Ameryka Południowa: cz.13 - Chile

San Pedro de Atacama
-O, Polonia. No Visa. Buenvenidos.
Dziesięć minut później znaleźliśmy się na ruchliwej uliczce San Pedro de Atacama. W przeciwieństwie do ostatnich dwóch tygodni tu było sucho i gorąco i to już mi się podobało, ale wcześniej uzgodniliśmy, że ewakuujemy się do Santiago tak szybko jak tylko się da. Kieran, nasz irlandzki kolega z boliwijskiego jeepa, miał nieco inny plan, więc rozdzieliliśmy się i życzyliśmy powodzenia w dalszej drodze. Na dworcu połamałem sobie język na hiszpańskim, ale dogadałem się na tyle, by dowiedzieć się, że na ten dzień biletów do Santiago nie kupimy, ale są jeszcze na dzień następny i to nie za wiele. Po chwili zastanowienia zdecydowaliśmy się kupić te na godzinę 14:20, bo o 8:20 chcieliśmy jeszcze spać. Cena natomiast mocno nas ogłuszyła, bo za jeden bilet zawołano 42300 chilijskich pesos (w skrócie Cl), co w przeliczeniu wynosi około 90$. Nawet nie chcę myśleć ile to w złotówkach. Nie licząc biletów lotniczych to był największy jednorazowy wydatek na transport w ciągu całych dziewięciu tygodni podróży. To tak na marginesie. Wyboru zresztą nie mieliśmy, chyba, że stop, więc zapłaciliśmy i poszliśmy szukać jakiegoś taniego noclegu. Już w drodze na dworzec zauważyliśmy, że San Pedro to przechowania dla turystów jadących do/z Boliwii i robi wrażenie nieco hipisowskiego; średnia wieku może 30. Po dłuższej penetracji nowego terenu i pytania o ceny hosteli wybraliśmy ten za jedyne 7000 pesos, czyli 16$. Po Peru i Boliwii, gdzie przychodziło nam płacić od trzech do maksymalnie ośmiu dolarów na noc, była dość niemiła zmiana. Skoro już jestem przy pieniądzach; nigdzie nie widziałem ładniejszych banknotów. Chile zaczęło je wymieniać w 2009 roku, chociaż przy okazji mogli pomyśleć o denominacji, bo przy tych liczbach sporo czasu schodziło nam na szacowanie czy przypadkiem czegoś nie przepłacamy zanadto. Oficjalny kurs 465 peso za 1$ zaokrągliliśmy więc do 500.

W samym San Pedro nie ma za bardzo co robić. Jest to niewielka miejscowość z niskimi, bielonymi budynkami z adobe, która otoczona jest przez pobliskie wulkany, na które zresztą mieliśmy widok z tarasu hostelu. Słońce prażyło ile mogło, więc skorzystaliśmy z okazji i w końcu zrobiliśmy kompleksowe pranie. Serio, w końcu! Nigdy wcześniej, ani później, nie chciałem tak bardzo zrobić prania jak wtedy. Następnego dnia w plecaku miałem czyściej niż przed wyjazdem. Poza tym bardzo przydał nam się ten dzień oddechu; oboje się wyspaliśmy i wygrzaliśmy. Naładowaliśmy baterie na kolejną, szybką część naszego wyjazdu, która miała się zacząć już o godzinie 14:20 na ichniejszym PeKaeSie.
Czekając na nasz zielony autobus oczom nam ukazała się ruda, skacowana znajoma twarz, która zwykła należeć do Kierana. Jemu także nie udało się kupić biletu do Santiago na poprzedni dzień, więc kupił na następny na godzinę 8:20. Zapomniał jednak o zmianie czasu, więc jedyna zmiana jaka mu została to zmiana rezerwacji biletu, a to kosztowało go kolejne 45$. Z zachwytu nie piał, ale był szczęśliwy, że nie musi tam zostawać kolejnego dnia. 

Podróż z San Pedro de Atacama do Santiago de Chile zajmuje niecałą dobę i właściwie nijak jest się do niej odnieść, bo przytłaczająca większość widoków zajmuje pustynia; na prawo pustynia (ok., czasem ocean), na lewo pustynia, przed nami też pustynia, ot, gdyby ktoś był ciekawy. Kolorów niewiele. Jedyną rozrywką była kontrola oddziału antynarkotykowego na kilka godzin przed celem, no i filmy. Jak na złość w oryginale, a na złość dlatego, bo wyciszone na maksa, a kto chciał mógł się podłączyć słuchawkami i miał fonię… no a mnie przecież okradli w Limie. Potem słuchawek już sobie nie kupowałem, bo i po co, skoro mp3 także zabrali. Rano, gdy się obudziłem, próbowałem oglądać I am the Legend z Willem Smithem i szło nawet nieźle, bo przez ¾ filmu i tak nie ma prawie żadnych dialogów. Pamiętam jeszcze 300 (ten film podczas całego wyjazdu widziałem trzy razy), Głupi i Głupszy i Nicolasa Cage’a i jego palącą się głowę… o, Ghost Rider - właśnie! Rany, ale to było kiepskie. I w ten sposób do Santiago dotarliśmy przed godziną czternastą, 24. lutego, temperatura wynosiła około 28*C, niebo było bezchmurne i takie miało zostać jeszcze długi, długi czas. 

Santiago de Chile
Kieran za bardzo nie wiedział co z sobą zrobić i na dodatek nie okazywał wsparcia przy mapie kiedy z Ewą próbowaliśmy się znaleźć i namierzyć hostel gdzie mieliśmy rezerwację. Pozwoliliśmy się mu jednak do nas przyłączyć, bo co tak chłop sam będzie po Chile chodził. Szybko wytropiliśmy metro i nawet udało nam się wysiąść na dobrej stacji. I żeby było mało nawet poszliśmy potem w dobrą stronę. No, ok., nie od razu, ale trafiliśmy szybko. Nasz hostel okazał się być w typowo backpackerskim stylu, jak to na hostelworld, i jakimś fartem i dla Kierana znalazło się miejsce. Kiedy łóżko i prysznic już nas uszczęśliwiły poszliśmy rozejrzeć się po okolicy. Z mapy wynikało, że do centrum nie mamy daleko i nawet nie ma sensu znów schodzić do podziemi, skoro można po drodze tyle miasta zobaczyć. A jest ono na wskroś amerykańskie. Ale mogę to stwierdzić tylko na podstawie filmów i zdjęć, bo w Stanach przecież nie byłem, więc może inaczej; jest na wskroś europejskie. Coś pomiędzy na pewno. Szerokie ulice, czyste(!) ulice, wieżowce, szklane domy poprzetykane starszą architekturą, palmy, cywilizowany publiczny transport (choćby to metro), brak chaosu jak w Limie czy La Paz. Do tego ostatniego zdążyłem się już przyzwyczaić i nieco mi go brakowało, ale z drugiej strony świadomość swobodnego poruszania się o każdej porze dnia i nocy gdziekolwiek by się nie chciało skutecznie pozwoliła mi zapomnieć o niekontrolowanym zgiełku i wariatach w minibusach. Bo Santiago, w przeciwieństwie do wspomnianych dwóch stolic, wydaje się być miastem bezpiecznym dla obcokrajowca. Biały zupełnie nie rzuca się tam tak w oczy jak na przykład w Limie, gdzie jak ktoś nie ma indiańskich rysów to raczej na pewno z Peru nie jest, a nawet jeśli to na pewno nie spoza Limy. Ja takich nie mam, ruda Ewa tym bardziej.
Santiago de Chile
Układ ulic jest bardzo amerykański - w kratkę - i sporo z nich ma własne specjalizacje. Na przykład na jednej byli sami optycy poprzetykani tu i ówdzie monopolowymi tudzież barami z hot-dogami. I tych barów też jest mnóstwo, bo otóż Hot-Dog to narodowa przekąska Chile. Nie wiem dlaczego akurat on, ale można go kupić w miliardzie wariantów, podobnie jak zapiekanki na Kazimierzu… chociaż hot-doga ze szpinakiem nie widziałem. Kosztuje to od 600 do 1500 pesos, co daje jakieś 4-9zł. Tyle co obiad w Peru… i zapiekanka na Kazimierzu. Może przesadziłem z tym ogromem hot-dogowych barów, ale faktem jest, że wieczorem łatwiej o hot-doga niż o piwo. Pierwszego wieczoru zeszliśmy z Ewą jakieś dziesięć przecznic od hostelu nim znaleźliśmy otwarty sklep gdzie byłby jakiś alkohol. Bo sklepy były, dość sporo zresztą, nawet stacja się nawinęła, ale bez pożądanego stoiska. I tu mały wkurw… no bo żeby w Chile za winem łazić pół miasta to już jest szczyt. Za to mają ciekawy patent na wino w półlitrowych kartonach. Kosztuje to grosze i jest tak akurat. Inna sprawa, że to najtańsze jest zazwyczaj paskudne. Nie wiem jak z drogim – nie kupowaliśmy. Próbowałem jeszcze z piwem Austral, ale w tym temacie Chile przypomina Francję – talent zużyli na wino.

La Bandera Bicentenario
Historyczne centrum Santiago jest ładne, lecz także nieco klaustrofobiczne. Wysoka zabudowa sprawia, że jest tam ciasno i brakuje przestrzeni. Architektura jest bardzo różna, dość niespójna i niekiedy nawet tandetna i ogólnie prezentuje się dość nijako, natomiast deptaki są co prawda szerokie, ale ogrom przewalających się ludzi i wszędobylskich straganów z plastikowym badziewiem bardzo je zwęża. Przede wszystkim snuliśmy się więc po bocznych uliczkach gdzie natknęliśmy się na uroczą knajpkę o nie mniej uroczej nazwie: Melinka. Nieopacznie weszliśmy na ulicę, której specjalnością były second-handy. Ewa długo ze sobą walczyła, ale przegrała i poszła kilka zwiedzić. Sam również zacząłem przeglądać wieszaki, na których były przede wszystkim koszulki ściągnięte ze Stanów, najwięcej z tamtejszych uczelni, ale było też sporo okolicznościowych. Niestety nie wpadłem na to i nie zapisałem sobie co śmieszniejszych, ale jedna wbiła mi się w pamięć Dzień Drwala, Montana 2002.
Przy głównej arterii miasta znajdują się budynki rządowe, których architektura i układ przywodziły mi na myśl Plac Centralny w Nowej Hucie. Natomiast tuż przed nimi na środku ulicy stoi bardzo wysoki maszt, a na nim, jak to na masztach często bywa, zawieszona jest ogromna flaga Chile. Jeśli państwowość ma być manifestowana w taki sposób to ja nie mam nic przeciwko. W Chile jakoś potrafią z tym żyć i nawet to nieźle się prezentuje, a u nas flagą wycierają się od lewa do prawa, a symbolem stolicy jest sztuczna palma.

Panorama Santiago z Cerro San Cristobal
Po dwóch dniach mieliśmy już trochę dość Santiago. Nie przyjechaliśmy do Ameryki Południowej siedzieć w metropoliach i gapić się w swoje odbicia w szybach wieżowców, lecz ogarnąć trochę przyrody. No i oczywiście – czas nas przecież gonił. W ramach odbicia się od zgiełku weszliśmy na pobliską górkę  - Cerro San Cristobal - skąd rozciągał się widok na całe miasto. Można tam wjechać kolejką lub wejść pieszo, co zajmuje nieco ponad godzinę. Kolejka nie jest droga, bo koszt jazdy tam i z powrotem to 1850Cl, a w jedną 1000, ale przyjemniej jest wejść, zwłaszcza, że widoki to wynagradzają. Pstryknęliśmy sobie kilka zdjęć na tle miasta i zachodu słońca i zjechaliśmy z powrotem do poziomu miasta właściwego. Rano opuszczaliśmy Santiago, a chcieliśmy się jeszcze kulturalnie rozluźnić.

Chile to nie tylko wino, góry, jeziora, czy wulkany, ale także…Tomás Enrique Araya Díaz, w skrócie Tom Araya. Kto zna ten zna, kto nie ten pewnie i tak nie chce znać. Urodził się on w Viña del Mar, mieście leżącym nieco na północny zachód od Santiago. Zaraz przy oceanie, z ładnymi plażami, plażowiczkami topless i dość sporym festiwalem muzycznym, który akurat się odbywał. Nie było sensu tam się pchać, no może dla tych plażowiczek, więc obraliśmy kierunek na leżące znacznie dalej na południe Concepción. I tu należy wtrącić to i owo, bo do dziś nie ustaliliśmy z Ewą czyj to był pomysł, ale podejrzewam, że zdecydował przypadek kiedy za bardzo się rozluźniliśmy któregoś wieczoru. Na miejscu szybko odkryliśmy, że nie był to wybór godny nagrody. Jechaliśmy tam prawie cały dzień i ledwo udało nam się znaleźć nocleg niedaleko centrum. Jedyne 14tys Cl za pokój, ale już się do tych cen przyzwyczailiśmy. Idąc ulicą nawet zostaliśmy wyśmiani przez miejscowych, no bo kto do takiej dziury przyjeżdża i po co? Być może historycy i fanatycy Chile, bo to tam przed dwoma wiekami kraj ten proklamował niepodległość, ale poza tym jedyne co nawiedza to miasto to trzęsienia ziemi. Ale o tym dowiedzieliśmy się dopiero wieczorem. 

Hotel Ritz w Concepcion
Wcześniej zrobiliśmy sobie wycieczkę po centrum i znaleźliśmy między innymi parę hoteli, każdy zamknięty i raczej w ruinie. W tym także hotel Ritz przy głównym placu miasta. W pensjonacie uświadomiono nas, że rok wcześniej i to niemal co do dnia, bo dokładnie 27. lutego 2010 mieli tam dość spore trzęsienie i miasto gdzie nie gdzie rozeszło się w szwach, także nasz przyjazd jest dla nich pewnego rodzaju ewenementem. Może i nie ma co oglądać, ale i tak nie nudziliśmy się. Kupiliśmy wino i jakoś sobie poradziliśmy z wieczorem. Podjęliśmy też decyzję, że przemy na południe tyle ile się da, ale też w miarę z sensem i padło na Puerto Varas. Według rozkładu autobus w tamtym kierunku miał odjazd o 9:45, więc znając już realia chilijskie byliśmy na miejscu ponad godzinę wcześniej. Zwłaszcza, że nie mieliśmy biletów. Okazało się, że to i tak nie ma żadnego znaczenia, bo biletów na ten kurs i tak już nie było. Tak smutnie musieliśmy wyglądać, że w końcu podszedł do nas jakiś facet z innej firmy przewozowej i skołował nam bilety na kurs i to o godzinę wcześniej. Dwa ostatnie miejsca po 9500Cl, może i nie pół darmo, 20$ w końcu, ale aż wstyd by było w tej sytuacji narzekać. W zasadzie był tylko jeden minus – do odjazdu zostały minus dwie minuty i w ostatniej chwili wskoczyliśmy do środka. W autobusie wygraliśmy rząd ze sraczem, ale on na szczęście nie dawał o sobie znać. Inaczej było z dziećmi, których rodzice nie dorośli by je mieć. Biega to, drze się, płacze, a rodzice nic. Filmu nie ma, muzyki nie ma, książkę skończyłem, a autobus jedzie dziesięć godzin. Na miejscu trud jazdy szybko został zapomniany, gdyż znaleźliśmy się w przepięknym regionie Los Lagos. Spędziliśmy tam kilka z najlepszych dni całej podróży i choć do końca nie wiedzieliśmy czego się tam spodziewać, bo w Lonely Planet przecież nie ma obrazków, to oboje byliśmy bezgranicznie zachwyceni, chociaż może i nie dawaliśmy tego po sobie tego poznać.
 
Następna część -> tutaj

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester