Norwegia, czyli zorza, tramwaje północy i Black Metal - cz.2: Trondheim

Trondheim, dawne Nidaros! W końcu! Niby już byłem, ale wtedy dojechałem przed godziną 17:00 kiedy to ostatnie promienie słońca chowały się już za horyzont. A tym razem miałem przed sobą cały dzień na powolne zwiedzanie i poznawanie tego trzeciego co do wielkości miasta Norwegii. Ale najpierw... mała drzemka na drewnianej leżance na dworcu, bo przecież jest dopiero 6:30. Półtorej godziny później uznałem, że może jednak czas już ruszać w miasto i znajeźć jakieś śniadanie i kawkę. Znalazłem je w jakiejś biurowej knajpce z widokiem na wysepkę Munkholmen, fiord i ośnieżone wzgórza. Oraz posąg jakiegoś Wikinga.

Mój plan nie był już tak szczegółowy jak na Oslo, więc mogłem się włóczyć po mieście do woli szukając znajomych ulic, kątów i zakamarków. Drepcząc sobie w ten sposób doszedłem pod Katedrę. Otoczoną starym cmentarzem, wielką gotycką świątynię, której początki sięgają drugiej połowy XI wieku. Potem oczywiście wiele razy ją przebudowywano, rozbudowywano, nadbudowywano i odbudowywano, co podobno skończono dopiero w roku 2001. Chociaż, jak to przy katedrach bywa, wciąż coś przy niej dłubią.

Katedra, Trondheim

Poza swoją monumentalnością uwagę przykuwa fasada - zdobią ją bowiem figury 57 postaci związanych z chrześcijaństwem - proroków, apostołów i świętych i to chyba najbardziej ją wyróżnia spośród wszystkich jej podobnym przybytkom jak Europa długa i szeroka. Do środka oczywiście można wejść, lecz niestety już nie za darmo. Przy placu przed Katedrą znajduje się kantorek, gdzie za 100 Koron, czyli jakieś cztery dyszki na nasze, sprzedadzą nam bilet i obdarują wszelką niezbędną makulaturą. W cenie biletu jest też wejście na wieżę, lecz niestety zimą ta atrakcja jest niedostępna. Zrezygnowałem więc z wycieczki na rzecz dłuższego przyglądania się z zewnątrz. Bo na same figury może zejść i pół dnia.

Front Katedry, Trondheim

Mówi się, że przeciętny Norweg bywa w kościele trzy razy w życiu - na chrzcie, ślubie i pogrzebie, tym samym Norwegowie, postępując zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, nie inwestowali w tak wielkie i przepastne kościoły, a raczej skromne, drewniane świątynie i kapliczki w bardzo charakterystycznym dla siebie stylu (tzw. kościoły klepkowe), lecz ten, co pewnie nie jest niespodzianką, pierwotnie był kościołem katolickim. Katolików jednak wypędzono w roku 1537, a budynek, skoro już stał, przejęli protestanci. Według legend wzniesiono go bowiem na grobowcu Olafa II, króla Norwegii z przełomu tysiącleci, który przyjmując chrzest w Rouen przyciągnął chrześcijaństwo do swojego kraju. Obecnie to największa i najważniejsza świątynia w Norwegii i tutaj odbywają się koronacje królow oraz ich późniejsze pogrzeby.

Z ciekawostek; Katedra Nidaros znajduje się na okładce wspomnianej w części pierwszej płyty De Mysteriis Dom Sathanas zespołu Mayhem i jak plota głosi miała ona podzielić los kilku innych kościołów, które spłonęły w Norwegii w pierwszej połowie lat 90'. Jak widać plan, bez znaczenia czy prawdziwy czy nie, na szczęście się nie powiódł.

Most staromiejski, Trondheim

Spod katedry, skacząc w śniegu po kostki pomiędzy nagrobkami, przekicałem na znajdujący się nieopodal most staromiejski - Gamle Bybro. Osiem lat wcześniej w zasadzie mi umknął, gdyż był w remoncie i ginął pod grubą warstwą ochronnych folii i płacht. Już nawet nie pamiętam czy dało się wtedy po nim przejść. Ale to nieistotne, bo tym razem się dało. Mimo, że jest krótki, bo i rzeka Nidelva szeroka nie jest, to jest wizytówką Trondheim. Kiedyś stała tu brama do miasta, a po obu stronach rogatki, w których pobierano myto za wjazd. Teraz można spacerować w stronę Bakklandet i z powrotem bez ograniczeń, co bardzo polecam, bo widok na rzekę i okalające jej brzegi kolorowe, drewniane domy na palach jest bezcenny.

Bakklandet, Trondheim

Zrobiłem milion zdjęć tymże domkom, prawie straciłem telefon w odmętach Nidelvy i poszedłem dalej, ku innej, równie unikatowej atrakcji - jedynej na świecie windy rowerowej Trampe. Sztos jak linia basu w No More Tears Ozziego Osbournea, tyle, że zimą jest ona wyłączona, więc ani na kolana nie rzuca, ani niczego nie urywa. Zaprojektowano i oddano ją do użytku w roku 1993 i od tamtej pory przewiozła tysiące rowerzystów, chociaż nie wiem czy to obecnie nie bardziej atrakcja dla turystów, niż faktycznie urządzenie, bez którego w mieście ani rusz.

Trampe - winda dla rowerów, Trondheim

Roweru nie miałem, więc i tak bym nie skorzystał z tej unikatowej maszynerii, ale i tak chciałem wdrapać się na to niewielkie wzgórze i spojrzeć z bliska na Twierdzę Kristiansen z 1681 roku. Wstęp na teren jest darmowy, więc znów dobra cena i można się kręcić po obiekcie do woli. Z murów twierdzy roztacza się natomiast fajny widok na sporą część Trondheim, wzgórza oraz przede wszystkim fjord. Nadmieniam sumiennie, że w lecie może być z tym problem, gdyż obok znajduje się gęsto zadrzewiony park, który część widoku może nam wtedy przysłonić.

Twierdza Kristiansen, Trondheim

W ogóle zima, już tak abstrahując od tej twierdzy i parku, choć jest jaka jest, czyli zimna, ciemna i mokra, to ma tę dużą zaletę, iż pozwala nam zajrzeć w miejsca, które wiosną i latem są ukryte za niekiedy gęstą ścianą z liści drzew i krzewów. Taka luźna myśl, która natenczas przyszła mi do głowy kiedy zaśnieżonymi i wyślizganymi ścieżkami schodziłem z powrotem do centrum.

Stiftsgården, Trondheim

Tam natomiast chciałem bliżej przyjrzeć się największej drewnianej budowli w całej Skandynawii, a więc Stiftsgården - ogromnemu, w pełni drewnianemu pałacowi zbudowanego w latach 1774-1778, który od roku 1906 jest oficjalną rezydencją królewską. Nie sposób go pominąć, bo znajduje się niemal przy samym Rynku (Torvet), przy Munkegata 23. Chociaż po prawdzie powiem Wam, że w Trondheim jest mnóstwo dużych, drewnianych i zadbanych budynków, również w sąsiedztwie samego pałacu, zatem może on nam się zlać z innymi. Nie wiem jak ze zwiedzaniem interioru, ale chyba nie da rady.

Trondheim

---

Przeciąłem centrum i Rynek, zajrzałem do miejscowego Burger Kinga, gdzie wege burgery, w przeciwieństwie do tych w Polsce, są na skraju jadalności i doszedłem do St. Olavs gate. To taka zwykła, wąska, chyba nawet jednokierunkowa uliczka, gdzie poza sklepem z szalikami i kapciami, fryzjerem oraz kebabem nie ma nic ciekawego. Nic poza... przystankiem tramwajowym. Bo otóż tak, Trondheim ma tramwaje i co więcej jest to najbardziej wysunięta na północ linia tramwajowa na świecie. Linia, bo jest aż jedna i z jakiegoś powodu ma numer 9.

Tramwaj przy St. Olavs gate, Trondheim

Co piętnaście minut z St. Olavs gate odjeżdża tramwaj ku pętli Lian, która znajduje się na lokalnym wypizdowie i na którą właśnie chciałem się wybrać. Problemem okazał się być jednak bilet, bo otóż naiwnie myślałem, że skoro to pętla i do tego w centrum miasta to będzie tam jakiś biletomat albo kiosk i łatwo to ogarnę. No otóż nie. Bo z tymi biletami w Trondheim to wcale nie jest tak łatwo jak się chce skorzystać raz czy dwa. Po kilkunastominutowym rezona... renesa... rekonensansie w Internetach i przy pomocy lokalsów ustaliłem iż: 

-Bilet można nabyć przez aplikację AtB,
-Bilet można nabyć SMSem,
-Bilet można nabyć w kiosku, który nazywa się jak coś bezsenność, bo Narvesen (taka Żabka),
-Bilet można nabyć w biurze AtB znajdującym się przecznicę od St. Olav gate,
-Bilet można nabyć w biletomacie polskiej produkcji, który widziałem aż jeden i nie znajdował się on ani na początku ani na końcu linii. 
Aplikacji instalować nie chciałem, SMS raczej by mi nie przyszedł, ale nie chciałem tego sprawdzać, biletomatu nie było nigdzie w zasięgu, więc pofatygowałem się do tego Narvesenu. Tam pani wydrukowała mi zwykły paragon z kwotą 86 NOK mówiąc, że to są moje dwa bilety i jakby kto pytał to mam to pokazać i będzie dobrze. 
Uwierzyłem na słowo, tak samo jak chłopakowi z tramwaju, który powiedział, żebym się nie przejmował, bo tutaj i tak nikt tego nie sprawdza. Fakt, nie sprawdzał.

Tramwaj na pętli Lian, Trondheim

Tramwaj w takim miejscu jak Trondheim musiał trochę w swoim życiu przejść i w zasadzie wciąż jego przyszłość nie jest w 100% pewna. Niby chcą rozbudowy, bo ekologiczniej, na topie i w ogóle, lecz na drodze ku temu twardo stoi ekonomia. W roku 1988 doszło nawet do likwidacji Gråkallbanen i przeniesienia wszystkiego do muzeum, lecz już dwa lata później wznowiono kursy. Po stanie infrastruktury można jednak śmiało stawiać tezy i oskarżenia, że tramwaj nie jest oczkiem w głowie miejscowych rajców - tory są krzywe, asfalt wokół wykruszony, wszystko się kiwa i wygląda to jak na Kościuszki w Krakowie. Mimo wszystko ma to nawet jakiś tam swój urok, zwłaszcza na ulicy Ilevollen. Natomiast muzeum nadal istnieje i znajduje się w mniej więcej połowie trasy, przy pętli i zajezdni Munkvoll.

Tramwaj w mieście, Ilevollen, Trondheim

Do pętli Lian, czyli na ten miejscowy koniec świata dojeżdża się w zaledwie dwadzieścia parę minut. Bo ten tramwaj tak naprawdę ma ledwo dziewięć kilometrów trasy, chociaż na mapie wygląda to, jakby jechał co najmniej 20. Nazwa pętli pochodzi od niewielkiego jeziora, które znajduje się niepodal i gdzie w sezonie letnim miejscowi wypoczywają, plażują, wędkują i zapewne spędzają niemal białe noce. 17. marca, kiedy jeziorko było zamarznięte, a cała okolica wciąż ginęła pod grubą warstwą śniegu spodziewałem się spotkać tam co najwyżej pojedynczych spacerowiczów z psami lub i bez oraz ewentualnie jakiegoś narciarza na biegówkach. Na pewno nie spodziewałem się dużej grupy studenciaków, którzy przy głośnej muzyce będą w tym śniegu grillować i grać w gry zespołowe.

Zasypane jezioro Lian, Trondheim

Nie bardzo chciałem z nimi integrować, więc pomyślałem, że obejdę całe jeziorko i wyjdę koło przystanku przed pętlą, ale źle oceniłem wielkość oraz w pewnym momencie przestałem się orientować gdzie jest ścieżka i dokąd ja w ogóle lezę, więc wróciłem do imprezujących Norwegów napawać się wszechobecną bielą i koszmarnymi hitami z radia. Kiedy już miałem dość jednego i drugiego wróciłem z powrotem na tramwaj do centrum.

---

Dzień był już bardzo dojrzały, a więc i godzina mojego lotu do Gdańska była już całkiem blisko, lecz wciąż miałem dwie atrakcje do zaliczenia. Pierwszą z nich była mierząca 124 metry wieża telewizyjna Tyholttårnet. Sama w sobie jakąś wielką atrakcją czy must-see nie jest, ale można na nią wejść i spojrzeć na miasto z innej perspektywy i już żadne drzewa czy krzaki nie będą nam w tym przeszkadzać. Jest tam też restauracja obrotowa, ale bez obaw - wszystkie media, na które natrafiłem podają, że nie trzeba niczego zamawiać, by móc podziwiać widoki. Gdyby jednak ktoś bardzo chciał to zaleca się zrobić rezerwację. I już prawie się zbierałem na autobus, już namierzałem kolejny Narvesen, gdy pojawił się dobrze znany problem. Znany i stary jak świat i podróżowanie - otóż koszmarnie nie chciało mi się tam jechać. Niby niedaleko, bo Trondheim duże przecież nie jest, ale kryzys po tej świetnej nocy w pociągu w końcu zaczął się nasilać. Odpuściłem. Na pewno straciłem wiele, ale jakoś muszę z tym żyć.

Trondheim

Drugą taką atrakcją miała być skocznia narciarska Granåsen. Do niej niby też nie aż tak daleko, a jednak za daleko i również nie pojechałem. Tutaj żal już mniejszy, bo w zasadzie nie ma w niej nic nadzwyczajnego, może poza tym, że obecnym rekordzistą tam jest Kamil Stoch, który niemal równo pięć lat wcześniej, bo 15. marca 2018 roku wylądował tam na 146 metrze.

Rynek - Torvet, Trondheim

---

W zamian zrobiłem ostatni spacer po mieście. Wróciłem na Rynek, czyli Torvet z górującym nad nim pomnikiem Olava Tryggvasona, założyciela miasta, sprawdziłem, czy Irish Pub, gdzie osiem lat wcześniej piwo kosztowało mnie 42zł nadal istnieje (potwierdzam, istnieje), zrobiłem niewielkie zakupy w sklepie obok, spojrzałem raz jeszcze na Katedrę Nidaros, przeszedłem się wzdłuż Bryggen, by ostatni raz rzucić okiem na kolorowe domy nad rzeką Nidelvą i się nimi zachwycić, po czym ociągając się i niechętnie poszedłem w stronę dworca kolejowego. Pociąg przez lotnisko Trondheim kursuje raz na godzinę i to już była ta pora na mój.

Ostatni rzut oka na Trondheim

Gdy jednak tylko ruszyliśmy dostałem SMS od WizzAira, że mój lot jest opóźniony o godzinę i że bardzo im z tego powodu przykro. Miło, mi też. Z pociągu przecież nie wyskoczę. Znalazłszy się na lotnisku zdecydowanie za wcześnie mogłem zrobić więc już tylko jedną rzecz - kupić sobie piwo. I to piwo prawdopodobnie na bardzo długo zostanie najdroższym piwem, jakie kiedykolwiek i gdziekolwiek kupiłem. Aczkolwiek... mimo, że to tylko lokalna Hansa, to po takim dniu było bardzo, ale to bardzo dobre i warte każdej Korony.

---

Wciąż jednak została mi ostatnia rzecz do omówienia - zorza. I tu będzie naprawdę krótko, bo... nie widziałem. Być może, ale tylko być może ujrzałbym ją tego wieczora nad Gdańskiem, lecz mój samolot finalnie miał mniej więcej półtoragodzinne opóźnienie i gdy lądowaliśmy było już po wszystkim. Specjalnie nie żałuję, gdyż w ogóle nie nastawiałem się na oglądanie zorzy - marzec to w zasadzie koniec zorzowego sezonu, mimo wszystko obejrzenie tego świetlnego spektaklu jest jednym z moich niewielkich marzeń. Nie tym razem więc. Ale mocno wierzę, że jeszcze będzie mi dane podziwiać to jedno z najpiękniejszych naturalnych zjawisk na Ziemi i również i ja będę mógł odhaczyć na swojej bucket liście, że widziałem the blaze in the northern sky.

I kilka dodatkowych zdjęć na koniec:

Trondheim

Trondheim

Trondheim

 
Trondheim

Trondheim

Trondheim

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester