Portugalia cz. 5 - Porto


Porto. Nasz ostatni przystanek w Portugalii. Byliśmy już trochę zmęczeni, zwłaszcza po tej całej Maderze, ale mimo to wciąż podekscytowani nowym miastem do odkrycia. Wcześniej jednak musieliśmy pokonać tamtejszą komunikację miejską i kupić bilet. Przed wyjazdem trochę się z tego tematu doktoryzowałem i doczytałem, że wystarczy, jak kupimy sobie po bilecie 24h (Andante Tour 1) na osobę. Ewentualnie taki na trzy strefy obejmujące lotnisko i centrum, ale w sumie jak jest ten 24h to nie ma co wnikać. No jednak nie. Jednak trzeba, bo tego 24h w automacie na lotnisku nie kupimy, ale za to każdy inny już tak. Chwilę tak postaliśmy, popukaliśmy w automat i w końcu z pomocą przyszedł ochroniarz, który chyba tylko od tego tam jest. Wyszło nam to i tak na plus, bo bilet Andante 24 na strefę Z4 kosztował 15 eurocentów mniej od tego Andante Tour 1, na który się nastawiliśmy (7€). Potem tylko nie wiedzieliśmy co z tymi pieniędzmi robić. Dla śmiechu dodam jeszcze, że idealnym biletem dla nas byłby taki na 48h, bo dokładnie tyle mieliśmy być w Porto, ale niestety takiego biletu ustawodawca nie przewidział. Za to 72h już tak. Yhh... No ok, może narzekam, może marudzę, ale takie z pozoru nic nie znaczące gówna najbardziej drażnią. I to tak na dzień dobry, kiedy proces adaptacji do nowego miejsca powinien być bezbolesny i jak najmniej skomplikowany. Gdyby ktoś potrzebował to -> tu jest wszystko jako-tako rozpisane. Są ceny i strefy i co i jak, jednak sobie myślę, że dałoby się to jakoś jaśniej ułożyć. Podsumowując - wystarczy kupić bilet na strefę Z4 i to nam pozwoli na swobodne przemieszczanie się po najważniejszych atrakcjach w ciągu 24 godzin od skasowania/odpikania.

Bombardier Flexity Outlook Eurotram

Natomiast sam system komunikacji miejskiej w Porto jest już bardzo ok. Są autobusy, tramwaje no i oczywiście metro. Jest ono dosyć nietypowe z dwóch względów - pierwszy to ten, że to jest bardziej szybki tramwaj, bądź też lekka kolej, niż takie prawdziwe metro, natomiast drugi, że na sporym odcinku prawie wszystkie linie jadą po tej samej trasie. Tylko jedna, żółta, wyłamuje się z tego trendu i jej trasa wiedzie z północy na południe (albo na odwrót) przez most Ludwika I (Ponte Dom Luis I) nad rzeką Douro. Na lotnisku natomiast interesuje nas znalezienie linii fioletowej, bo to nią możemy dostać się do centrum i tu sprawę ułatwia fakt, że żadna inna tam nie jeździ. Ponadto cały system jest dość młody, bo pierwszą linię otwarto dopiero w roku 2002, lecz od tamtego czasu sieć zdążyła urosnąć do prawie 70 km długości i 81 przystanków na trasie. Wiki podaje jeszcze, że to jednak nie koniec i sieć ma wciąż się rozszerzać. Przyznaję, że bardzo podoba mi się taka koncepcja na szybki transport i właśnie mniej więcej coś takiego widziałbym również w Krakowie i okolicach. Dopóki jednak dominować będzie pogląd, iż parkingi P+R oraz zwykły tramwaj, nawet po części pod ziemią, wystarczą, dopóty dla samochodu jako sposobu na szybki dojazd do miasta, wciąż nie będzie realnej alternatywy.

Brill-28, zabytkowy tramwaj w Porto

Są i tramwaje. Jak ktoś mnie tu czyta, to dobrze wie, że ja tego tak nie zostawię. Co więcej to właśnie w Porto w trasę ruszył pierwszy elektryczny tramwaj na Półwyspie Iberyjskim. Nie fajnie? Miało to miejsce w roku 1895. Przez kolejne dekady zmieniał się tabor, a sieć była nieustannie rozbudowywana i ostatecznie na rok 1958 było jej aż 81 km. Wtedy też rozpoczął się powolny, acz systematyczny, proces wycinania tramwajów z tkanki miejskiej. Na owe czasy nie było to aż tak bardzo abstrakcyjne, gdyż taki właśnie trend królował w ówczesnej Europie. W latach 50' i 60' bowiem tramwaje znikły z wielu europejskich miast, które od mniej więcej końcówki XX wieku wydają miliardy € na ich przywrócenie. W Porto natomiast, równo 100 lat po uruchomieniu tramwaju elektrycznego, została już tylko jedna regularna linia, która w roku 1996 została przemianowana na tzw. linię muzealną. Z taborem nie było lepiej, bo ostały się tylko trzy wagony, które kursowały zamiennie co mniej więcej pół godziny. Reszta została wysłana albo do muzeum albo do... Memphis. Tego Memphis w USA, z Presleyem. Z początkiem lat 90' wymyślili tam sobie, że chcą mieć tramwajową linię muzealną, a że z tramwajami w USA słabo, to padło na Porto, które akurat swoich się pozbywało.

Brill-28, zabytkowy tramwaj w Porto

No a w Porto, ta rzekomo archaiczna forma transportu, nie straciła na popularności i już kilka lat później wyremontowano część zamkniętych tras i dziś mamy trzy linie muzealne - 1, 18 i 22 - które jeżdżą przez cały rok z częstotliwością około 30 minut. Tabor jest jaki był - zabytkowy, więc dość głośny i powolny, bo są to w końcu wozy z lat 30' XX wieku. Nie ma ich dużo, lecz chyba nikt już nie myśli poważnie o tym, by usunąć je z miasta. Nie, dopóki idzie na nich zarobić, bo otóż bilety wcale nie są tanie. Przynajmniej nie jak za normalny przejazd tramwajem. Taka jednorazowa wycieczka kosztuje nas bowiem 3€ i nie łączy się z żadną kartą Andante na pozostałe środki transportu. To w sumie też tłumaczy, dlaczego miejscowi tym nie jeżdżą.

Tramwaj na trasie wzdłuż rzeki Douro

Mimo wszystko warto wskoczyć do takiego zabytkowego wagonu i podjechać sobie na przykład linią numer 1 do Passeio Alegre, czyli wzdłuż rzeki aż nad sam ocean. Potem można wrócić turystyczną linią 500 albo piechotą. To bardzo ładna trasa, więc tym bardziej warto. Ponadto po drodze znajduje się jedyna ocalała zajezdnia tramwajowa, a w niej muzeum, w którym za 8€ możemy obejrzeć to, co niegdyś poruszało się po mieście i nie zostało wysłane do USA. Ku uciesze Ani aż tak bardzo nie byłem zainteresowany tematem i nie skorzystałem, jednak dodaję to na marginesie, gdyby ktoś miał wolne 8€ i chęć zaprzyjaźnienia się z tamtejszymi cudami techniki.

Ribeira, fragment

Z lotniska podjechaliśmy do stacji Trindade, by stamtąd odbić nieco na południe do stacji São Bento. Nie mieliśmy żadnego konkretnego planu zwiedzania - tyle co pochodzić, połazić, pozwiedzać, co zobaczymy to zobaczymy, co nie to nie. Wybraliśmy więc jedną z ulic, która wyglądała jak deptak i poszliśmy w dół ku rzece. I chyba wybraliśmy fatalnie, bo pierwsze wrażenie, jakie zrobiło na nas Porto niestety nie było najlepsze. Niby każdy wie, że Portugalia od wielu lat ma pewne problemy z płynnością finansową i nie na wszystko im starcza, jednak aż tylu zaniedbanych i pustych kamienic w jednym miejscu się nie spodziewaliśmy. Niektóre z nich rzeczywiście są w remoncie i być może za rok-dwa będą błyszczeć, ale pozostałe, jak nie mają zamurowanych okien, to nie mają ich wcale. Po prawdzie każde większe miasto ma podobną część, ale centrum Porto, na pierwszy rzut oka przynajmniej, zdaje się być taką właśnie częścią i jest to trochę przykry widok.

Ribeira

Lepiej jest nad rzeką gdzie znajduje się wizytówka Porto, czyli dzielnica Ribeira. Tamtejsze wąskie i kolorowe kamieniczki prezentują się już o niebo lepiej od tych widzianych wcześniej i to co mnie urzekło w nich najbardziej to to, że one wciąż są zamieszkane przez zwykłych mieszkańców. Nie są to żadne świecące i migające hotele, apartamenty czy restauracje, a najzwyklejsze mieszkania zwykłych ludzi. I tak - na dole, w restauracyjnym ogródku, ktoś je porcję krewetek za 5€ i popija je winem po 2€ za kieliszek, a 3 metry wyżej baba wiesza pranie. I to jest cudowne! Taka zwykłość, która jeszcze nie padła tam ofiarą masowej turystyki i nie dała się jej podporządkować. Z perspektywy czasu, a minęły już ponad cztery miesiące, mogę przyznać, że z całego Porto chyba właśnie to podobało mi się tam najbardziej. Dodatkowy klimat dzielnicy tworzą też wąskie i strome uliczki, które mieszkańcy nierzadko upiększają kwiatami. Jak one im tam rosną? Nie wiem.

Ponte Dom Luís I

Urokowi dzielnicy dodaje oczywiście rzeka - bez niej nie było by nazwy Ribeira, która oznacza tyle co nadbrzeże - oraz mosty. W całym Porto jest ich kilka, ale najbardziej znany to ten, o którym już wyżej wspomniałem, czyli Ponte Dom Luís I. Budowano go aż pięć lat, bo od 1881 do 1886 roku, a jego głównym projektantem był uczeń i współpracownik Gustava Eiffela, niejaki Théophile Seyrig. Panowie, ale przede wszystkim Eiffel, już wcześniej zaprojektowali dla miasta inny, otwarty w 1877, kolejowy most Maria Pia, który znajduje się kilkaset metrów dalej w górę rzeki. Mimo, że stoi on do dziś i często bywa mylony z mostem Ludwika I, to nie jest już używany. Dzielnie służył miastu i krajowi, ale w końcu przestał być wystarczająco bezpieczny i ostatni pociąg przejechał po nim w roku 1991. Wtedy też oddano do użytku nową przeprawę kolejową Ponte de São João.
Natomiast Ponte Dom Luís I wraz z Ribeirą to dziś oczko w głowie i główna wizytówka Porto. Jak chcemy kupić magnes, to znajdziemy je głównie z nim, jak pocztówkę, to także głównie z nim, jak chcemy się dostać na drugi brzeg to też głównie nim. Albo dołem, gdzie odbywa się także ruch kołowy, albo górą, gdzie od 2005 roku jeździ wspomniany szybki tramwaj. Przejście dołem specjalnie nie bawi, bo jest tam bardzo wąsko, ludzi jest dużo, a autobusy i samochody jednak jeżdżą, natomiast u góry jest szerzej, samochodów nie ma (od 2003 roku), i mamy gwarantowany przepiękny widok na Porto i leżące po drugiej stronie rzeki Vila Nova de Gaia.

Vila Nova de Gaia

Niestety słabo poznaliśmy tę drugą stronę rzeki. Owszem, byliśmy, poszwędaliśmy się po uliczkach, ale specjalnie nie zgłębialiśmy okolic. Nawet jak teraz przeglądam zdjęcia to zauważyłem, że praktycznie nie wyciągałem tam aparatu. Co... w sumie trochę dziwne jest. W każdym razie jest to okolica wielu dobrych restauracji, klubów, ale przede wszystkim starych winiarni. Tych winiarni, które z początkiem XVIII wieku tak bardzo zachwyciły Anglików, że na tamtejsze wino ci nałożyli niższe cło, niż na to rozlewane we Francji. Żadne z nas ani wina jakoś dużo nie pije, ani tym bardziej się na nim zna, więc też nie mieliśmy ochoty udawać, że jest inaczej. Co jednak nie zmienia faktu, że potem i tak poszliśmy na sangrię, a nawet kilka. Za serce chwyta jednak widok na Porto i Ribeirę i nim dzielę się u samej góry. Jest też tam kolejka linowa, która od roku 2011 łączy brzeg rzeki z położonym nieco wyżej klasztorem (Mosteiro da Serra do Pilar). Nie dosłownie, ale z górnej stacji mamy doń już tylko kawałek. Alternatywą dla kolejki wciąż jest spacer wzdłuż wąskich i stromych uliczek i chociaż bilet na kolejkę nie jest srogo drogi, bo to chyba 3€, to i tak spacer zawsze lepszy.

Igreja Paroquial de Santo Ildefonso

Zauważyłem, że w zeszłym roku Portugalia cieszyła się dużą popularnością zarówno wśród moich znajomych, jak i blogerów, których mniej lub bardziej śledzę. Co prawda nie wszyscy mieli okazję zobaczyć Porto, ale ci co byli, to się rozpływali. I cóż, ja się chyba wyłamię. Sory. Porto jest fajne - prawda, warto zwiedzić - nie inaczej, ale nie wszedłem tam na nic takiego, co by spowodowało u mnie ugięcie się kolan. Jedno muszę przyznać - Porto jest szalenie fotogenicznym miastem. Poza tym są tam pewne smaczki, które pozwalają szerzej się uśmiechnąć. Pierwszym z nich są przede wszystkim kościoły, a konkretnie ich ściany pokryte azulejos. Choćbym nie wiem jak się dąsał, to nie jest możliwym, bym przeszedł koło czegoś takiego bez choćby spojrzenia. Jest to coś unikatowego na skalę światową i świetnie, że Portugalczycy też o tym wiedzą.

mural w Porto

Druga rzecz to kamienice; zostawmy już te ruiny czy Ribeirę, ale warte osobnego wątku są wszystkie te zadbane, z których każda z osobna to dzieło sztuki. Chciałoby się do każdej wejść i spojrzeć na drewniane stopnie i poręcze, ale przeważnie nie jest to możliwe. Chyba, że jest to księgarnia Lello, którą możemy zwiedzić za jedyne 4€ na twarz. Nie byliśmy w środku, bo raz, że jednak drogo, dwa, że zbyt wiele ludzi uważało inaczej, no i trzy, Harry Potter nie jest nam bliski. Tuż obok znajduje się jednak kamienica, w której jest sklep z różnymi pierdołami i może nie jest tak wypiękniona jak wspomniana księgarnia, ale też pozwala nieco zwiedzić wnętrze. Jest -> tu. Trzecim smaczkiem są te detale, które tu i ówdzie się zachowały. Na przykład pisuar w publicznej toalecie w Ogrodach Passeio Alegre. No dobra, może i śmieszne, ale zdjęcie mam, bo to jednak sztuka, by nawet publiczna toaleta była trochę niecodzienna i się podobała. I takich smaczków, większych bądź mniejszych, Porto ma mnóstwo, tylko trzeba ich poszukać, wejść w odpowiednią dziurę, skręcić w odpowiednim momencie, ale na to jednak trzeba mieć czas. My mieliśmy tylko dwie doby, co mimo wszystko nie jest wcale dużo. Tym bardziej, że piątek wypadał nam akurat w 'czarny piątek'.

Widok z hotelu Miradouro - wygraliśmy złą stronę

Na koniec wspomnę jeszcze o naszym hotelu. Wybierając nam nocleg chciałem, by było ciekawie, blisko centrum no i w miarę tanio. Porto jest jeszcze tym miastem, gdzie nie ma problemu z w miarę porządnym i stosunkowo tanim noclegiem ze śniadaniem, lecz tylko jeden hotel tak naprawdę przykuł moją uwagę - Hotel Miradouro. Hotel mieści się na kilku ostatnich piętrach wysokiego bloku z lat 70', lecz ma osobne wejście. Lata swojej świetności ma już dawno za sobą, jednak ich duch wciąż się tam unosi. W środku mamy boazerie, skórzane obicia, kolorowe płytki, obsługę w garniturach, a za recepcją salon z palarnią, czytelnią i telewizorem. Przy windach natomiast jest nawet pomieszczenie z telefonem! Wszystko wygląda jak żywcem wyjęte z lat 70' - czasów swojej świetności, kiedy to taki hotel to była najwyższa klasa. W pokojach panuje podobny klimat, chociaż tam już bardziej widać ząb czasu. Głównie na tapetach. Mnie jednak najbardziej urzekł - uwaga trudne, galicyjskie słowo - nakastlik, który był niegdyś radiem. Był, bo kabel został dawno temu wyrwany. Niestety. Nie zabrakło też stylowego, drewnianego stojaka na garnitur.

uroki Porto

Nie wygraliśmy tylko widoku. Dostaliśmy pokój z oknem na północ i widok mieliśmy na jakieś silosy, które chyba są nawet zabytkiem, no ale jednak liczyłem na coś innego. Na ostatnim piętrze natomiast znajduje się restauracja i tam też podawano śniadanie - naprawdę spore i pyszne. No i ten widok... Podobno tamtejsza restauracja nadal trzyma bardzo wysoki poziom, lecz niestety nie było nam dane tego sprawdzić. Żałuję, bo trochę się jedzenia po Porto naszukaliśmy. Wiem, że w sieciówkach Accora, czy też i innych, jest wygodniej, przyjemniej i w pewnym sensie pewniej, ale takiego klimatu jak Miradouro Hotel nie ma nigdzie indziej. Czasem warto zajrzeć do takiego przybytku, bo wkrótce już ich nie będzie. Zresztą ten hotel trochę odzwierciedla całe Porto - czas tam się zatrzymał i w sumie nam się to podoba, ale jednocześnie nie do końca jesteśmy przekonani, czy to na pewno dobrze, czy może jednak źle.

Galeria do wpisu znajduje się -> tu

Komentarze

  1. Chciałabym mimo wszystko zobaczyć pewnego dnia tą księgarnię, dla niej samej, bo jednak moja znajomość Harrego Pottera sprowadza się do posłuchania znikomego fragmentu książki ;) Tak czy siak Porto mnie jakoś bardzo przyciąga. Może dlatego, że Lizbona nie zrobiła na mnie tak wielkiego wrażenia, jak oczekiwałam i liczę, że Porto to naprawi. Dzięki za opowieść. P.S. Nie wiem co jest takiego w winnicach, że roztaczają aurę przyjemności niezależnie od tego jaki stosunek do samego wina przejawiamy ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zrobiłaś świetne zdjęcia i fajnie opisałeś Porto.
    Portugalia to moje marzenie. Mam nadzieję, że się spełni.
    Pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Cudowne miasto, z resztą jak i cała Portugalia. Byłem tam rok temu sprawdzić dopiero co kupiony na https://www.surfshop.pl/ zestaw do kitesurfingu. Pogoda dopisała i warunki na kita były wręcz idealne przez cały wyjazd

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester