Wietnam cz. 3: Hoi An, My Son i trochę wiejskich klimatów

Hội An, Wietnam

Z Hanoi do Da Nang leci się około godziny, więc na miejscu byliśmy o całkiem przyzwoitej porze, bo jakoś przed jedenastą. Niestety żadnego zwiedzania miasta nie przewidziano, za to czekało nas jeszcze kilkadziesiąt minut jazdy do pobliskiego Hội An. Fajnie o tyle, że transport nie musieliśmy się martwić, bo ten mieliśmy z góry załatwiony i na lotnisku czekał na nas kierowca-nastolatek, który wziął nas do ogromnej Toyoty Land Cruiser. Naprawdę wielkie auto - w środku mieliśmy tyle miejsca, że można było się gonić. Trochę nie przywykłem do takiego traktowania, bo zazwyczaj sam szukałem transportu i przeważnie kończyło się to na jakiejś komunikacji miejskiej i dalszym kombinowaniu. W tym przypadku w ogóle nie musiałem zawracać sobie tym głowy i w sumie nawet nie wiem jak mielibyśmy się do tego Hoi An dostać. Jakkolwiek uwielbiam przewracać Internet do góry nogami w poszukiwaniu najdogodniejszych tras i form transportu, to jednak dałem się kupić i przyznaję, że transfer z lotniska to jedna z najprzyjemniejszych rzeczy na świecie. Tyle, że... no nie ma już tej przygody. Ale tutaj jednak liczył się przede wszystkim czas.

Hotel był świetny - nowy, wielkie łóżko, tv, klimatyzacja, basen - aż żałowałem, że ulokowali nas tam tylko na jedną noc. Jednak nie przylecieliśmy tam, by siedzieć w hotelu i zachwycać się pokojem, ale by coś pozwiedzać. Samo Hoi An to perełka środkowego Wietnamu, do którego walą ponad trzy miliony turystów rocznie, ale wokół także jest co robić. Nim więc w ogóle zobaczyliśmy nasz pokój spytaliśmy o możliwości dojazdu do Mỹ Sơn - leżącego około 30 kilometrów na południowy zachód od Hoi An wielkiego hinduistycznego kompleksu świątynnego. Pan w recepcji oznajmił, że wycieczka wyjechała o 12:00, ale jak chcemy to możemy sobie zamówić prywatny transport za jedyne 600 tysięcy Dongów. To jest nieco ponad 25$, trochę drogo, stargować nie ma jak, ale przecież nie skorzystać to grzech. Co więcej na dzień kolejny mamy już zaplanowane inne atrakcje, więc My Son przepadnie. Poza tym nie jesteśmy tam, by oszczędzać - już się z tego wyleczyłem. Bierzemy! Pan się ucieszył, zadzwonił gdzie trzeba i kazał wrócić za niecałą godzinę. My też się ucieszyliśmy i poszliśmy zwiedzić okolice i nieco liznąć Hoi An.

Kierowca był punktualnie i znów w wielkim Land Cruiserze. Cóż - nie narzekaliśmy, bo drogi w Wietnamie są różnej jakości, a w takim czołgu jakby mniej się to odczuwa. Jadąc takim potworem aż chciałoby się wdepnąć w gaz i zobaczyć jakie doznania ta Toyota może nam dostarczyć, jednak w Wietnamie kierowcy jeżdżą raczej powoli i ostrożnie, zwłaszcza, kiedy mają z tyłu dwójkę białych turystów, więc nie poszaleliśmy. Droga trochę się nam zatem dłużyła, lecz w końcu dojechaliśmy i mogliśmy rozpocząć realizację jednego z marzeń Ani - zwiedzanie Mỹ Sơn. Ale nie tak od razu, bo najpierw kasy, a tam kolejne 150 tysięcy Dongów (25 zł) z portfela, tym razem już na twarz. Czasu mieliśmy mało, bo zaledwie dwie godziny - taka była umowa z panem z recepcji i kierowcą. Myśleliśmy, że luzik, dwie godziny to przecież sporo, no ale jednak nie. Nie w takim miejscu. Więc tu mały tip - po wejściu mamy opcję podjechania do świątyń darmowym meleksem, także brać jak dają. Nie ma sensu iść piechotą, bo po drodze nic nie ma do obejrzenia, a chwilę, bo jakieś dwadzieścia minut, się idzie. Natomiast jak już się dojdzie... 

Mỹ Sơn, Wietnam

Mỹ Sơn datuje się już na IV wiek naszej ery, jednak większość świątyń powstała kilka stuleci później, bo gdzieś od VII do X wieku, a odpowiedzialnymi za nie byli Czamowie, lud tworzący na tych ziemiach państwo Czampa. Państwo rozwijało się i istniało do mniej więcej drugiej połowy XV wieku kiedy to ziemię Czamów przejęli dzisiejszy władcy, czyli Wietnamczycy. Ci niespecjalnie byli zainteresowani hinduizmem, więc siłą rzeczy sanktuarium straciło na znaczeniu, a z biegiem czasu dżungla w końcu upomniała się o swoje. Z końcem wieku XIX na My Son natrafili Francuzi i zajęli się restauracją i katalogowaniem zabytku. Dzięki temu wiemy dziś, że oryginalnie znajdowały się tam 72 świątynie powstałe w różnych okresach królestwa Czampa, a także jakie było ich przeznaczenie. Jest nawet pełen system klasyfikacji tychże budowli i np. świątynia A1 powstała w złotym okresie i tym samym była też największa i najpiękniejsza ze wszystkich wokół. Przy okazji nowi kolonizatorzy zabrali sobie kilka rzeźb, że niby do konserwacji i badań czy coś, i tak do dziś sobie leżą np. w Luwrze. Strona wietnamska co jakiś czas się przypomina, że coś długo im schodzi z tą konserwacją i że skoro tak, to oni sobie sami poradzą, ale póki co Francuzi niczego oddawać nie zamierzają. Eh, skąd my to znamy...

Odrestaurowany budynek, Mỹ Sơn, Wietnam

My Son byłoby dziś drugim Angkor Wat, a być może nawet Angkor Wat mógłby być drugim My Son, gdyby nie II Wojna Indochińska, znana bardziej jako Wojna Wietnamska. Latem 1969 roku, mniej więcej wtedy, kiedy "rodzina" Mansona mordowała żonę Polańskiego i dziadka Frytki z Big Brothera, armia amerykańska przeprowadziła serię nalotów dywanowych na My Son, gdyż dowiedzieli się, że wojska Wietnamu Północnego oraz Vietcong miały na obiekcie swoją radiostację oraz bazy. Świat zareagował szybko i bardzo krytycznie, zwłaszcza, że rok wcześniej Amerykanie zdążyli obrócić w perzynę zabytkowe miasto Hue, ale dokonanych zniszczeń nie dało się już odwrócić, a efekt nalotów był taki jak większości w tej wojnie - znikomy. Po wojnie i zjednoczeniu kraju pod czerwonym sztandarem Wietnamczycy podjęli się prac mających na celu ochronę i zachowanie cennego zabytku i od lat 70' pomagał im konserwator zabytków z Lublina, wspomniany tu już przy okazji notki o tym mieście właśnie, Kazimierz Kwiatkowski. Ponoć złapał tu malarię aż trzy razy, ale uparł się, by doprowadzić teren do porządku i między innymi dzięki jego staraniom hinduistyczny kompleks świątynny Mỹ Sơn w roku 1999 został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Sam niestety tego nie dożył, gdyż zmarł dwa lata wcześniej i spoczął w ukochanym Hue.

Mỹ Sơn, Wietnam

Zatem - jak już się dojdzie do My Son... to znajdujemy piękne i wciąż tajemnicze miejsce, któremu jednak odebrano szansę na bycie równie wielkim jak Angkor Wat. Samo w sobie nie jest duże, jednak półtorej godziny, które sobie daliśmy na zobaczenie wszystkiego nie mogło nam wystarczyć. Zgubić się tam nie ma jak, bo ścieżka prowadzi nas od jednej świątyni do drugiej jak po sznurku, lecz mimo to trzeba pamiętać, by jednak się jej trzymać, bo chociaż teren jest już bezpieczny, to wchodząc głębiej w krzaki można wleźć na jakąś pominiętą minę. Śladów wojny jest zresztą sporo, np. leje po amerykańskich bombach nadal są widoczne. Wietnamczycy wciąż teren remontują, ulepszają i próbują przywrócić świątynie do kształtu pierwotnego albo chociaż zakonserwować to co zostało, lecz przed nimi jeszcze długa droga. Niemniej warto odwiedzić to miejsce - na pewno nie jest aż tak zadeptane jak jemu podobne i wciąż w wielu miejscach można spędzić czas niepokojonym przez absolutnie nikogo. Nam akurat udało się być tam bez przewodnika, jednak z tego co wyczytałem oferta wycieczek zarówno z Hoi An, jak i Da Nang, a nawet Hue jest bardzo bogata, więc jeśli ktoś będzie w okolicy i będzie miał dzień do zagospodarowania to niech się nawet nie waha.

Mỹ Sơn, Wietnam

Przy wejściu jest także muzeum poświęcone sanktuarium i chociaż chcieliśmy wejść to już naprawdę nie mieliśmy już czasu. Nie chcieliśmy się panu bardzo spóźnić, bo niby wiadome, że by nam nie odjechał, ale z drugiej strony chcieliśmy być fair. Poza tym wciąż mieliśmy do zobaczenia Hoi An.

Hội An, Wietnam

Ale przede wszystkim musieliśmy coś zjeść. Jedyne co jedliśmy przez cały dzień to śniadanie w Hanoi i chyba jakąś przekąskę w Vietnam Airlines, poza tym nic. Jako, że Hoi An to miasto skrojone pod turystów, to z jedzeniem na szczęście nie ma problemu, chyba, że chciałoby się coś zjeść po 21. Wtedy jest już gorzej, bo wszystko jest zamykane, lampiony gaszone, a z głośników nadają komunikat, że już godzina 21, dziękujemy za dziś, zapraszamy jutro. I to tak na serio. O godzinie 21:00 stara część miasta Hoi An jest zwijana, a życie zamiera. Nie w każdym lokalu czy sklepie, ale w większości już tak. Jedyne co zostaje to właśnie te pojedyncze restauracje, które i tak są otwarte do max. 21:30 i ewentualne gar kuchnie chodnikowe, które też szybko się zwijają, bo większość turystów wsiadła już w swoje autobusy i pojechała do Da Nang czy Hue. Brzmi absurdalnie, ale tak to tam funkcjonuje. Trochę nie wiedzieliśmy jak na to zareagować, więc po prostu się z tym pogodziliśmy bez głębszego wnikania w temat.

Pomnik Kazimierza Kwiatkowskiego w Hội An, Wietnam

Chciałem bardzo zobaczyć tamtejsze stare miasto oraz pomnik Kazika, czyli wywołanego już kilka razy Kazimierza Kwiatkowskiego. W Hoi An jest on tym bardziej ceniony, gdyż to dzięki niemu to miasto w ogóle jeszcze istnieje. Jest to bowiem miasto portowe - miasto bezpiecznego lądowania - bo tak brzmi jego tłumaczenie i mniej więcej do tego było przystosowane; do obsługi statków. Większość zabudowy wzdłuż ujścia rzeki jest drewniana i kiedy jeszcze nie była skansenem dla turystów pełniła funkcje handlowe i magazynowe. Niemniej klimat w tej części Wietnamu zawsze był przeciwko człowiekowi i architekturze, więc z biegiem lat i spadkiem znaczenia portu Hoi An na rzecz Da Nang, budynki zaczęły popadać w ruinę, gnić i w końcu rozpadać się na oczach mieszkańców. Światły rząd spojrzał fachowym okiem i zadecydował; burzymy. Będą wysokie bloki, szerokie drogi, parkingi - nowoczesność! Postęp! Kwiatkowski, który miał już za sobą stawianie Hue na nowo, a wtedy jeszcze grzebał w My Son, zapytał partyjniaków grzecznie, acz stanowczo 'czy Wy, Towarzysze, macie rozum i godność człowieka?' Ci najprawdopodobniej nie znali odpowiedzi na to pytanie, więc po kilkukrotnym powtórzeniu i pokazaniu paluszkiem, że nie na tym polega nowoczesność i postęp zdecydowali się odstąpić od swoich planów i przyznali rację Kwiatkowskiemu, że zabytkową zabudowę i jej układ należy odremontować i zachować.

Sklep z pamiątkami, Hội An, Wietnam

Dzisiejsze Hoi An to niestety głównie lunapark - zabytkowa zabudowa jest śliczna, to prawda, uliczki są klimatyczne, też prawda, spaceruje się tam naprawdę miło i to też jest prawda, ale prawdą też jest że to jest głównie lunapark stworzony tylko dla turystów. Wieczorem rzeka rozświetlona jest milionem ledowych światełek bijących z łódek i stateczków, na które co metr ktoś nas zaprasza, oraz lampionów ze świeczką w środku, które za niewielką opłatą można nabyć u przybrzeżnych kobiet, a następnie puścić z biegiem rzeki i patrzeć jak ten odpływa ku morzu Wschodniochińskiemu, a w praktyce ku najbliższym krzakom, gdzie dogasa wraz z innymi. Wieczorem to wygląda ładnie, ale rano już nieco mniej.

Stara zabudowa Hội An o poranku, Wietnam

Mimo wszystko bardzo cieszyliśmy się, że tam jesteśmy. W jednej knajpie zjedliśmy krewetki, w innej wypiliśmy piwo obserwując rzekę i tych wszystkich turystów. Niektórzy dali ponieść się pokusie i wyobraźni i dali się namówić na uszycie sobie garnituru na miarę w którymś z dziesiątków zakładów krawieckich w mieście. Bo z tego Hoi An także słynie - z krawiectwa. W naszym przewodniku napisali, że dobry garnitur można już mieć za 100$, ale na mieście widzieliśmy oferty i za 60$, natomiast takie swobodne wdzianka są dostępne już za wiele mniej. Znajomy, który w Wietnamie był parę miesięcy po nas, także się pokusił na coś takiego i razem z trójką pozostałych znajomych zrobili sobie wszyscy takie same.

Stara zabudowa Hội An o poranku, Wietnam

O 21:30 nie było już co robić na mieście, więc wróciliśmy do hotelu trochę się nim nacieszyć. Byliśmy już zmęczeni tym dniem pełnym wrażeń, do tego swoje w nogach także mieliśmy, więc dość szybko poszliśmy spać. Ja jeszcze chwilę walczyłem z klimatyzacją, bo w tym klimacie za nic dało się ją optymalnie ustawić, ale w końcu się poddałem i też zasnąłem.

Atrakcja dla turystów, ekologiczne gospodarstwo w pobliżu Hoi An, Wietnam

Pobudkę mieliśmy wcześnie rano, bo tego dnia znowu nas przenosili. Tym razem do wioski Trần Nhân Tông, trochę na wschód od Hoi An. To miało nas przybliżyć do mieszkańców Wietnamu i pokazać nam jak oni żyją, czym się zajmują i tak dalej. I to nawet bardzo ciekawe i faktycznie gdybym mógł to chętnie bym zobaczył, ale to co dostaliśmy nieco odbiegało od stanu faktycznego.

Rano przyjechał po nas bus z zasmarkanym, kaszlącym i charkającym przewodnikiem. Wyglądał na naprawdę chorego i nawet się zastanawialiśmy, czy on na pewno powinien nam cokolwiek dziś pokazywać, bo jeszcze chwila i się przewróci. Walczył jednak bardzo dzielnie. Najpierw zabrał nas do pobliskiego PGRu pokazać nam jak miejscowi sieją pietruszkę. I to nawet było zabawne; po polach kręcili się miejscowi, ktoś tam grzebał w ziemi, inny przewoził coś na taczkach, jeszcze inny podlewał roślinki, mimo, że zanosiło się na deszcz i w ogóle wilgoć była zabójcza tego dnia. W pewnym momencie mogliśmy nawet sami pogrzebać sobie w ziemi i posadzić kilka roślinek. No wow. W międzyczasie nasz smarkający przewodnik opowiadał nam o ziołach i przyprawach, co akurat rzeczywiście było ciekawe, zwłaszcza, że można było sobie pozrywać i powąchać samemu. Rzecz jasna wszystko naturalne, ekologiczne i bez żadnych sztucznych nawozów, chociaż worków po tychże nawet nie starali się ukryć. Sam bym sobie tego w życiu nie zorganizował, bo mimo, że jestem z miasta, to jednak jakiś kontakt z ziemią kiedyś tam miałem i mniej więcej wiem jak to wszystko działa, a ponadto teraz mam Anię, która z rolnictwem jest więcej niż tylko zaznajomiona. Niemniej chodziliśmy za smarkającym panem, słuchaliśmy grzecznie, zadawaliśmy pytania i w ogóle staraliśmy się być dobrymi turystami, za co w nagrodę dostaliśmy możliwość zobaczenia i pogłaskania bawoła wodnego.

Następnie zawieziono nas do naszego miejsca noclegowego, czyli do wspomnianej wioski Trần Nhân Tông - Google mówi, że to się tak nazywa, ale ja trochę głupieję przy tych nazwach, więc wrzucę po prostu link: to było -> tu <-. 

Trần Nhân Tông, Wietnam

Na miejscu czekać na nas miała cała rodzina, u której mieliśmy spędzić tę noc. Rzecz jasna nie był to zwykły wiejski dom, ale po prostu pensjonat, w którym jedynymi gośćmi byliśmy my. Właścicielami, tak sądzę przynajmniej, rzeczywiście była jakaś rodzina, którą akurat zastaliśmy w kuchni - wielkiej, odkrytej kuchni, w której mieliśmy nadzieję się wkrótce znaleźć, bo obiecano nam naukę gotowania i trochę się na to nastawiliśmy. Usiedliśmy z przewodnikiem przy stole i nad herbatą w końcu zapytaliśmy go o to, o co powinniśmy co najmniej godzinę wcześniej, czyli: 
-Czy Ty się dziś dobrze czujesz?
-Taak, to alergia, tu wilgoć jest i to stąd ten katar
-Ale wyglądasz, jakbyś miał mieć grypę, czy coś
-Niee, to alergia. Nos się zatyka od tej wilgoci.
Fakt, było wilgotno jak szlag i mnie już od rana dusiło w płucach, ale wciąż jego stan nie wskazywał na alergię.
-To miejsce jest bardzo popularne wśród turystów. Tą uliczką, którą tu szliśmy codziennie przechodzą tysiąąące turystów... - ciągnął dalej pan zasmarkany
Gościu, bez jaj, widzieliśmy tę uliczkę i to jakaś wioska jest. Gdzie niby tutaj te tysiące miałyby się znaleźć? W ogóle jak? Gdzie? Skąd? Po co?
-Ale, że jak? Tam?
-Taak, zobaczycie. Teraz jest jeszcze wcześnie i pada, ale potem turyści przyjadą. To bardzo popularne miejsce.
Pan się najwidoczniej bardzo źle czuł, bo widział tysiące turystów w zabitej deskami wiosce przy ujściu rzeki. Daliśmy mu napiwek, podziękowali za jego czas i wszystkie informacje i kazali iść do domu się kurować. 

Trần Nhân Tông, Wietnam

Tutaj przejął nas właściciel przybytku i nakreślił plan na najbliższe kilkanaście godzin. Miał to być spływ łódeczką po rzece, wspomniana nauka gotowania w pensjonacie, a po tym wszystkim masaż stóp tradycyjną metodą. Poza tym oczywiście odpoczynek i przy okazji zwiedzanie wioski. No i fajnie. W międzyczasie rzeczywiście zrobiło się dosyć dżdżyście, ale pani w łupinowej łódeczce już na nas czekała, więc poszliśmy. Na rzece minęliśmy kilku pojedynczych turystów, ale poza tym było dosyć cicho i luźno, a spływ stabilny i spokojny. Najpierw płynie się wąskim odcinkiem rzeki wzdłuż bujnej zieleni, by w końcu wypłynąć z tych krzaków do zatoki Cửa Đại i tam łupinek z turystami było już nieco więcej, chociaż deszcz rozpadał się na całego. Hitem w tym wszystkim był pan, który stojąc po kolana w wodzie montował wielki głośnik - również nie wiedzieliśmy po co i dla kogo. Tuż obok na swojej łupince stał pan Huang, który miał nam pokazać jak się tutaj łowi ryby. Ania nie chciała to poszedłem ja. Pan pokazał co się robi z siecią, czyli owinął sznurek wokół nadgarstka, zakręcił się parę razy i zarzucił sieć do wody, po czym nakazał powtórzyć. Zrobiłem co kazał wzbudzając tym wielki śmiech i brawa u Koreańczyków w swoich łupinkach skupionych wokół pana Huanga. No ok, fajnie było, pośmialiśmy się, to płyniemy dalej, czyli znowu wbiliśmy się w sitowie. W palmy właściwie. Tam pani wyciągnęła mini wędkę, na którą mieliśmy sobie złowić mini kraba. Trochę się z tym męczyłem, ale w końcu się udało i krab trafił do wiaderka, a potem z powrotem do wody. No to tyle, całość trwała jakieś czterdzieści minut i znów przybiliśmy pod nasz pensjonat. Nieco zmoknięci, ale w sumie zadowoleni, bo mimo wszystko ta wycieczka była czymś ciekawszym od spaceru po tamtych grządkach.

W pensjonacie już czekała na nas miła pani od masażu, chociaż miała się zjawić dopiero popołudniu. Ale innych planów przecież nie mieliśmy, więc usiedliśmy i daliśmy się masować po stopach - przyznaję, super sprawa. Jak to każdy masaż zresztą. Po tych przyjemnościach przyszła pora na rzecz najważniejszą - jedzenie! Właściciele kazali nam usiąść przy stole i czekać. Ok, to czekamy, ale jak to będzie z gotowaniem? No z gotowaniem będzie tak, że przyjdzie do nas pan, pokaże jak się wkłada omlet do spring rollsa i potem to zawija. I to była nasza lekcja gotowania na wietnamskiej prowincji. Byliśmy zbyt głodni, by składać zażalenia, zresztą myśleliśmy, że jeszcze coś nam pokażą. Niestety to było na tyle, ale za to jedzenie smakowało i było go sporo, więc odechciało nam się gotowania i poszliśmy do siebie wyłożyć się na łóżkach.

Spływ w kokosowej łupinie, Trần Nhân Tông, Wietnam

Cały dzień jednak nie przeleżymy, zwłaszcza, że pogoda zrobiła się przyjemna, a pan od głośników najwyraźniej przeżył, bo zewsząd słyszeliśmy coś jakby disco polo, ale w językach tutejszych. Jak już coś musieliśmy zaszczepić u Azjatów, to akurat to. Dzięki Zenek. Wyszliśmy więc zobaczyć co się na wiosce dzieje - minęliśmy rzeczkę, doszliśmy do głównej ulicy i... o jasny ch... Przez przewodnika może i przemawiała gorączka, ale nie mylił się co do turystów. Wszędzie, dosłownie wszędzie były całe zastępy, ba, dywizje Koreańczyków i co najmniej jeden pułk Chińczyków. Wychodzili zewsząd i płynęli główną ulicą, a następnie spływali tymi łupinkami, z których jedną i my płynęliśmy trzy godziny wcześniej. Masakra, tragedia, rozpacz, dramat - jak my tu mamy wypocząć? Co to w ogóle za lokalna wieś? I dlaczego ta muzyka jest tak głośno? To jakiś kolejny lunapark jest! I rzeczywiście tak jest, bo te spływy to jedna z największych atrakcji tej części Wietnamu. Fakt, fajne, zdania nie zmieniam, ale nie w grupie stu na raz przy akompaniamencie bardzo głośnej i bardzo złej muzyki.

Próbowaliśmy coś zwiedzić na własną rękę, ale średnio się dało, bo raz, że wszędzie głośne tłumy, to dwa nie bardzo było co. Zeszliśmy więc 'wioskę' wzdłuż i wszerz, zrobiłem kilka zdjęć i wróciliśmy do swojego pensjonatu z myślą, że może wieczorem będzie lepiej i uda się wyskoczyć na jakieś jedzenie czy alkohol. Mieliśmy co prawda kolację w zestawie, ale chcieliśmy też zajrzeć do jakiegoś lokalu. I tu też kapota - jak turyści wyjeżdżają, czyli mniej więcej koło 18, wszystko się zamyka i wioska znów staje się pustą wiochą zabitą deskami bez żywej duszy na ulicach. Jedyną atrakcją jaka nam została było kilka szczeniaczków kręcących się po naszym pensjonacie.

Spływ w kokosowej łupinie, Trần Nhân Tông, Wietnam

W pewnym sensie było to ciekawe doświadczenie, bo sami byśmy sobie tego ani nie wymyślili, ani nie zorganizowali, ale z drugiej strony czas mieliśmy ograniczony i byliśmy trochę zawiedzeni i źli, że straciliśmy dzień na taką bzdurę, kiedy tuż obok mieliśmy perłę tej części świata, czyli miasto Hue. Niestety nie uwzględniono go w naszym programie, czego bardzo żałuję i w feedbacku pisanym do firmy, która nam to wszystko organizowała wspomniałem, żeby może nie wysyłali na tę wioskę nie-Azjatów, bo ci wiele dla siebie tam nie znajdą, natomiast wokół jest wiele ciekawszych rzeczy do poznania. Cóż, Hue musi zostać na kolejną wizytę u Wietnamczyków, tymczasem następnego dnia znów zmienialiśmy swoje położenie, tym razem na rzecz Ho Chi Minh City, czyli dawnego Sajgonu. O tym w części czwartej, natomiast poniżej kilka dodatkowych zdjęć:

Mỹ Sơn, Wietnam

Mỹ Sơn, Wietnam

Detale na jednej ze świątyń, Mỹ Sơn, Wietnam

Jeden z lokali w starym domu w Hội An, Wietnam

Stary dom, Hội An, Wietnam

ulica w Hội An, Wietnam

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester