Japonia cz. 5: Tokio

Deszczowe Tokio
I znów jesteśmy w Tokio. Na razie tylko na lotnisku Haneda, a dojechać musimy do stacji Nishi-Kawagushi. Ta znajduje się jednak na tamtejszym końcu świata, którego nawet nasza mapka komunikacyjna nie obejmowała. Ale nic to, przesiadając się dwukrotnie w końcu dojechaliśmy i to z całkiem dobrym czasem. Jechaliśmy taki kawał drogi, bo nie udało nam się znaleźć nic tańszego bliżej centrum, co przy tak świetnie rozwiniętym transporcie miejskim, nie było żadnym problemem. W hostelu powitała nas pracująca tam Amerykanka, która za wiele tam nie robiła, bo nawet nie mogła nas zameldować. Niemniej miło się z nią rozmawiało; skończyła studia w Chicago rok wcześniej i nie bardzo wiedziała co z sobą zrobić, więc wyjechała do Japonii. Przez pewien czas jeździła i zwiedzała kraj i w końcu osiadła w Tokio. Szukając pracy (i mieszkania) trafiła do tego hostelu i już została. Chociaż jak wspomniałem za wiele tam nie robiła. Nasz, hmm… pokój(?) miał kilka metrów kwadratowych, a łóżka były zrobione na wzór tych w hotelach kapsułowych, ale bardzo chałupniczą metodą. Taka dziura miała jakieś 1,80m długości, 1m wysokości i tyle samo szerokości, także dość w porządku, przynajmniej dla takiej miniaturki jak ja. Jedynym minusem był brak światła w środku.
Stacja Tokyo
Nie tracąc tam więcej czasu wsiedliśmy w kolejkę Keihin Tohoku Line i pojechaliśmy do stacji Tokyo. Był już wieczór, więc szwędaliśmy między tamtejszymi wieżowcami i spacerem poszliśmy pod pałac cesarski. Podobnie jak zamek w Hiroshimie to także jest w miarę nowa konstrukcja. Wszystko co stało tam wcześniej zostało zniszczone podczas amerykańskich bombardowań. Cały kompleks jest ogromny i mało kto ma tam wstęp natomiast sam pałac jest osłonięty ze wszystkich stron, przez co z poziomu ulicy trudno go dojrzeć. Cesarz nie ma już żadnego znaczenia politycznego, ale Japończycy otaczają rodzinę cesarską czcią tak samo jak przed wiekami. Pod kompleksem nie przebiega żadna linia metra oraz nie ma możliwości zajrzeć w cesarskie okno nawet z najwyższych okolicznych budynków. 

Akihabara
Wolnym krokiem doszliśmy do miasta świateł, Elektrycznego Miasta Akihabara, zagłębia mangi i anime, sklepów elektronicznych, salonów komputerowych, ogromnych neonów i … sklepów erotycznych.. Wieczór tworzy to miejsce niesamowitym – wszystko się świeci, mruga, błyszczy, gra, pika, piszczy i do ciebie mówi. To wieczorem, w świetle dnia główna ulica nie przyciąga już wzroku, a wręcz przeciwnie. O całym Tokio można powiedzieć wiele rzeczy, ale na pewno nie to, że jest ładne. Jednak wieczór to zupełnie inna bajka, przez ulice przepływa potok ludzi, na każdym rogu stoją młode dziewczyny w mangowych przebraniach i rozdają ulotki, najczęściej do różnego rodzaju knajp, barów, klubów i restauracji oraz, a w zasadzie przede wszystkim do tzw. Meido Kissa, inaczej Maid Cafes, miejsc, gdzie pracują młode, atrakcyjne kelnereczki, których zadaniem jest sprawić, by klient poczuł się jak pan i władca. Na ogół są to niewielkie kawiarnie z płatnym wstępem (500Y), gdzie wszystko ocieka różem i słodyczą, czyli jest po prostu kawaii. Zawiało mnie tam dzień czy dwa później kiedy wieczorem dziewczyny pojechały się moczyć do łaźni. W takim miejscu można sobie porozmawiać z kelnerkami, pograć z nimi w różne gry, głównie karciane, czy zrobić sobie wspólne zdjęcie, ale to już za opłatą i tylko ich aparatem (oczywiście wielkim i różowym), bo własnego nie powinno się nawet wyciągać. No i oczywiście wypić kawę oraz zjeść coś okrutnie słodkiego. Ja wziąłem naleśniki z lodami, ale nim mogłem ich spróbować musiałem odprawić z kelnerką małe czary-mary, pomachać rękami nad talerzem i obowiązkowo zaklaskać. 
Hello Patelnia
Bez znajomości języka i mentalności Japończyków dość trudno ogarnąć o co w tym wszystkim chodzi, także można traktować to jako jedno z ich dziwactw, które trudno zaszufladkować. Nie ma to nic wspólnego z erotycznym show, chociaż spódniczki dziewczyn są dość kuse. Japończycy hołdują młodości, niewinności i słodkości, co widać to na każdym kroku, a Meido Kissa jest tylko jednym z dziesiątek przykładów. Po prostu kawaii!, a kawaii to styl życia, ubierania się, pisania, a nawet mówienia i nie dotyczy tylko ludzi w przedziale wiekowym 6-17, ale właściwie całego społeczeństwa. Hello Kitty i sukces tej marki wynikły właśnie z trendu na rzeczy różowe i milusie i chyba nie ma produktu, na którym nie widniałby ten mały, różowy kotek. Od samolotów po patelnie.

Salon gier
Przez następne trzy dni odkrywaliśmy Tokio. Każde po swojemu i trochę inaczej, chociaż przez większość czasu trzymaliśmy się razem. Kontakty z Tokijczykami zainicjowaliśmy w banku niedaleko naszej stacji w Nishi-Kawagushi. Potrzebowałem wymienić 100$ i uznałem, że bank to najlepsze do tego miejsce. I rzeczywiście takim było, ale tam nie zdawali sobie z tego sprawy. Spędziliśmy w środku bite 30 minut, bo wymiana obcej waluty nieco przerosła personel japońskiego banku na tokijskiej prowincji. Po 15 minutach Maryśka chciała olać sprawę i wyjść, zwłaszcza, że kiedy wyciągnęła 50€ to pan nieco zgłupiał i powtórzył z piętnaście razy no, no, no, no… no euro, no, no no, ale ja nie chciałem tak łatwo wypisać się z tego przedstawienia. Pani z okienka widząc białych szybko zawołała koleżankę, która odesłała nas do (chyba) ich kierownika, który miał odwagę nas podjąć. Zaprosił nas do biurka dla petentów i cały czas mówił bez przerwy się uśmiechając. Starał się mówić po angielsku, jednak bardziej rozumieliśmy jego gestykulację i jakoś się połapaliśmy o co chodzi. Dostałem formularz do wypełnienia, imię, nazwisko, paszport, miejsce zamieszkania i numer do hostelu. Raczej żadna to nowość i spotkałem się już z tym wiele razy, ale jeszcze nigdy z tym, by ktoś faktycznie tam dzwonił i się upewniał czy go nie okłamałem. Ok, nie wiem do kogo dzwonił ani z kim rozmawiał, w hostelu też nie drążyłem, ale całość wyglądała zabawnie. W międzyczasie nasz pan rozmawiał także ze swoim przełożonym wskazując na nas palcem. Kiedy uzyskał akceptację to zabrał mi paszport do skserowania, mimo, że miałem już kopię, którą chciałem się podzielić. No ale nie, oni muszą mieć własną. Ok, niech będzie.
W końcu po jakichś 20 minutach wziął te 100$, obejrzał pod światło i podał dalej. Kiedy tak czekaliśmy na jeny pan próbował nas zabawiać, i tu wziął paszport Maryśki, obejrzał, na kartce przepisał datę urodzin i datę dzisiejszą i wyszedł mu jej wiek co go bardzo ucieszyło. Jest nawet szansa, że byliśmy pierwszymi Polakami z jakimi miał do czynienia i stąd ta radość. Po trzydziestu pięciu minutach dostałem 7777 jenów (cóż, taki był wtedy kurs) i mogliśmy uderzać na miasto. Być może to była strata czasu, ale za to jaka. Nie ma co się jednak przerażać, bo w centrum są zwykłe kantory, gdzie również podaje się swoje dane i dane miejsca, gdzie się nocuje, ale tylko w ramach formalności. Raczej nikt tam dzwonić nie będzie czy też sprawdzał ile mamy lat.

Stacja, gdzieś w Tokio
Tokio pocięte jest przez kilkanaście linii metra oraz kolejkę podmiejską i nawet dla Tokijczyków większość tych linii to czarna magia, nie mówiąc już o pozostałych Japończykach. By nie tracić czasu ani pieniędzy najwygodniej kupić całodzienny bilet na wszystkie linie, który kosztował nas wtedy 1580Y. Minusy były dwa - na naszej stacji nie było automatów z takimi biletami, więc musieliśmy dojechać do stacji Oji, bo - i tu drugi minus - na Oji kończyła się strefa, w obrębie której bilet był ważny. Mimo wszystko transport w Japonii jest tak zorganizowany, że nie stanowiło to większego problemu, jedynie małą niedogodność, która polegała na dopłacie 150Y przy bramkach na naszej stacji kiedy wracaliśmy do domu. Dzięki temu biletowi rozbijaliśmy się po Tokio prawie nie korzystając z mapy. Bo i po co? Nie ważne gdzie by się nie wysiadło i gdzie by się potem nie poszło to zawsze wcześniej lub później trafiało się na jakąś stację metra czy kolejki i można było pojechać gdzieś dalej. W ten sposób dojechaliśmy m.in. do Muzeum Narodowego w Ueno. Wystawy są ok, jest ich mnóstwo, a muzeum jest ogromne, jednak brak chronologii trochę przeszkadza w poznawaniu Japonii od tej strony. Zachwyciło mnie za to co innego – parking na parasole. Nawet nie stojak, po prostu parking. Była to sporej wielkości skrzynka z przegródkami zamykanymi na kluczyk. Parasol wsuwało się od góry w przegrodę, blokowało rączkę haczykiem i wyciągało kluczyk. Tak zaparkowany parasol można było potem odebrać bez obawy, że ktoś go sobie pożyczył lub pomylił ze swoim. A to istotne, gdyż parasole w Japonii to dobro, które przechodzi z rąk do rąk. Wszystkie są niemal identyczne, foliowe i przeźroczyste, także nikt nie robi o to afery. Poza tym kosztuje 300Y. Zdarzało nam się wejść do knajpy z trzema parasolami, a wyjść z jednym, by w następnej odrobić straty. Tam gdzie nie ma takich parkingów, czy innych stojaków, rozdają worki foliowe na parasol, by nie moczyć wszystkiego wokół. Temat deszczu i ochrony przed nim Japończycy mają opanowany do perfekcji. Zresztą nie mają wyjścia w tym klimacie.

Shinjuku (?)
Przez następne dni jeździliśmy między Shibuyą, Shinjuku, Ginzą, Asakusą, Ueno i Akihabarą zachwycając się niemal wszystkim i próbując nowego jedzenia. Któregoś dnia trafiliśmy do niewielkiej knajpy, gdzie przy wejściu stał automat z nazwami dań (wszystko w kanji) i podaną przy nich ceną. Przez chwilę przyglądaliśmy się maszynie z tępym wyrazem na twarzach, no bo jak?, że tam wrzucam kasę i wypadnie jedzenie?, ale że jak? I ciepłe? Facet z obsługi nas zauważył i spróbował nam wytłumaczyć o co chodzi przy czym żywo gestykulował i pokazywał takie same znaczki na menu papierowym i w końcu załapaliśmy o co kaman; wrzucamy w szczelinę odpowiednią kwotę i wybieramy potrawę, odbieramy bilecik, który zanosimy do baru, skąd po zawołaniu odbieramy to co zamówiliśmy. Proste i genialne.

Pusty kwartał rządowy
Trwający Złoty Tydzień (29.04-05.05) ułatwiał nam poruszanie się po mieście i nie mieliśmy okazji poznać dopychaczy w metrze, jednak pusto także nie było. Co innego w kwartale rządowym w Shinjuku; tam miasto było wymarłe. Poza budynkami rządowymi znajduje się tam także Park Hyatt Tokyo, hotel gdzie Bob poznał Charlotte. Natomiast wieczorem Shinjuku, podobnie jak i Shibuya i Akihabara tętni życiem, zwłaszcza wokół dworca, przez który przetacza się ponad 3,5 miliona ludzi dziennie. Dla nas to ilość wręcz niewyobrażalna. W związku z tym przy stacji znajduje się jedno z największych centrów handlowych (z którego raz nie wiedziałem jak wyjść) oraz cała masa mniejszych. Poza tym sklepy, knajpy, restauracje, salony z masażem i inne przybytki, które prowadzi prawdopodobnie Yakuza. 
TO przejście, Shibuya
Podobnie jest w Shibuya, tam, gdzie znajduje się najsłynniejsze i najruchliwsze przejście dla pieszych. Niedaleko stoi pomnik psa o imieniu Hachiko, który na przełomie lat 20’ i 30’ XX wieku czekał tam każdego dnia na swojego właściciela, który pewnego dnia zmarł i już nie wrócił z pracy. Przez 10 lat Hachiko codziennie przychodził i wypatrywał swojego pana, przez co wzbudził sensację i zachwyt w japońskim społeczeństwie i jeszcze za swojego życia doczekał się pomnika, który stanął przy jednym z wyjść ze stacji. Oryginał został przetopiony w wojennej zawierusze, ale już w trzy lata po wojnie postawiono nowy pomnik, który dziś jest najpopularniejszym miejscem spotkań w Tokio, niczym Adaś czy skarbonka w Krakowie.

Przy świątyni Sensō-ji
Chłonęliśmy miasto jak tylko mogliśmy, deszcz bardzo nam w tym przeszkadzał, ale staraliśmy się nie zwracać na niego uwagi. Takie deszcze na wiosnę to normalna rzecz i każdy Japończyk ma na uwadze, że jak zacznie lać to przez wiele dni może nie ujrzeć słońca, no ale ile można? Jeden dzień przeznaczyliśmy sobie na wycieczkę do Fuji i mały trekking, ale w tej sytuacji musieliśmy zmienić plany. Pojechaliśmy do stacji Asakusa, w pobliżu której znajduje się świątynia Senso-ji oraz Asakusa Shrine. Senso-ji jest najstarszą świątynią w Tokio datowaną na VII wiek (dokładnie 645 rok), jednak nie przetrwała amerykańskich rajdów, także po odbudowaniu stała się symbolem pokoju i odrodzenia narodu japońskiego, natomiast Asakusa Shrine, która stoi zaraz obok, nie została trafiona i przetrwała szaleństwa wojny. Do obu prowadzi długa uliczka zwana Nakamise, przy której znajdują się dziesiątki niewielkich straganów z pamiątkami, pałeczkami, kimonami, wachlarzami, a także rękodziełem, obrazami (niektóre naprawdę piękne i żałuję, że nie kupiłem), zabawkami oraz wszędobylską, tandetną chińszczyzną.
Mając jeszcze czas podjechaliśmy do Minato, by wejść na Tokio Tower, jednak jest to tak nie warte zobaczenia, że nie ma sensu do tego wracać, oraz do Ginzy, obejrzeć rzeczy, na które nigdy nas nie będzie stać. Każdy japoński restaurator marzy o tym, by mieć lokal w Ginzie, która uchodzi za dzielnicę luksusu i dobrego smaku. Jeśli jeszcze w Tokio istnieje szansa na zobaczenie gejszy to właśnie tam. My byliśmy w środku dnia, więc się nie udało. W dni świąteczne część ulic jest tam zamknięta dla ruchu kołowego i całość zamienia się w jeden wielki deptak. Krakowie, ucz się.

Shinjuku
Nadszedł ostatni dzień w Japonii, więc dziewczyny chciały wykorzystać wieczór na kolejną wizytę w łaźniach, natomiast ja wybrałem masaż. Kusiły mnie te łaźnie, jednak ponoć jedynym napisem nie w kanji było tam no tattoos, więc nawet gdyby nie mieli nic przeciwko to wolałem nie łamać tego przepisu. Salon, do którego się wybierałem mieścił się na Akihabarze na czwartym piętrze odrapanego i zgrzybiałego budynku, ale na szczęście w środku było już czysto i w miarę ładnie. Kiedy płaciłem jak za zboże koleś za kontuarem pokazał mi na telefonie kilka zdań, które miał tam wpisane po angielsku dla takich jak ja, tj. souvernirs downstairs, this is not a sex shop, payment in advance. Jasne stary, kumam, wiem, gdzie jestem. Masaż (szyja, kark, plecy, ręce, nogi) wykonuje młoda, mila dziewczyna w kimonie, z którą potem można sobie chwilę porozmawiać i wypić herbatę, sok lub wodę. Ma być miło, przyjemnie i tak, by klient wyszedł naprawdę zrelaksowany. Podobnie jak w Meido Kissa. Ja byłem i gdybym nie poszedł, żałowałbym do dziś. 
W drodze na stację wszedłem na chwilę do sklepu, gdzie wszystko jest za 100Y+podatek (5Y), gdzie można kupić niemalże wszystko co niezbędne w domu; od pałeczek po żarówki. I tam kupiłem najwięcej pamiątek dla znajomych, głównie ładnie zdobione pałeczki.

Piątego maja przed południem wsiedliśmy w samolot Austrian Airlines do Wiednia i pożegnaliśmy Japonię obiecując sobie i jej, że wrócimy tak szybko jak się da. Żadne z nas, przez całe dwa tygodnie pobytu, nie widziało góry Fuji, więc mieliśmy powód do powrotu. Nie czuję się na tyle kompetentny, by podsumować Japończyków, ich styl bycia, kulturę (w każdym tego słowa znaczeniu), jednym zdaniem po zaledwie dwóch tygodniach zwiedzania ich kraju, lecz od dnia powrotu żyję marzeniem o zamieszkaniu w Japonii na stałe. Nie będzie to łatwe, wręcz naprawdę bardzo trudne, ale czuję bardzo mocno, że to kraj dla mnie, że tam bym się odnalazł i znalazł swoje miejsce. Tak jak ten Amerykanin, którego spotkaliśmy w Kioto już drugiego dnia pobytu w Kraju Kwitnącej Wiśni.

Galeria do wpisu tego jak i czterech wcześniejszych znajduje się -> tu

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester