Islandia cz.1: Reykjavik

Flaga Islandii, niezmiennie od 1944 roku

To, co jeszcze do niedawna sprawiało, że stawiałem linie WizzAir przed Ryanair były punkty. Wystarczyło, że robiłem normalne zakupy, tankowałem, płaciłem za obiad, a punkty same wskakiwały na konto dołączone do karty. Następnie musiałem złożyć dyspozycję o przeniesienie ich na konto Wizz i już mogłem planować jakiś wyjazd. Rok 2019 słabo wypadł pod tym względem, więc do jesieni zachomikowała mi się całkiem zgrabna suma, która niestety wkrótce miała stracić swoją ważność. Poszperałem po stronie Wizza i rzuciłem do Ani:
- Gdzie wolisz polecieć? Do Gruzji czy na Islandię?
- Co? Na Islandię!
- Islandia it is.
Tyle, że to był listopad. Druga połowa, grudzień co prawda za rogiem, ale wciąż listopad. No, a loty zarezerwowałem dopiero na marzec 2020.
Ania zaplanowała trasę, ja dopełniłem noclegami i samochodem i już od lutego byliśmy gotowi do drogi. Nie przewidzieliśmy tylko jednego... pandemii koronowirusa.

Dopóki wirus nie pojawił się we Włoszech i zaczął tam siać spustoszenie, to nikt go nie brał do końca na poważnie. Był, rozprzestrzeniał się, ok, ale nic się przecież takiego nie działo. Mimo wszystko na dwa tygodnie przed wylotem zacząłem baczniej przyglądać się jego tournee po Europie. W ostatni weekend lutego pojawił się na Islandii i to był początek naszych obaw, czy do wyjazdu w ogóle dojdzie. Wyszukałem nawet islandzki serwis informacyjny i tłumaczyłem sobie niemal każdy news, który tam się pojawiał odnośnie wirusa. Wylot zaplanowany był na piątek, 6. marca, ale jeszcze w czwartek rano nie byliśmy w 100% pewni czy polecimy. Wtedy jeszcze nie obawialiśmy się zakażenia, ale raczej poważnych problemów z powrotem w razie, gdyby sytuacja nagle miała się pogorszyć. Północne Włochy już powoli się zamykały, więc mocno zaczęliśmy ufać, że Islandia nie sprawi nam takiego psikusa. Mimo wszystko czym innym jest utknąć we Włoszech, a czym innym na Islandii.

Śledząc  miejscowe wiadomości w temacie nie czułem jednak większych obaw. W dniu naszego wylotu mieli zanotowanych zaledwie kilkanaście przypadków, z czego wszyscy siedzieli po domach i czuli się dobrze, a ponadto byli to ludzie, którzy przylecieli albo z Werony albo spędzali ferie w miejscowości Ischgl na południu Austrii. Zatem luz, nie ma czym się stresować, wszystko jest pod kontrolą. Podobne podejście miał zresztą austriacki rząd kiedy Islandia wysłała mu oficjalną notę mówiącą, że coś im się w Tyrolu zalęgło i że warto to chociaż sprawdzić.
Wciąż mieliśmy wątpliwości, ale po całym tygodniu doktoryzowania się w temacie i rozmyślań plusy przesłoniły minusy. Spakowaliśmy się zatem do walizki, tę do Dżoany (nasz Peżot) i pojechaliśmy na lotnisko z myślą, że jak coś się wydarzy, to najwyżej wbijemy do Okuniewkiej.

Lotnisko Keflavik, Islandia

Lot z Krakowa do Reykjaviku zajmuje trochę ponad trzy i pół godziny, co w ciasnym A321 WizzAira nie jest najlepiej spędzonym czasem w moim życiu, lecz biorąc pod uwagę fakt, że zaledwie kilka lat temu bezpośrednie loty z Polski na Islandię nie istniały, a te z przesiadką pozostawały poza zasięgiem niskobudżetowych wycieczek, to nie narzekałem. Tym bardziej, że dzięki punktom WizzAir lecieliśmy przecież za darmo. Uczciwa cena.
Samolot był więc pełny. Za mną siedziało kilku wielkich chłopów z Ukrainy, którzy lecieli raczej do pracy niż na zdobywanie wulkanów, tuż obok nich radośnie spijali się podróżnicy, którzy mieli na celu dokładnie to drugie, trochę za nimi usiedli ci, których nie interesowało nic poza wygrzaniem się w Błękitnej Lagunie za milion monet i czego im bardzo zazdroszczę teraz, gdzieś na tyłach przycupnęły islandzkie rodziny wracające z taniutkiego dla nich Krakowa, no a pozostałe miejsca wypełniali tacy niedzielni turyści jak my, którzy chcieli spędzić weekend w innym miejscu niż Kraków.

Wynajęty Hyundai i10 - niezły, ale można lepiej trafić

Może nie tacy do końca niedzielni, bo byliśmy naprawdę nieźle przygotowani na te trzy dni. Najwięcej zeszło nam jak zawsze na wynajmie samochodu. Bo kiedy chcemy zobaczyć tylko Reykjavik to może rzeczywiście warto skorzystać z autobusu, ale jeśli w planach mamy cokolwiek więcej, to wręcz nie opłaca się nie wynająć samochodu. No, w tej bieda-klasie przynajmniej. FlyBus bowiem to wydatek mniej więcej 100 PLN w jedną stronę dla jednej osoby, więc łatwo sobie wszystko pododawać. Mając na uwadze to, że będziemy poruszać się samochodem, nie sprawdzałem zatem żadnych alternatyw i średnio się orientuję jak zwiedzać Islandię transportem zbiorowym. I zostaje tu w zgodzie z Islandczykami, bo oni w większości też tego nie wiedzą. Islandia bowiem jest na piątym miejscu na świecie pod względem ilości samochodów na tysiąc mieszkańców - 824. Dla porównania my mamy 593, co już jest jednym z wyższych wyników w UE. Mimo wszystko na Islandii aż tak tego nie widać. No bo gdzie niby? Może trochę w stolicy, gdzie rzeczywiście bywało gęściej, nawet po godzinie 19, ale z parkowaniem nie mieliśmy już problemów.

Sam proces wynajmu przeszliśmy bezboleśnie - niemal cała ekipa w wypożyczalni Átak to Polacy, co sporo ułatwiało, zwłaszcza jak się ma dodatkowe pytania. Na przykład co do ubezpieczenia;
- Bo tu widzimy, że drzwi nie są ubezpieczone. Nie są?
- Tak, jak będziecie wysiadać to trzymajcie, bo wiatr je może wyrwać.
- To się często zdarza?
- Dosyć
Pod kątem tych ubezpieczeń Islandia może być nieco podchwytliwa, bo właśnie te drzwi, ale też i podwozie nie jest ubezpieczone, więc gdyby naszła nas chęć na pokonanie jakiejś rzeki Huyndaiem i10, to od razu mówię, że nawet próbowanie jest zabronione. Poza tym trochę zastanawialiśmy się nad ubezpieczeniem od burz piaskowych... no bo w marcu to raczej takiej nie spotkamy. I racja, piaskowej nie, ale śnieżną, gdzie wraz ze śniegiem leci tona żwiru, już tak. Wzięliśmy więc pełen pakiet i nie przejmowaliśmy się niczym, może poza tymi drzwiami, których trzymanie przy wysiadaniu i tak mamy już wyćwiczone, bo te w naszej Dżoanie otwierają się szeroko i ważą więcej niż powinny.
No i ostatnia rzecz w temacie samochodu - drogi. Przed wyjazdem poza miasto należy sprawdzić na stronie safetravel.is lub road.is czy tam, gdzie chcemy dotrzeć, w ogóle dojechać się da. Strony aktualizowane są na bieżąco i jest to cudowną pomocą w organizowaniu czegokolwiek na Islandii.

Jedziemy do Reykjaviku!

Jadąc drogą z lotniska, która na powyższych stronach praktycznie zawsze jest zielona, nie mogłem uwierzyć, że w końcu doczekaliśmy, że się udało, że dolecieliśmy i że jesteśmy na Islandii. Szczerze kocham to uczucie. Nigdy aż tak bardzo nie marzyłem o wylądowaniu na tej wyspie, bo chyba zawsze wydawała się być tak koszmarnie odległa, że nie brałem jej pod uwagę na poważnie, a teraz jechaliśmy z Anią malutkim Hyundaiem ku wyłaniającemu się zza horyzontu miastu Reykjavik.

Hallgrímskirkja, Reykjavik

Hotel udało nam się znaleźć niemal w samym centrum, tuż obok kościoła Hallgrímura, będącym najbardziej charakterystyczną budowlą w mieście, i zaraz po zameldowaniu się poszliśmy na spacer. Było dość zimno, po zmroku z -6, do tego trochę wietrznie, niemniej nie przeznaczyliśmy wiele czasu na stolicę, a chcieliśmy się przejść, coś zobaczyć, no i przede wszystkim w końcu coś zjeść. Zaczęliśmy od wspomnianego kościoła, czyli Hallgrímskirkja. Zaprojektowano go z końcem lat 30' XX wieku, lecz ukończono dopiero w roku 1986. Po 41 latach budowy! Pierwsza powstała wieża, a z czasem dobudowano resztę. Na górę można wejść za 1000ISK, czyli jakieś 30zł. Bardzo chciałem, lecz niestety nie udało się spojrzeć na panoramę Reykyaviku. Nie tym razem. Musiałem nacieszyć się więc wersją z wysokości metr sześćdziesiąt.

Dom przy Laugavegur, Reykjavik

Laugavegur to główna i jedna z najstarszych ulic miasta. Prawie cała jej długość to deptak, który zaczyna się pod siedzibą Premiera z jednej strony, a kończy na Muzeum Penisów z drugiej. To tutaj skupia się wszelkie życie zarówno to handlowe jak i rozrywkowe. Tam też szukaliśmy jedzenia i znaleźliśmy w podejrzanie pustym miejscu oferującym kuchnię lokalną, przynajmniej sądząc po nazwie - Icelandic Street Food. Wszystko zdawało się być całkiem nowe i na wskroś hipsterskie, włącznie z gościem za kontuarem, który, co by nie było, wykonał swoją robotę należycie, bo zachęcił nas do zostania. Miejsce to ma bardzo skromne menu, lecz właśnie o to chodzi. Z ciekawszych dań mieli zupę z owoców morza podawaną jak nasz tradycyjny żurek - w chlebie. My jednak wzięliśmy coś, co nazywało się fisherman's favourite, a było to purée ziemniaczane zmieszane z rybą podawane z chlebem i masłem. Smakuje lepiej niż się to opisuje, serio. A do tego po piwku Viking. Taki przyjemny, dość lekki i orzeźwiający lagerek. Swoją drogą w tym lokalu jest chyba najtańsze piwo w Reykjaviku, a być może i na całej wyspie, bo duży kufel to u nich 700ISK (~20zł). W innych miejscach za takie pieniądze kupowaliśmy małe, kiedy duże zaczynały się od 900-1000ISK. Ale prawdę mówiąc myślałem, że będzie gorzej. Dotychczas najwięcej za piwo w knajpie zapłaciłem niemal równe pięć lat wcześniej w Trondheim i byłem pewien, że na Islandii uda się pobić tamten rekord. No jednak nie.

Stjórnarráðið, biuro Premiera Islandii, Reykjavik

Kolacja trochę nas rozgrzała, więc kontynuowaliśmy nasz spacer po mieście. Zwiedzaliśmy niespiesznie zatrzymując się przy jednym czy drugim ładniejszym domku. Jednym z nich okazał się być Stjórnarráðið, czyli oficjalne biuro Premiera Islandii. Nie ma tu żadnej widocznej ochrony, bramek, fosy, płotów czy innych zasieków - za to są dwa pomniki, schodki i pięknie utrzymany trawnik. Może niekoniecznie w marcu. Legenda głosi, że to najstarszy budynek w Reykjaviku, a jego powstanie datuje się na początek XVIII wieku. Początkowo był więzieniem, gdyż wcześniej żadnego nie mieli i jak ktoś coś poważniejszego zmajstrował, to albo wysyłano do Danii, albo skracano o głowę, bo nie było co z nim zrobić. Natomiast od roku 1904 jest to budynek rządowy.

Stamtąd wolnym krokiem podeszliśmy na plac Austurvöllur, przy którym znajdują się między innymi budynek parlamentu (Alþingishúsið), katedra oraz hotel Borg projektu architekta odpowiedzialnego za wspomniany już Hallgrímskirkja.

Hotel Borg przy placu Austurvöllur, rocznik 1930, Reykjavik

Plac Austurvöllur to także miejsce spotkań, pikników, ale i manifestacji oraz wszelakich protestów. Na przykład niemal równe 71 lat temu, 30 marca 1949 roku, to tutaj Islandczycy tłumnie protestowali przeciwko wcieleniu ich do NATO. Nie podobało im się takie siłowe wepchnięcie ich kraju do zimnej wojny. Ale to już historia.

Kilkadziesiąt metrów dalej znajduje się Tjörnin, czyli miejski staw, który w sezonie jest bardzo popularnym miejscem zarówno wśród Islandczyków jak i turystów, którzy karmią tu ptaki na wyścigi. Tamtego piątkowego wieczoru byliśmy tam jednak właściwie tylko my i ktoś wyprowadzający psa przez środek stawu, gdyż ze względu na porę roku, ten był zupełnie zamarznięty i przysypany grubą warstwą śniegu.
Trochę korciło, by pójść śladem tego kogoś z psem, ale było ciemno, zimno i dosyć późno, więc obeszliśmy staw na około po czym zaczęliśmy się kierować się do hotelu, sprawdzając jeszcze po drodze czy na pewno zaparkowaliśmy w dozwolonym miejscu. Bo warto tu pamiętać, że część centrum Reykjaviku, czyli właśnie okolice ulicy Laugavegur, kościoła Hallgrímura (Hallgrímskirkja) oraz miejskiego stawu objęte są strefą płatnego parkowania. Ceny są od piątki po dyszkę (w złotówkach) za godzinę, w zależności w której strefie się stanie. Na szczęście nie musieliśmy na to zwracać większej uwagi, bo przyjechaliśmy w piątek wieczorem, a strefa w dni robocze obowiązuje do 18:00, natomiast w sobotę zaczyna się od 10:00, niemniej niektóre parkingi są prywatne i na to też trzeba uważać.

W hotelu, siedząc przy gorącej herbacie, spojrzeliśmy raz jeszcze na nasz plan na kolejne trzy dni. Był on dość napięty, ale nie na tyle, by musieć wstawać bladym świtem. Ja jednak trochę żałowałem, że na Reykjavik zostawiliśmy sobie tak niewiele czasu, bo, co tu ukrywać, ja uwielbiam powolutku szwędać się po miastach, dotrzeć do większości must-see, zatrzymywać się gdzieś na dłużej i robić zdjęcia. Niestety, nie tym razem.

Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, że do Reykjaviku wrócimy szybciej, niż mieliśmy to w planie.
To jeszcze bonus - domek przy Laugavegur

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester