem. Moje serce zdobyła puszka piwa Asahi o pojemności 135ml (no geniusz) oraz nasze ogórki konserwowe Krakus. Oczywiście w międzyczasie szukaliśmy mitycznych Kit-Katów o smaku np. grillowanej kukurydzy, miso czy ziemniaków, ale udało nam się znaleźć tylko te o smaku zielonej herbaty (też rzadkość). Kupiłem też coś w puszce co kosztowało 100Y i miało mieć 7% alkoholu w sobie. Być może i miało, ale smakowało tak paskudnie, że wylałem i nie było mi nawet żal.
Kolejnego dnia mieliśmy już spać gdzie indziej, ale nim wsiedliśmy w Shinkansena w tamtym kierunku podjechaliśmy do miejscowości Otsu leżącej nad jeziorem Biwa. Otsu znajduje się zaledwie 10-12 km. na wschód od Kioto, więc i jazda była krótka. W jeziorze niestety nie można było pływać, a nie ukrywam, że był to główny powód wycieczki w tamte rejony, także penetrowaliśmy okolice wzdłuż brzegu, by w końcu przysiąść na molo i tam łapać słońce, którego w ostatnich dniach nie mieliśmy za wiele. Wczesnym popołudniem wróciliśmy do Kioto, zabraliśmy z hostelu swoje rzeczy i pojechaliśmy do kolejnego przystanku na naszej trasie – Himeji.
 
Następna część -> tutaj

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester