Wietnam cz. 1: Hanoi

Cờ đỏ sao vàng - czerwona flaga ze złotą gwiazdą - Flaga Wietnamu

W Hanoi znaleźliśmy się o bardzo przyzwoitej porze, bo jakoś przed południem, ale nim jednak udało nam się pokonać wszystkie zasieki ustawione przez służby celne to minęła dobra godzina z hakiem. Oczekiwanie na wizy było nawet dosyć zabawne, bo nazwiska czyta im automat i bardzo czekałem na swoje, które ma tam parę haczyków, jednak promesy nie były zamawiane na moje nazwisko, więc tu się niestety zawiodłem. Cóż, istotne, że mieliśmy już nasze wizy w paszportach i mogliśmy przebijać się najpierw do  kontroli, następnie naszych bagaży i dalej na przyjemnie ciepłe i wilgotne powietrze stolicy Wietnamu. Tyle, że tak długo nas nie było, że naszego kierowcy już też nie. Albo miał dość stania i gdzieś schował. Nie my go sobie nagraliśmy, więc musieliśmy dowiedzieć się co i jak od naszego człowieka w Wietnamie. Była nim Tam, bardzo w porządku osóbka, tyle, że akceptowała kontakt jedynie przez Whatsapp, co może rzeczywiście jest najwygodniejsze, ale ma swoje pewne oczywiste ograniczenia. Na szczęście lotnisko w Hanoi ma darmowe i ogólnodostępne wi-fi i udało się ją złapać i spytać o transport i już po jakichś dwóch godzinach od przyziemienia w końcu ruszyliśmy w Wietnam właściwy.

To wszystko było dla mnie nowością, bo przeważnie sam sobie wszystko wyszukiwałem i organizowałem, właśnie po to, by na lotnisku już nie tracić czasu i szukać nie wiadomo kogo, tylko iść na konkretny przystanek, no a tu jednak miał być samochód i dostawa pod same drzwi hotelu. I przyznaję - to wygoda, którą trudno zastąpić, bez względu na to jak bardzo lubi się transport publiczny.

W samochodzie narodziło się jednak pytanie - mamy mu dać napiwek? Bo w sumie byliśmy zieloni w kwestii finansów, zwłaszcza w temacie napiwków, które w Wietnamie są czymś naturalnym i mile widzianym na każdym kroku. Zważywszy na ich zarobki, które przeliczając na nasze średnio (!)  wynoszą ~1100zł/mc, to nie dziwne. Wcześniej wymieniliśmy Dolary na Dongi i mniej więcej wiedzieliśmy co jest ile warte, ale wciąż przeliczanie tego wszystkiego stanowiło problem. Ale nie tak duży jak banknoty same w sobie, bo otóż na każdym, KAŻDYM, jest wujaszek Ho, czyli Hồ Chí Minh i dość łatwo pomylić 20000 z 200000 (czyli mniej więcej 1$ i 10$, potem taki przelicznik sobie przyjęliśmy dla ułatwienia), co Wietnamczycy uwielbiają wykorzystywać. Banknoty mają jednak bardzo ładne, bez dwóch zdań.

Spaliśmy w starej części Hanoi, zwanej dla uproszczenia Old Quarter, w pobliżu jeziorka Hồ Hoàn Kiếm, po polsku Jezioro Zwróconego Miecza, i katedry św. Józefa. Pomagało to trochę w orientacji, bo tę mieliśmy bardzo mocno nadwyrężoną po dosyć długiej i męczącej podróży, nie mówiąc już o zmianie czasu. My bardzo chcieliśmy spać, ale słońce było wciąż dosyć wysoko, a poza tym o 18:00 czekała nas pierwsza atrakcja - street food tour - więc wypadało być na nogach. Hanoi słynie ze swojego ulicznego jedzenia, więc miejscowi zrobili z tego atrakcję - polega to na tym, że chodzi się z przewodnikiem od knajpy do knajpy, a właściwie z krzesełka na krzesełko, gdzie dostaje się co tam akurat jest serwowane.


linia kolejowa w starej części Hanoi

Lecz do tej godziny mieliśmy jeszcze trochę czasu, więc ogarnęliśmy się nieco w hotelu i poszliśmy zwiedzać na własną rękę. Ja bardzo chciałem zobaczyć pociąg przeciskający się pomiędzy domami, ale akurat trafiliśmy na lukę w rozkładzie i następny miał przejeżdżać przez centrum dopiero po godzinie 19:00, a wtedy mieliśmy już być zupełnie gdzie indziej. I teraz trochę żałuję, zwłaszcza, że później już nie mieliśmy okazji tam podejść. Co więcej, jak wyczytałem kilka dni temu, władze Hanoi chcą ograniczyć dostęp turystom do torów i wyganiają knajpki, które się ulokowały bezpośrednio przy Train Street, bo liczba turystów była tak duża, że pociąg musiał zmienić trasę. Cóż, jak wrócę do Hanoi to sprawdzę jak się sprawa ma naprawdę.


Old Quarter, Hanoi

Tymczasem wróciliśmy do hotelu poczekać na ciąg dalszy wydarzeń, czyli naszego przewodnika, który miał nam pokazać co się w Wietnamie je. Okazał się nim Lam, chłopiec zaraz po dwudziestce (ale równie dobrze mógł mieć z 30 lat), który przez większość wycieczki opowiadał nam różne bzdurki, ale były one na tyle nieszkodliwe, że przymykaliśmy na to oko. Szybko zresztą zaprzestał. Bo w gruncie rzeczy trafiliśmy na naprawdę fajnego gościa, który nie tylko wprowadził nas w gastronomiczny świat Hanoi, ale też przekazał trochę wiedzy o dzisiejszym Wietnamie i dlaczego wcale taki fajny nie jest. Zresztą po jego angielskim można było odgadnąć, że było mu dane mieszkać poza Wietnamem, więc poznał inny świat i jak się w nim żyje. Dla przykładu; na którejś z bocznych uliczek wszedł z nami w wąski przesmyk między domami i wskazał na piętnaście liczników przy jednym z nich - 'tu żyje teraz piętnaście rodzin, kiedyś w takim domu mieszkała jedna. Na parterze przeważnie był prowadzony jakiś biznes, na piętrze pierwszym i drugim były pomieszczenia z różnymi rzeczami do tego biznesu, a z tyłu (a domy tam mają nawet do 20 metrów długości) były pozostałe pomieszczenia jak kuchnia, sypialnie dla reszty rodziny i tak dalej. Komuniści uznali, że tak być nie może i podzielili każdy dom. I dziś rodzina ma dla siebie jeden-dwa pokoje'.

Dzień później byliśmy w podobnym domu, gdy szukaliśmy czegoś małego na kolacje - w lokalu na dole można było zamówić jedzenie, natomiast piętro wyżej była pomieszczenie dla gości, które po zamknięciu biznesu zamieniało się w sypialnię właścicieli, co sugerował schowany telewizor, materace przy schodach i kilka krzesełek. Dodatkowo można było kupić u nich trochę rękodzieła. I takich miejsc jest w Hanoi mnóstwo.

Lam spytany czy ma skuter powiedział, że oczywiście ma, bo bez skutera to tu nie ma życia, ale jak poszedł na egzamin to jego matka po prostu wręczyła odpowiednią ilość Dongów komu trzeba i już miał uprawnienia. Zresztą, według Lama, połowa Wietnamczyków żadnego prawa jazdy na swoje skutery nie ma. W co zresztą idzie uwierzyć, lecz na ile to prawda to już nie istotne, bo sam fakt, że wprost nam powiedział, że korupcja jest tam czymś absolutnie normalnym, o czymś jednak świadczy.
Wspomniał też coś o zwycięskiej wojnie, ale też bardziej w kontekście Wietnamczyków z południa, którzy niby mieli żyć w biedzie, a tu się okazało, że kiedy ci z północy mieli co najwyżej rower, ci w Sajgonie mieli samochody. 'No, a teraz już nie mają' - skwitował krótko Lam. Pokazał nam też dom, w którym wujaszek Ho w latach 30' XX wieku planował wygonienie Francuzów, ale to też prawdopodobnie tylko dlatego, bo miał to w planie wycieczki i coś o Ho musiał powiedzieć.


Jeden z większych lokali w Hanoi, teraz się nie je, bo w tv jest mecz drużyny narodowej

Ale wracając do najważniejszego tematu tej wycieczki - gdyby ktoś się zastanawiał czy w nią warto zainwestować, to ja mówię, że tak. Jako, że my to mieliśmy załatwione, to nie wiem ile taka impreza rzeczywiście nas wyniosła, ale Internet mówi, że to koszt około 15-25$ za osobę. Nie jest to może pół darmo, ale warto choćby z tego względu, że rzeczywiście mamy okazję poznać wszystko to, o co balibyśmy się spytać lub po prostu nie wiedzielibyśmy jak, zwłaszcza, gdy ktoś tak jak Ania, nie je mięsa. Lam wszystko nam to zorganizował i wszędzie załatwiał bezmięsne danie bez żadnych marudzeń, zresztą już na samym początku pytał czy jest coś, czego nie jemy i czy mu przypadkiem po czymś nie spuchniemy. W tamtejszej kuchni używa się sporo orzeszków ziemnych, więc ryzyko jest. 'Postawił' nam nawet po piwku, które jak najbardziej można pić w miejscach publicznych. Minus tego był taki, że z toaletami jest tam dość różnie i jak już bardzo trzeba, to dobrze jest wbić do jakiejś bardziej fancy knajpki.
Na do widzenia Lam miał nas wziąć na egg-coffee, najlepszej w całym Hanoi, ale jego kumple ze swoimi turystami obsadzili cały lokal, więc wziął nas do innego gdzie usiedliśmy na balkonie z widokiem na ulicę, ale mimo to było cicho, spokojnie, a kawa z jajem świetna, natomiast nasza trójka mogła sobie spokojnie opowiadać o swoich przemyśleniach na temat turystów, Wietnamu oraz Polaków, których Lam w swojej karierze ponoć jeszcze nie spotkał. W to akurat nie chciało nam się wierzyć.

Oprowadzanie trwało około trzech godzin i prawdę mówiąc nie zauważyłem nawet kiedy ten czas minął. Jednak musieliśmy się rozstać z naszym przewodnikiem, co nastąpiło w samym centrum najbardziej turystycznej części Old Quarter. Na pożegnanie zostawiliśmy mu dość suty napiwek, ale raz, nie wiedzieliśmy czy to dużo czy mało, a dwa i tak mu się należało. Fajny gość - nawet jeśli wszystko to było w stu procentach udawane. W sumie szkoda, że nie zrobiliśmy sobie z nim zdjęcia.


Old Quarter, Hanoi

W centrum ludzi było mnóstwo. Nie dziwne, w końcu to był weekend. Mieszkańcy, turyści, przyjezdni, handlarze owocami - wszyscy przesuwali się powoli wzdłuż wąskich uliczek lub kłębili w nieskończonej ilości różnej maści lokali i knajpek, które w większości znajdują się tam po prostu na chodniku między jednym skuterem, a drugim. Co ciekawe w weekend ulice Old Quarter oraz przy wspomnianym jeziorku są zamknięte dla ruchu kołowego i cała dzielnica jest jednym wielkim deptakiem, dzięki któremu tak bardzo tętni wtedy życiem. Jak widać nawet w Wietnamie się da.

Postanowiliśmy się zmęczyć tak bardzo, jak to tylko będzie możliwe, by potem nie mieć jet-laga, więc chodziliśmy po tych uliczkach i wchodziliśmy w co większe dziury odkrywając Hanoi z tej mniej oficjalnej strony, bo choć następnego dnia mieliśmy w planie wycieczkę zorganizowaną, to chcieliśmy poznać stolicę Wietnamu po swojemu na tyle, na ile będzie to możliwe. A czasu na Hanoi mieliśmy stosunkowo niewiele. I to jest właśnie minus wycieczek zorganizowanych - niby ma się wolną rękę, ale jednak trzeba trzymać się planu, za który się przecież zapłaciło.

Drugiego dnia po śniadaniu zostaliśmy zgarnięci do busa pełnego Singapurczyków i dwóch Niemek i tak zaczęło się nasze prawie całodzienne, oficjalne zwiedzanie Hanoi. Imię naszego przewodnika niestety mi umknęło, ale to żadna strata, bo i tak wolał, by i tak mówiono na niego Chris. My mówiliśmy Krzyś, no bo nam na takiego Krzyśka właśnie wyglądał. I żadne słowa nie opiszą w pełni jakim człowiekiem był Krzyś, który oprowadza wycieczki po Hanoi, ale to było coś po prostu wspaniałego. Gość koło czterdziestki (ale mógł mieć równie dobrze lat 30 co i 45), czarna czapeczka z napisem Bad Boy (założona oczywiście tył na przód), kocie ruchy i ten akcent, którego nie da się ani podrobić ani nauczyć. Byliśmy zachwyceni. Ah, no i najważniejsze - zindoktrynowany do szpiku kości, bo zachwytów nad komunizmem i Hồ Chí Minhem nie było końca. Ale to dopiero przy mauzoleum, teraz po kolei.

Trấn Quốc Pagoda, Hanoi

Najpierw bowiem podjechaliśmy zobaczyć najstarszą w mieście, bo datowaną na VI wiek n.e., świątynię Trấn Quốc. Znajduje się ona na niewielkiej wyspie (półwyspie właściwie) na jeziorze w centrum miasta. Nasz oprowadzacz chwilę nam o niej poopowiadał, fantastycznie wręcz wymawiając słowo 'pagoda', po czym dał nam trochę wolnego czasu na rozejrzenie się wokół. Ciekawostką jest, że czci się tu także Buddę pod postacią kobiety - są to tzw. Matki mające pod swoją opieką lasy, góry, wodę i niebo. I z jakiegoś powodu te bóstwa najbardziej lubią Toffifee, bo na ołtarzach było tego pełno.

Dom dla kobiet, muzeum etnologiczne

Następnie na trasie mieliśmy Wietnamskie Muzeum Etnologiczne, gdzie dowiedzieliśmy się, jakie są różnice między poszczególnymi ludami, które zamieszkują dzisiejszą południowo-wschodnią Azję, a także zwiedziliśmy dość fajną wystawę plenerową ukazującą miejscową architekturę, która już praktycznie zanikła. W międzyczasie Krzyś zachwycał się wyrastającymi wokół bardzo wysokimi blokami oraz cenami za metr kwadratowy. Że bardzo drogie i bardzo prestiżowe, jaaa... Bo miał jakąś taką manierę z tym jaaa... 
Po muzeum zapakowano nas do busa, gdzie przewodnik zakomunikował, że teraz pojedziemy sobie obejrzeć fabrykę czegoś, co się nazywa lekeeeeer... I tak o tym mówił, że średnio rozumieliśmy o co chodzi, trochę przez jego akcent, a trochę przez sposób w jaki o tym opowiadał, co więcej często używał słowa 'factory', więc myśleliśmy w końcu, że zabierają nas teraz na jakiś zakład produkcyjny z piecami, kominami i tak dalej.
W końcu okazało się, że chodziło mu lacquer, czyli sztukę tworzenia obrazów za pomocą nakładania wielu warstw lakieru na różną powierzchnię (chyba drewno), a następnie polerowanie tego aż do otrzymania pożądanego efektu. Taki proces nazywa się tam sơn mài. Wzory na obrazach tworzy się ze skorupek jajek, które następnie się lakieruje i lakieruje i jeszcze raz lakieruje, a potem wszystko szlifuje bardzo drobnym papierem ściernym. Jak bardzo precyzyjna i żmudna to praca musi być można się tylko domyślać, ale efekt końcowy bywa naprawdę zachwycający. Tworzenie takiego obrazu może zająć nawet kilka, a nawet kilkanaście miesięcy, w zależności jak duże i skomplikowane zamówienie jest, ale można kupić też małe płytki ukazujące np. małą pagodę, świątynię czy motywy roślinne.


Lacquer Art, Hanoi
zakładając, że kartka poniżej to A4, to wysokość tych obrazów to niecały 1 metr.

Małe obrazki nie były bardzo drogie, już nie pamiętam jaki to był zakres cen, ale nie zabójczy, jednak te większe dzieła to już był konkretny koszt i większość właśnie takich jedzie ponoć do Chin i Singapuru. Początkowo byłem sceptyczny co do tego punktu programu, zwłaszcza po tym jak Krzysiek nam to przedstawił, ale ostatecznie chyba tam podobało mi się najbardziej.

Następnie nadszedł czas na jedzenie. Podobnie jak dzień wcześniej nie było problemu z daniami wegetariańskimi, ponadto ilość wszystkiego była przytłaczająca, że trudno się było po tym wszystkim ruszyć. Zatem w sumie na plus. Mieliśmy wtedy okazję poznać trochę ludzi z busa, czyli właśnie wspomnianych Singapurczyków no i Niemki, które podróżując osobno trochę świata już zobaczyły. Żadne ciekawe tematy nie zostały poruszone, ale zostałem pochwalony za sposób trzymania pałeczek. Miło.

Po obiedzie, powoli, bo powoli, ruszyliśmy dalej - do najważniejszego miejsca w stolicy, czyli do Mauzoleum Hồ Chí Minha. Miejsce to przytłacza przede wszystkim swoją wielkością, zarówno samego betonowego kloca będącym miejscem spoczynku wodza, jak i placu przed nim, który wygląda jak wielki pas startowy (którym w razie czego pewnie mógłby być). Krzyś na początku troszkę śmieszkował, gdzieś zerwał kwiatka, za co został przywołany do porządku przez pełniącą tam służbę straż, ale coś tam im pomachał, pouśmiechał się i obeszło się bez egzekucji. Zresztą ta ich broń, jak potem sam zresztą mówił, i tak jest tylko na pokaz, niemniej ci co ją noszą traktują swoją pracę bardzo poważnie. Na przykład nie wolno nigdzie usiąść, ale tak w ogóle i nawet na chwilę. Jak ktoś spróbuje to na niego gwiżdżą, każą wstać i się zachowywać godnie.

Nasza niewielka grupa szła powoli w stronę mauzoleum, a przewodnik opowiadał nam o tym miejscu, o jego założeniach architektonicznych, historii z nim związanej, komunizmie, który zdążył pochwalić już kilka razy wcześniej, no i w końcu o samym wujaszku Ho. I tutaj dopiero przyszło nam poznać prawdziwego Krzysia przewodnika i jego kunszt oratorski, aktorski i świetne przygotowanie do zawodu przewodnika po kraju, gdzie słuszna jest tylko jedna ideologia.


Mauzoleum Hồ Chí Minha, Hanoi

Staliśmy na placu przed mauzoleum i słuchaliśmy dwudziestominutowej tyrady o tym jak to się dobrze stało w tym 1975, jaki Wietnam jest teraz niezależny, jak Ho wyedukował i nakarmił wietnamskie dzieci, podczas gdy Francuzi i Amerykanie, zwłaszcza(!) Amerykanie podczas wojny, wdeptywali je w ziemię butem (tu zademonstrował jak). O cierpieniach, o głodzie i bólu i tragicznej historii ostatniego półwiecza. I że jego ojciec walczył na wojnie z Amerykanami i został sparaliżowany od pasa w dół, co trochę mi się nie spinało z jego wiekiem, ale mniejsza. Potem pokazał nam wszystkie banknoty, bo przecież na każdym jest Ho i że to z wdzięczności narodu dla wielkiego wodza. Wtedy też zacząłem robić zdjęcia, bo na chwilę musiałem się od tego odwrócić, ale tyrada trwała dalej, a Singapurczycy zdawali się być naprawdę tym przejęci. Niemki raczej tak sobie, a my temat mieliśmy przerobiony u siebie, więc po prostu słuchaliśmy z lekkim znużeniem z jednej strony i lekkim rozbawieniem z drugiej. Jednakże gdy poszpera się po historii Wietnamu, to wygłoszone argumenty i żale nie są już tak zupełnie bezpodstawne, zwłaszcza jeśli chodzi o tournée amerykańskich wojsk po regionie oraz o edukację, która dziś do poziomu liceum jest tam darmowa dla wszystkich (potem już nie). Wcześniej był tam dramat, jak zresztą w całej Azji. Nie chciałem już jednak ranić serduszka Krzysia i mówić mu, że u nas, w kraju, który odrzucił jedyną słuszną ideologię trzy dekady wcześniej, edukacja także jest darmowa i to łącznie ze studiami. Potem jednak i tak mieliśmy okazję zamienić po dwa zdania kiedy w drodze do autobusu pytał jak tam u nas w Polsce teraz, jak nam się podoba Wietnam, czy zrozumieliśmy wszystko o czym mówił przez cały dzień, czy wycieczka jest w porządku i tak dalej.

Wracając jednak szybko do powyższych żali, to w wyrobieniu sobie na nie opinii bardzo pomaga dokument "Wojna wietnamska: film Kena Burnsa i Lynn Novick" do znalezienia na Netflixie. Przejście przez całość trochę zajmuje, bo to dziesięć odcinków po godzinie każdy, jednak myślę, że dla zainteresowanych tematem jest to pozycja obowiązkowa.


jedna z bram Świątyni Literatury

Ostatnim punktem wycieczki było miejsce zwane tam Văn Miếu, czyli po naszemu Świątynia Literatury. Świątynia została zbudowana w roku 1070 i od prawie samego początku swojego istnienia jej przeznaczeniem było kształcenie ludzi zgodnie z duchem konfucjanizmu. Tym samym jest to również pierwszy uniwersytet w Wietnamie. Z czasem jednak uczniów było więcej niż miejsca, więc nauki przeniesiono gdzie indziej, ale świątynia oczywiście została. Dziś wietnamscy studenci i studentki dziękują tutaj za zdane egzaminy i świętują koniec semestru. Nam akurat udało się trafić na taką uroczystość i przyznaję, że byłem pod dużym wrażeniem. Wietnamki założyły na tę okazję tradycyjny strój - Áo dài - który sprawia, że poruszają się lekko, a wyglądają przepięknie. Wśród kolorów zdecydowanie dominował różowy i to w stu odcieniach, ale część studentek postawiła również na błękitny, delikatny zielony, a niektóre i na śnieżnobiały.

Wietnamki w Áo dài, Świątynia Literatury, Hanoi

To plus uroda Wietnamek tworzy połączenie idealne. Nie będę udawał, że jest inaczej. Natomiast faceci, jak to faceci na całym świecie, odrzucili tradycyjne stroje i tam prezentowali się w zwykłych, nudnych czarnych spodniach, białej koszuli i pod krawatem. A swoje Áo dài także przecież mają.


Świątynia Jadeitowej Góry, Hanoi

Wycieczka się skończyła, więc na nasze życzenie wysadzono nas w centrum, blisko wspomnianego jeziorka Hồ Hoàn Kiếm. Wspominam o nim znów, bo jest to taki punkt zborny dla mieszkańców Hanoi oraz turystów, których wokół jest najwięcej. Ponadto w okolicy odbywają się koncerty, imprezy, spotkania kulturalne, a nauczyciele angielskiego wyprowadzają tam swoich małoletnich podopiecznych, by pozaczepiali białych i pogadali sobie z nimi po angielsku. My przeszliśmy przez dwie takie sesje z kilkorgiem dzieci i w sumie nie wiem kto lepiej wypadł - my czy oni. To chyba ogólnoświatowy trend, bo drugiego dnia w Limie też przez to przechodziłem.

Jezioro zwróconego miecza (Hồ Hoàn Kiếm) oraz Żółwia Wieża w tle

Na akwenie są dwie wyspy; na jednej znajduje się Świątynia Jadeitowej Góry (Đền Ngọc Sơn), do której już bardzo nie chciało nam się wchodzić, oraz Żółwia Wyspa, na której znajduje się Żółwia Wieża. Ciekawostką jest, że za czasów Indochin Francuskich, na szczycie wieży stała... Statua Wolności, prawie dokładnie taka sama jaką Francuzi podarowali Amerykanom w roku 1886. No, różnice były, na przykład ta amerykańska mierzy 46 metrów, natomiast wietnamska ledwie trzy, ale powstały już w tym samym czasie; tę Francuzi ustawili w roku 1887 na targach Hanoi, później przez chwilę stała w parku Chi Linh (dziś Lý Thái Tổ), aż w końcu w 1890 zamontowali ją na szycie Żółwiej Wieży gdzie wytrwała do roku 1945, kiedy nowy rząd, po wypędzeniu kolonialistów, postanowił pozbyć się także ich figurek.

Piwo Hanoi w Hanoi

Ostatnie godziny wieczoru spędziliśmy w knajpie koło naszego hotelu pijąc piwko Hanoi - dobre, taki lagerek, szału nie ma, ale przyjemne - i rozmawiając o wszystkim co powyżej oraz obserwując ludzi. Chciało nam się spać, bo tak naprawdę wciąż nie mieliśmy okazji tak naprawdę odpocząć, ale nie chcieliśmy się jeszcze zbierać, bo szkoda nam było tego ciepłego wieczoru, piwka i klimatu Hanoi. Nie zapominajmy, że to był grudzień. Jednak następnego dnia wcześnie rano czekała nas kilkugodzinna jazda nad zatokę Ha Long, więc w końcu wróciliśmy do pokoju spakować najpotrzebniejsze rzeczy i przygotować się na ciąg dalszy Wietnamu. Ale o tym w części drugiej.

Sprzedawczyni balonów, Hanoi

Natomiast w ogóle wiem jak podsumować Hanoi. Spodobało mi się, to na pewno. Jestem pod wrażeniem jego historii, architektury, klimatu, ludzi i tej takiej tamtejszej atmosfery łączącej wszystko to i pozostałe. W sumie nie wiem co chce przez to powiedzieć, bo nie wszystko to należy rozumieć w pozytywnym aspekcie, jednak bardziej mi się podobało niż nie. Chociaż przecież widziałem tylko niewielki fragment tej wielkiej metropolii - co więcej ledwo skansen dla turystów. W architekturze bardzo mocno widać wpływy europejskie, co prawdopodobnie jest też i przekleństwem tego miasta, bo spora część budynków z epoki kolonializmu jest w stanie od słabego po bardzo zły.

Old Quarter, Hanoi

Lam, ten nasz przewodnik od jedzenia, także zwrócił na to uwagę opowiadając, że kiedyś przeglądał stare zdjęcia Hanoi i na jednym był dom, który nam akurat pokazywał. Na fotografii błyszczał i był pełen życia, dziś, nie licząc biznesów na parterze, stoi pusty i wygląda, jakby to były jego ostatnie lata. Szkoda, choć to także jest atrakcyjny element dzisiejszego głośnego, chaotycznego i mimo wszystko kolorowego Hanoi, gdzie rzesze turystów mieszają się z lokalsami, handel kwitnie na ulicach, dym z chodnikowych kuchni miesza się ze spalinami i 'zapachem' miasta, skutery wyjeżdżają zewsząd, samochody, których jest stosunkowo mało, również, na światła nikt nie patrzy, i gdzie nie ma możliwości przejść ulicą i nie zostać zaczepionym przez uroczą staruszkę sprzedającą ananasy i banany, która po zrobieniu nas na 150000 VND (jakieś 8$) ucieka z towarem jakby miała lat 20, a nie 120. Można wierzyć lub nie, ale te ich koszyki lekkie nie są. Nierzadkim zjawiskiem jest też palenie mini ognisk na krawężnikach; czasem są to tylko śmieci, a czasem obrzęd religijny, w którym Wietnamczycy palą fałszywe banknoty, by dostarczyć gotówkę przodkom w zaświatach.
To świat, w którym trudno byłoby mi się odnaleźć i zamieszkać, głównie przez ciągły hałas, wilgoć i brak jakiegokolwiek ładu, ale jest ta tyle silnym magnesem, że ciągnie mnie tam raz jeszcze i chętnie spędziłbym w nim nie dwa dni, a co najmniej tydzień. Bo warto.

Aha, no i jeszcze jedna rzecz. Po Hanoi kursowały kiedyś tramwaje! Wietnamczycy pożegnali się z tą pamiątką po Francuzach dopiero w roku 1989, kiedy to już naprawdę nie było czego ratować. Gdyby kogoś interesował temat to -> tutaj można przejrzeć galerię zdjęć tramwajów, które kiedyś jeździły po Hanoi.

Jako bonus kilka dodatkowych zdjęć.

Hanoi


Chùa Một Cột, Pagoda na jednej kolumnie z XI wieku, Hanoi


Wnętrze domu w Wietnamskim Muzeum Etnologicznym, Hanoi


Łódka na jeziorze, Hanoi


Katedra św. Józefa

Komentarze

  1. Całe Indochiny to moje marzenie i plan na najbliższe lata. Szczególnie te miejsca związane z tragiczną wojną. I mam nadzieję, że zdążę przed zalewem masowej turystyki.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester