Japonia cz. 4: Hiroshima

Tramwaj na ulicy w Hiroshimie
 
Nie pamiętam już jak długo jechaliśmy z Himeji do Hiroshimy, pewnie coś koło godziny. Czas w Shinkansenie jednak biegnie inaczej. Na miejscu byliśmy późnym popołudniem, lecz to jeszcze nie był wieczór. Porą idealną na wszystko. Wiedząc już co i jak podjechaliśmy kilka przystanków tramwajem do pensjonatu. Właśnie, tramwajem. Wiele japońskich miast już dawno odeszło od tramwajów na rzecz metra/kolejki podmiejskiej i autobusów, jednak te po Hiroshimie wciąż jeżdżą i nic nie zapowiada, by miało być inaczej. Mieszkańcy miasta darzą swoje tramwaje specjalnym uczuciem i nigdy nie pozwolą na ich likwidację. Wiążę to się z wydarzeniami sprzed prawie siedemdziesięciu lat, kiedy to zaledwie po trzech dniach od zdmuchnięcia 70% miasta przez amerykańską bombę Little Boy, tramwaje znów ruszyły w swoje trasy. Jasne, że tylko tam gdzie to było możliwe, ale wtedy to nie było aż tak ważne. Liczył się sam fakt i jego budująca moc. Ta wersja utrzymania tramwajów przy życiu jest jak najbardziej prawdziwa, lecz także dosyć romantyczna. Istnieją również inne powody - na przykład fakt, że Hiroshima leży w delcie rzeki Ota, co może jeszcze nie wyklucza zupełnie budowy metra, jednak jej koszt, przynajmniej póki co, już tak. Tramwaje są po prostu ekonomiczniejsze. Obecnie po mieście można spotkać nowe, niskopodłogowe składy jak i te nieco bardziej wiekowe. Legenda nawet głosi, że z czterech wagonów, które przetrwały bombardowanie, na mieście wciąż można spotkać dwa. Biletów oczywiście nie ma, jest za to stojący za automatem do pobierania opłat pan w mundurze, czapce i rękawiczkach, który obserwuje drzwi i sprawdza czy wrzuciliśmy odpowiednią liczbę Jenów do szczeliny na monety. Nie da się nie zapłacić, nikt zresztą nie próbuje.

Nasz pensjonacik był niewielki, wymuskany i czyściutki. Nic dziwnego; prowadziła go kobieta około sześćdziesiątki, która sprawiała wrażenie typowej japońskiej kobiety w tym wieku - wszystko ma swoje miejsce i nie ma innej możliwości, by znalazło gdzie indziej niż powinno. Dostaliśmy więc pantofle do przemieszczania się po pensjonacie, które należało zostawić (koniecznie!) przed wejściem do pokoju (bo tylko hołota chodzi w obuwiu po tatami) oraz przed toaletą, gdzie czekały na nas miękkie pantofle z Hello Kitty. Obuwie w Japonii to szalenie ważna rzecz i nie wypada jej bagatelizować. W skrócie chodzi o przechodzenie z zewnątrz do wewnątrz, tj. wchodząc do wewnątrz zostawiamy to co na zewnątrz. I tym sposobem Japończycy mogą zmieniać obuwie kilka razy dziennie nie wychodząc nawet z domu. A jeśli ktoś ma jeszcze przedsionek i taras do tego… tam też obowiązuje zmiana obuwia. I jeszcze ogród. W temacie obuwia Japończycy się nie nudzą.
Po ogarnięciu się i zachwytem nad naszym pokoikiem (wiadomo – tatami, futony, telewizor i… kinono!) wyszliśmy na miasto. Późny obiad zjedliśmy w małej knajpce, gdzie pan zza baru podał nam japońskie menu, ale dość szybko się zreflektował i wydobył skądś angielskie. Nie pamiętam teraz co tam jedliśmy, jak sądzę makaron z czymś, ramen, coś w ten deseń, ale to jest akurat najmniej ważne. To co zrobiło na mnie wrażenie to automat do miso. Tak jak w KFC przyciskając guzik leci nam Pepsi albo 7Up tam panu leciała zupa miso. Świetna sprawa. W ogóle automaty w Japonii to osobny temat, zwłaszcza te gastronomiczne i nie mam na myśli automatów z napojami. To jeszcze inna bajka, bajka, której zresztą brakuje mi najbardziej.

Atomic Bomb Dome
 
Hiroshima, jak większość japońskich miast, nie powala ani urodą ani finezją zabudowy, ale wieczorem przyjemnie się po niej spaceruje. Jak w piosence Molly Nilsson. Wieczorna iluminacja Atomic Bomb Dome jest nieco niepokojąca i jak sądzę tak ma być. Chyba każdy kto tam przyjeżdża zna historię tego miasta i przede wszystkim tego budynku. Więcej szczegółów dowiedzieliśmy się dwa dni później będąc w muzeum, do którego wstęp kosztował nas 50 Jenów. Uwzględniam to dlatego, bo to chyba najtańszy wstęp do muzeum w Japonii. To muzeum jest takie jak mówią; creepy as fuck. Są fragmenty skóry, paznokcie, jakaś poszarpana odzież, kawałki chodnika z odbitymi cieniami, zdjęcia ofiar zaraz po, zdjęcia ofiar kilka miesięcy po… poza tym zdjęcia miasta przed, zdjęcia miasta po, statystyki i tak dalej, do tego spora makieta miasta i zasięg zniszczeń. Dowiedzieliśmy się tam o człowieku (Wiki mówi, że nazywał się Eizo Nomura), który 6 sierpnia 1945 roku pracował jako przynieś, zanieś, pozamiataj w budynku w pobliżu Atomic Bomb Dome i w chwili, kiedy pilot Enola Gay zwolnił blokadę maszyny losującej, on zszedł do piwnicy po jakieś dokumenty. Kiedy wrócił z 37 osób pracujących w budynku został tylko on. Zmarł dopiero 40 lat później w wieku 84 lat. Ów budynek dalej istnieje i mieści się tam (chyba) informacja turystyczna. Jeszcze ciekawsze doświadczenia miał tylko niejaki Tsutomu Yamaguchi, który tego samego dnia został wysłany do Hiroshimy, by 3 dni później znów znaleźć się w rodzinnym Nagasaki. Poparzyło go, napromieniowało, stracił zdrowie i z tego wszystkiego zmarł z początkiem roku 2010 w wieku 94 lat. Takich jak on było łącznie 165 osób, tylu oficjalnie, a znając Japończyków kilku zapewne jeszcze żyje. 
Zamek w Hiroshimie
 
Mniej szczęścia miała Sadako Sasaki, dziewczynka, która zmarła na białaczkę dziesięć lat po wybuchu mając 12 lat. Przed śmiercią chciała złożyć tysiąc papierowych żurawi mających ją chronić, lecz udało jej się złożyć tylko 664. Dzieło dokończyli przyjaciele. Obecnie w pobliżu Atomic Bomb Dome, przy Children's Peace Monument wiszą setki kolorowych żurawi origami, a pomnik Sadako stoi w Hiroshima Peace Memorial Park wśród dziesiątków innych, których nie sposób spamiętać. Poza wspomnianymi jeszcze jeden zapadł mi w pamięć; pomnik włosów.
Poza muzeum i parkiem w mieście warto także zobaczyć zamek, zwłaszcza wieczorem kiedy jest pięknie podświetlony. Jak można sobie wydedukować to jedyne betonowa replika. Ostatni oryginał zmiotło w tym momencie co wszystko inne drewniane i liche. Replikę postawiono w roku 1958. 

W drodze do Miyajima
 
Okolice Hiroshimy to nie tylko świadectwo końca wojny, ale także Itsukushima Jinja, czyli chram shinto, znajdujący się na wyspie o takiej samej nazwie co chram, ale i tak wszyscy mówią na nią Miyajima. By tam dojechać wsiedliśmy w kolejkę, a następnie w prom płynący na wyspę, a to wszystko w ramach Japan RailPass. Było to dzień po naszym rozczarowaniu się zamkiem Białej Czapli w Himeji (a w zasadzie jego renowacją), więc żartowaliśmy sobie czego tu jeszcze nie zobaczymy. Nie zobaczyliśmy więc bramy torii w pełni okazałości, gdyż była pod rusztowaniami. Ok, coś tam było ją widać, ale i tak zawyliśmy. No bo jak?, no bo dlaczego?, no bo nigdzie nie napisali… Nawet podejść się nie dało, bo przypływ (co jest wielce pożądane jeśli widać torii bez rusztowań). 
 
Torii chramu Itsukushima
 
Zwiedziliśmy więc chram i jego okolice. Przypływ zrobił tyle dobrego, że cała świątynia stała w wodzie, co jak najbardziej mogło się podobać i się podobało. Zwiedziliśmy wyspę na tyle na ile mogliśmy, zjedliśmy tofu na patyku i wróciliśmy na prom. Maryśka na pocieszenie chciała pójść do baru przy stacji, gdzie na blasze robili takie śmieszne kulki. I tak poznaliśmy takoyaki, czyli kawałki ośmiornicy w cieście. Ja się zachwyciłem, Ewa również, Maryśka nie wiedzieć czemu nie. A było to pyszne, chociaż opis może niekoniecznie na to wskazuje. Takoyaki smaży się na blasze z wklęsłymi półkulami. Całość zalewa się ciastem z przyprawami, jakimś zielskiem i ośmiorniczkami i smaży aż ciasto się zetnie po czym formuje się kulki. Podaje się to z cebulą i różnymi sosami (tu bez szaleństw, chyba majonezowy, ketchup itd.). Może nie stolicą, ale na pewno zagłębiem tego dania jest Osaka i jej okolice, jednak w przeciwieństwie do Hiroshimy tam częściej takoyaki podadzą nam z przenośnego stoiska lub nawet vanu niż w barze. Co ma swoje uroki rzecz jasna.

Lecimy to Tokio!
 
Tymczasem skończył się nam kwiecień i zaczął maj, a razem z nim deszcz. Deszcz, z którym Japonia jeszcze długo będzie mi się kojarzyć. Ostatniego dnia w Hiroshimie niemal tonęliśmy w butach, ale to był dopiero początek. Deszczowego 1. maja polecieliśmy JALem do Tokio. Nim jednak wsiedliśmy do samolotu nasze wysiłki poszły w starania nie zrobienia z siebie totalnych sierot, jednak automaty do biletów, nie wiedzieć czemu, nie miały innej opcji językowej niż japoński, co trochę nam to utrudniało Miły pan z obsługi wszystko za nas załatwił i nawet wybrał najlepsze, jego zdaniem, miejsca w samolocie, także przynajmniej nie byliśmy rozsiani po całej kabinie jak w pierwotnej rezerwacji. Z samego lotu niewiele pamiętam, tyle tylko, że trwał krótko i na monitorach puszczali nam reklamy (niestety nie takie fajne jak na te na YouTube). Po godzinie z hakiem wylądowaliśmy z lotnisku Haneda w Tokio ciesząc się na czekające na nas atrakcje i nie mogąc uwierzyć ani przeżyć faktu, że w samolocie nie dostaliśmy nawet orzeszków.
 
Następna część -> tutaj

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester