Ameryka Południowa: cz.16 - Argentyna

Puerto Madryn o poranku
Do przejechania zostało nam już niewiele drogi. Póki co znaleźliśmy się w opustoszałym z powodu wczesnej pory Puerto Madryn. Słońce dopiero wzeszło, więc nie chcieliśmy tak od razu uderzać do jakiegoś hostelu, więc zrobiliśmy sobie spacer po pustych ulicach. W oddali widać było jakiś statek, więc poszliśmy tym tropem i znaleźliśmy ocean. Mieliśmy nadzieję zobaczyć jakąś ładną plażę, no ale tam gdzie bywają wielkie statki tam nie ma pięknych plaż, i choć ta była ogromna i szeroka to za długo wytrzymać się przy niej nie dało. Zrobiliśmy rundę tam i z powrotem i w końcu poszliśmy poszukać jakiegoś noclegu najlepiej ze śniadaniem. Lonely Planet podpowiadało kilka miejsc i idąc do jednego z nich trafiliśmy do zupełnie innego, w ogóle w przewodniku nie uwzględnionego. Z recepcji wyszedł bardzo okrągły pan w czapce z daszkiem, który od razu zaproponował nam śniadanie i ofertę 55 pesos za noc. Na mniej nigdzie nie liczyliśmy, poza tym tak ładnie nas przywitał, że po prostu nie wypadało odmówić. Poza tym kawa jaką parzył była genialna. Chwilę nam zajęło nim w końcu się ogarnęliśmy, odświeżyliśmy siebie i facebooki oraz odpisaliśmy na maile i wyszliśmy zobaczyć miasteczko o bardziej ludzkiej porze. Przed nami było już tylko Buenos Aires, w którym chcieliśmy spędzić kilka dni, także zwiedzając wróciliśmy na dworzec poszukać najtańszych biletów do Bs-As. Opcji znaleźliśmy mnóstwo, ale ostatecznie wygrał wariant na za dwa dni popołudniu za niecałe 300 pesos (mniej więcej 75$). Z Buenos mieliśmy lot powrotny, ale w Puerto Madryn też przecież nie znaleźliśmy się przypadkowo – miasto to leży niedaleko półwyspu Valdes, który pełni rolę rezerwatu przyrody i to nas tam najbardziej interesowało. Na własną rękę można go zwiedzać łapiąc lokalny transport lub stopa, ale można też wykupić jednodniową wycieczkę za 140 pesos co też zrobiliśmy w jednym z miliarda biur podróży w okolicy. Właściwie to chcieliśmy dogadać się gdzie indziej, ale kobieta tak nas zaczarowała, że w końcu kupiliśmy u niej nie wiedząc nawet kiedy to się stało. Nowa w interesie nie jest. 
Tankowiec San Julian w Puerto Madryn
Pozostałą część dnia chodziliśmy po mieście i szukaliśmy bankomatu, w którym znajdowałyby się jakieś pieniądze, bo akurat tak się złożyło, że trafiliśmy na końcówkę długiego weekendu i wszystkie zostały wyczyszczone. Prawdę mówiąc nie wiem co świętowali, ale musieli przy tym dużo wydawać. Wieczorem poszliśmy na molo obejrzeć statek i zachodzące słońce, ale to niestety zachodziło nad drugim oceanem, więc zostało nam się nacieszyć statkiem i molem pełnym turystów, miejscowych spacerujących i miejscowych wędkujących. Niedługo wiatr przewiał nas do hostelu, ale wcześniej przeszliśmy przez Carrefoura (tak, tam też dotarł) po jakieś owoce no i alkohole.
Nasza baza miała całkiem spory ogród i wielką kuchnię z jadalnią na tyłach i tam spędziliśmy większość wieczoru. Dzień był gorący i męczący, więc wypadało mi zakończyć go Quilmesem, a nawet kilkoma.

szkielet wieloryba
Rano podjechał po nas bus z biura turystycznego, którym po rundzie po innych hostelach i hotelach pojechaliśmy na północ w stronę półwyspu. Naszym pierwszym przystankiem była bramka wjazdowa do parku i oczywiście opłata za bilet oraz wizyta w muzeum miejscowej fauny i flory. Przede wszystkim jednak fauny jak na przykład szkielet wieloryba. Obok muzeum stała tak zwana wieża widokowa, ale widoki z niej były raczej słabe, bo cały półwysep jest w zasadzie pustynią, gdzieniegdzie rośnie trawa i mniejsze krzaki i ciężko stamtąd dojrzeć jakieś atrakcje. Pojechaliśmy więc dalej. Po kilkunastu minutach zatrzymaliśmy się w Puerto Piramides, jedynej wiosce zamieszkałej na stałe przez ludzi. 
wybrzeże w Puerto Piramdes
Ludzia jest 300 sztuk i żyją przede wszystkim z turystyki, bo to fajny przyczółek do obserwowania wielorybów. Na miejscu jest trochę życia, małej gastronomii i nawet miejsca noclegowe. Z przeżyciem myślę nie ma tam problemu, ale zawsze wygodniej jest mieć własny środek transportu jak na przykład camper. Kiedyś taki kupię i zjadę całą Argentynę, ale to kiedyś. Wtedy jednak byliśmy skazani na busa, także po upływie danego nam wolnego czasu na zwiedzanie wróciliśmy na miejsce zbiórki i pojechaliśmy dalej w głąb półwyspu. Tam czekały na nas pingwiny Magellana, lwy i słonie morskie no i foki. Miały być jeszcze orki, ale w marcu robią tournee po innej części oceanu i choć wszyscy bardzo zawzięcie wpatrywali się w horyzont to żadna się nie pokazała. 
Lwy morskie na półwyspie Valdes
Był to ogromny zawód dla większości przyjezdnych, gdyż wizyta orek w pobliżu wypełnionej fokami i morsami plaży oznacza zazwyczaj krwawą rzeź tych ostatnich. Krew się nie polała, widowiska nie było, ale za to zobaczyłem na żywo pancernika. Jest tam tego pełno i zachowuje się mniej więcej jak nasz jeż; ufne bardziej niż powinno i pcha się pod koła samochodów na parkingach. Mimo wszystko zakochałem się od razu i zaraz po przyjeździe do hostelu zostałem fanem pancernika na facebooku. Swoją drogą pancernik po angielsku to pichi. Ja nie wiedziałem. 
Jeżeli ma się szczęście to można zobaczyć także guanako - czwartego kuzyna wielbłąda po lamie, alpace i wikunii, który mieszka na tym kontynencie. Nam się udało, ale ledwo co mogliśmy go dostrzec wśród krzaków i trawy tego koloru co on sam.

Do Puerto Madryn wróciliśmy późnym popołudniem, pięknym popołudniem, ale byliśmy tak zmęczeni, że od razu padliśmy na twarze. Dzień był koszmarnie gorący i już nic nam się nie chciało, ale mimo wszystko zmusiłem się do wstania i wyjścia do sklepu. Przy ważeniu owoców wymieniłem poglądy na temat różnic lingwistycznych zachodzących między językami polskim, rosyjskim, a czeskim, bo jak się okazało gość od ważenia całkiem nieźle odróżniał dzień dobry w każdym z tych języków. Bo tak naprawdę Argentyna jest Polsce bardzo bliska - tam też ludzie wykształceni bez zaplecza lądują w hipermarketach.

10. marca był słoneczny i przyjemnie gorący. Całą noc wiał wiatr i temperatura ponad 30. stopni C. nie była już taka uciążliwa jak dotychczas, co cieszyło nas o tyle, bo czekała nas dość długa odsiadka w autobusie. Na szczęście znów wygraliśmy miejsca w pierwszym rzędzie, bo choć w razie wypadku czekała nas śmierć na miejscu, to chociaż jako jedni z niewielu mogliśmy jako tako się wyciągnąć w nocy, no a poza tym widoki były zdecydowanie najlepsze. W nocy jednak trochę zrewidowaliśmy swoje poglądy co do tego wyciągania się, ale te widoki z okna trochę nam te bóle wynagrodziły.

wjeżdżamy do Buenos Aires
Każdy kilometr zbliżał nas do Buenos Aires i z każdą miniętą tablicą z nazwą miasta coraz trudniej było mi wysiedzieć. Nie, że fotel mi już do dupy wchodził, chociaż to też, ale już nie mogłem się doczekać spotkania z tym miastem. Nigdy nie marzyłem by tam pojechać, a planując tę podróż Buenos wyszło w zasadzie w ostatniej chwili, bo do samego końca nie wiedzieliśmy skąd tak naprawdę będziemy chcieli wracać i długo wahaliśmy się między Buenos a Rio de Janeiro, ale przy tej ilości czasu jaką mieliśmy Buenos po prostu musiało wygrać i teraz właśnie do niego zmierzaliśmy, już tam prawie byliśmy, już mijaliśmy rogatki. I wjechaliśmy! Fuck yeah! Jesteśmy w Buenos Aires!

Palacio Barolo
Mieliśmy ostatnie strony Lonely Planet oraz wskazówki jak dość do hostelu, który dwa dni wcześniej wybraliśmy na HostelWorld (dla formalności - Hostel Sol, 32 pesos, czyli jakieś 8$ za noc i to ze śniadaniem). Na dworcu zostaliśmy zaatakowani przez ulotkarzy (chyba w ramach przygotowań do powrotu do Krakowa) z różnych hosteli, ale już wiedzieliśmy gdzie chcemy iść i odpędziliśmy się od wszystkich. Po chwili znaleźliśmy też metro (bajka, 1,10 peso za przejazd) i równie szybko znaleźliśmy się pod hostelem. Ten zajmował w zasadzie całą, dość starą i odrapaną kamienicę, ale za to piękną wewnątrz. Ze względu na cenę mieszkało tam sporo osób, które przygotowywały się do przeróżnych egzaminów z hiszpańskiego i nie robili nic poza wypełnianiem testów i czytaniem podręczników, ale za to w nocy pili do podłogi. Przeważnie siedzieli w patio przy recepcji na pierwszym piętrze i nigdzie nie wychodzili na dłużej, co przychodziliśmy czy wychodziliśmy oni tam siedzieli. Nasz pokój znajdował się na drugim piętrze i dzieliliśmy go z dwiema dziewczynami z Niemiec, Kanadyjczykiem i jeszcze dwójką osób, których jednak prawie nigdy nie było. Pozostałe pokoje także były niemal pełne, także hostel do nudnych nie należał. Kolejną jego zaletą było położenie; no może nie w samym centrum, ale bardzo blisko i właściwie cały czas chodziliśmy pieszo, tfu, na nogach. No przecież, że na nogach! Poza tym… jak tu jeździć metrem czy autobusami kiedy to miasto jest tak piękne? Wysokie kamienice, z czego większość pięknie zdobiona i wykończona jak na przykład Palacio Barolo, swego czasu najwyższy budynek w Ameryce Południowej (tylko przez dwanaście lat, ale zawsze), pełno kontrastów, parki, skwery i pomniki na nich, ale nawet sam ruch uliczny jest w tym mieście atrakcyjny. Gdzie nie spojrzeliśmy nasze oczy mówiły kocham to miasto! i w moim przypadku rzeczywiście tak było i wciąż jest. Absolutnie i bezgranicznie zakochałem się od pierwszego wejrzenia i teraz dążę do tego by jak najszybciej tam wrócić. I wiem, że tak się stanie, kwestia tylko kiedy i z kim.
Ale ok., bo to tak trochę cukierkowo i nierealistycznie brzmi. Argentyna Polsce jest bliska z różnych względów, także tych mentalnych, bo jak niektóre murale są całkiem przyjemne dla oka i otoczenia, to jednak większość tfurców nie do końca kuma gdzie i w jakim celu może farby w sprayu użyć, a gdzie nie, czego efektem jest kompletne zamalowanie sporej części miasta, głównie hasłami na obecnych polityków ale też i zwykłymi bzdurami. Moja opinia i tak raczej nigdy do nich nie dotrze, ale to i tak bez znaczenia, bo nie ważne co, jak często i gdzie będą bazgrać, bo i tak krakowskich artystów ulicznych nigdy nie pobiją. Mogą próbować, mogą zabazgrać całe Buenos, ale do Krakowa i tak wciąż będzie im bardzo, bardzo daleko. Codziennie przejeżdżam przez Aleje Trzech Wieszczów i sam już nie wiem, w którą stronę wolę nie patrzeć, bo widok jednej i drugiej pierzei powoduje, że mi oczy pękają. W nowym miejscu zawsze mniej to się rzuca w oczy, także wiele o tym nie myślałem wtedy, bo przecież byłem bezgranicznie zakochany. W nocy próbowano zniszczyć moją nową miłość na wiele sposobów, bo albo gorąco, albo komary, albo ktoś drze ryja w patio, albo muzyka głośna i na dodatek skrajnie chujowa, albo ktoś wlazł jakiejś lasce do łóżka co jej nie spodobało i tak dalej w ten deseń. W wielu hostelach spałem, ale to była nowość.
na cmentarzu Racoleta
Po śniadaniu poszliśmy odwiedzić Evitę na cmentarzu. Nie szliśmy specjalnie do niej, ale akurat leży w takim miejscu, które warto odwiedzić - cmentarz Racoleta. Znajdują się tam grobowce mniej lub bardziej znanych Argentyńczyków, w tym właśnie wspomnianej Evy Peron. Warto tam zajrzeć choćby ze względu na te grobowce, posągi i alejki. Część nawet ma przeszklone drzwi, także jak ktoś ma taki fetysz to może zorientować się w jakim stanie jest trumna po stu latach.
Obok cmentarza znajduje się niewielki park, w którym odbywał się kiermasz hipisów i znów można było obkupić się w różne wisiorki, koszulki i chyba wszystkie potrzebne akcesoria do sączenia yerby. Zorientowaliśmy co i jak i szybko opuściliśmy miejsce na rzecz muzeum sztuki nowoczesnej, do którego wstęp tego dnia był darmowy. Tam spędziliśmy nieco czasu i wyszliśmy akurat gdy padał deszcz, więc nasze zainteresowanie sztuką jeszcze wzrosło. Nie chcieliśmy tam jednak zostać na zawsze i poszliśmy dalej w stronę kwiatu ze stali - Floralis Genérica, który jest konstrukcją reagującą na światło słoneczne. W ciągu dnia pozostaje otwarty, a na wieczór się zamyka. Tego niestety nie widzieliśmy, ale musimy wierzyć na słowo, że tak właśnie jest.

Floralis Genérica
Przy dworcu zjedliśmy po bułce z tamtejszą kiełbasą z budki za kilka pesos. Trochę z głodu, trochę z ciekawości, bo fajny obiad wszędzie można zjeść, ale takie rzeczy tylko na chodniku. Na resztę dnia nie mieliśmy już pomysłu, więc spędziliśmy go albo chowając się przed ulewą pod wiaduktem albo na głównym deptaku miasta zwiedzając sklepy i kamienice i zakochując się na każdym kroku. Przynajmniej ja.
W kolejnych dniach kontynuowaliśmy zwiedzanie. Buenos Aires jest tak wielkie i pełne atrakcji, że trudno jest zobaczyć wszystko na raz, chociaż transport publiczny dość to ułatwia. W niedzielę w centrum odbywa się ogromny pchli targ gdzie można kupić wszystko i ciągnie się on w nieskończoność. Atmosfera jest tam wspaniała, na ulicach pary tańczą tango, inni akompaniują na gitarach i trwa to w zasadzie cały dzień. Po południu wróciliśmy tam raz jeszcze; ja kupiłem płyty Gotan Project oraz Tanghetto, a Ewa kapelusz; oryginalną Panamę robioną w Ekwadorze. 
Caminito, La Boca
Odwiedziliśmy też dzielnicę La Boca i jej najbardziej znaną uliczkę Caminito. Swój charakter dzielnica zawdzięcza głównie Genueńczykom, którzy przypłynęli tu z Włoch w XIX wieku i zaczęli budować się po swojemu. Już wtedy malowali domy na różne kolory, bo takie farby mieli z portu, jednakże obecna kolorystyka jest z lat 50’ XX wieku, kiedy zaczęto się tym miejscem interesować. La Boca była jednak dzielnicą różnego rodzaju elementu, więc dobrej sławy nigdy nie miała, natomiast obecnie jej część jest obowiązkowym przystankiem każdej wycieczki po Buenos Aires, także i my chcieliśmy tam zajrzeć. Rozejrzeliśmy się także po przyległościach, ale to wciąż nie jest za przyjazne miejsce, także wróciliśmy do przyjemniejszych okolic, a konkretnie w stronę Puente de la Mujer
Puente de la Mujer
Architekt, Santiago Calatrava, twierdzi, że ma on przedstawiać parę tańczącą tango i sam nie wiem czy to ja źle patrzę, czy za mało par tańczących tango widziałem, ale nie mogę dojrzeć analogii. Niemniej jest to kawał fajnej sztuki użytkowej w centrum miasta; może i u nas zaczną nieco przychylniej patrzeć na takie inicjatywy, ale z drugiej strony skutki tego mogą być koszmarne dla kasy Krakowa. Dla porównania; kładka o bardzo ładnej nazwie Most Kobiet kosztowała budżet Buenos 6 mln dolarów, natomiast krakowska kładka ochrzczona imieniem mało znanego zakonnika dwa razy tyle (w swobodnych szacunkach). Prawdą jest, że kładka ta była montowana na starych murach wymagających zabezpieczenia, lecz Puente de la Mujer jest mostem ruchomym, co również było pewnym utrudnieniem w realizacji. Pytaniem jeszcze jest czy w tych 6 milionach zawarta jest marża architekta, ale nawet jeśli nie to cena ostateczna i tak nie równałaby się kosztom Bernatki. Może ja się nie znam, może nie mam pojęcia o cenach inwestycji w Polsce, ale patrząc na to co i za ile było w Krakowie budowane (opera, stadiony), to mam wrażenie, że żyję w bardzo bogatym mieście, którego włodarze pozwalają sobie na szastanie publiczną kasą, podczas gdy podobne inwestycje za granicą realizowane są za kilkakrotnie mniejsze kwoty. Nikt też nie pomyśli, że może nie głupim wyjściem byłoby zafundować mieszkańcom ładny park czy jakieś miejsce do odpoczynku w środku miasta, a nie sprzedawać każdą działkę deweloperowi, który zbuduje tam niskie bloczki w pastelowych kolorach z przeszklonymi balkonami. Ale przecież po co… jest park AWF z alejkami nie remontowanymi od chwili ich ułożenia i Planty pełne meneli. W Buenos Aires urzędnicy miejscy są bardzo daleko przed naszymi w tej kwestii i parków jest w tym mieście wiele, chociaż głównie w bogatej dzielnicy Palermo. 
Ogród botaniczny, Buenos Aires
Do ogrodu botanicznego można wejść tam nawet za darmo, chociaż tak naprawdę to miejsce powinno nazywać się kocim ogrodem, gdyż gdziekolwiek by się nie spojrzało tam były co najmniej dwa koty. Niby ciągle wśród ludzi, ale większość nie chciała się za bardzo spoufalać. Inne zwierzęta mogliśmy znaleźć w pobliskim ogrodzie zoologicznym, lecz musieliśmy zadowolić się tym co zobaczyliśmy przez kraty, gdyż ogród był tego dnia zamknięty. Poszliśmy więc wzdłuż ogrodzenia i doszliśmy do avenida del Libertador. Wspominam o niej tylko dlatego, bo jest to ulica, która posiada dwanaście pasów. W jednym kierunku. Za nią znajduję się kolejny park, gdzie można spotkać następną atrakcję Buenos Aires: paseaperros, czyli wyprowadzaczy psów. Przeciętny wyprowadzacz ma na smyczy około dziesięciu psów różnych ras. Zna je już na tyle dobrze, że wie, które może puścić wolno, a które wymagają przywiązania do drzewa kiedy on powiedzmy czyta książkę czy rozmawia z przyjacielem.
El Obelisco, ostatnie zdjęcie
Późnym popołudniem przeszedłem jeszcze raz przez centrum w poszukiwaniu jakichś ciekawszych pamiątek dla znajomych, ale tak jak wszędzie teraz na świecie nie łatwo jest takie znaleźć. W końcu powolnym krokiem zacząłem wracać do hostelu i na skrzyżowaniu ulic 9. Julio i Corientes zrobiłem ostatnie zdjęcie w Buenos Aires i w ogóle w Ameryce Południowej i padło na stojący tam El Obelisco, monument będący jedną z wizytówek tego miasta.
Natomiast w hostelu goście szykowali się na fiestę i jeden typ kupił z sześć kilo wołowiny, którą miał zamiar upiec. Nie wiem ile mu z tym zeszło, ale wydaje mi się, że dopiero w środku nocy coś z tego było, bo na fotelach przy recepcji zrobił się wtedy większy ruch. Właściwie lubię gotować, ale będąc w hostelu nigdy specjalnie nie chciało mi się przyrządzać niczego bardziej skomplikowanego od spaghetti, kurczaka z ryżem, czy herbaty, także podziwiam ambicję kucharza wieczoru i odwagę wszystkich chętnych na jego wyczyny.


Następnego dnia równo o godzinie 13. rozpoczęliśmy naszą drogę do domu. Busem dojechaliśmy na lotnisko Ezeiza i tam kilka godzin później wsiedliśmy do samolotu Air France do Paryża. Lot był już nieco mniej ciekawy niż ten z Amsterdamu do Limy, choćby z tego powodu, że odbywał się w nocy i catering był nieco okrojony, ale za to bar był wciąż otwarty i można było nawadniać się do woli. Niestety alkohole pochowali. W Paryżu przesiedliśmy się na lot do Londynu i tam rozstałem się z Ewą. Ja leciałem do Katowic przez Frankfurt, a ona do Krakowa przez Monachium. Kapitan mojego samolotu straszył opóźnieniami, gdyż we Frankfurcie zamknięto jeden pas z powodu złej pogody i wichur, co musiało być prawdą, gdyż samolot tam nie wylądował tylko zwyczajnie o ziemię pierdolnął. Na ziemi powlokłem się do następnej bramki i tam z przezorności spytałem czy z moim lotem wszystko ok. Pytanie zadałem po niemiecku, lecz pani odpowiedziała mi po angielsku, więc skoro tak to także chciałem się przestawić, ale w głowę wkręcił mi się już niemiecki i pogubiłem wszystkie angielskie słówka. Uznałem, że to ze zmęczenia więc kupiłem sobie piwo. 

W Katowicach byłem równo z rozkładem tj. o 23:25. Z Ewą umówiliśmy się tak, że jakbym nie mógł znaleźć transportu do Krakowa, to mam zadzwonić i coś się zorganizuje. Rozejrzałem się po parkingu przed lotniskiem i stał tylko jeden smutny bus i jeden smutny pan. Spytałem więc, czy może przypadkiem jedzie do Krakowa, na co ten powiedział, że tak, ale za jedną osobę to będzie u niego 270zł. W ogóle mnie ta odpowiedź nie zadowoliła i poszedłem sobie dalej, gdzie znalazłem WizzBusa. Kierowca faktycznie też planował odwiedzić Kraków tej pięknej nocy, ale czekał jeszcze na WizzAiry, które miały spore opóźnienia. Wróciłem więc do hali przylotów sprawdzić jak bardzo są spóźnione i ze smutkiem odkryłem, że oba samoloty - mimo, że w Katowicach miały już być - to nawet jeszcze nie wystartowały. Możliwości mi się wyczerpały, więc zadzwoniłem do Ewy jeden raz, potem drugi i trzeci i za każdym razem nie było zasięgu. Potem dostałem SMS o treści pewnie już jesteś w Katowicach, ciesz się, mnie zawrócili znad Krakowa i śpię w Monachium. To zostają te WizzBusy. Usiadłem sobie w terminalu i oglądałem telewizję, a tam skrót wiadomości jak to w nocy: pogoda - zimno; polityka - gnój; kultura - nuda; sport - wstyd, poza tym coś o Egipcie, że rewolucja, o Japonii, że katastrofa. Przejrzałem więc porzuconą gazetę i co jakiś czas spoglądałem na monitor sprawdzając kiedy ląduje jakiś Wizzair. I tak zeszło mi do godziny 3., co nawet nie było taką wielką katorgą po tych wszystkich dworcach, autobusach, lotniskach i lotach. Wyliczyłem wtedy, że podróże różnymi środkami transportu, łącznie z lotami, autobusami, pociągam i łódkami, w ciągu całej wycieczki zajęły mi niecałe dziesięć dób.

Rok temu pierwszy raz od dwóch miesięcy wróciłem z pracy, usiadłem przy biurku i przeglądając zdjęcia nie mogłem uwierzyć, że to tak szybko minęło i teraz znów jestem we własnych, żółtych czterech ścianach. Miałem więcej niż jedną parę spodni, wszystko czyste, a nie brudne, ale można chodzić, mniej więcej wiem co będę robił następnego dnia, nie muszę się martwić o nocleg… przygniótł mnie koszmar powrotu do rzeczywistości. Zacząłem więc pisać. Miałem to w planie od samego początku, każdego dnia robiłem nawet notatki, lecz zabierając się za to nie podejrzewałem, że będzie mnie to tak bardzo podnosić na duchu. Znów mogłem oderwać się od rzeczywistości. Koniec opowieści oznacza też koniec rehabilitacji, ale jestem nieprawdopodobnie szczęśliwy, że udało mi się postawić tutaj ostateczną kropkę. Zajęło mi to rok i ma dla mnie ogromną wartość. Na pewno była to największa przygoda życia, choć trwała zaledwie dziewięć tygodni. Mimo to nie jest mi łatwo wybrać miejsca, które zrobiły na mnie największe wrażenie, gdyż cały kontynent jest nieprawdopodobny i niesamowicie zróżnicowany. Pamiętam dobrze gorące wybrzeże Peru i tamtejszych wspaniałych ludzi, rajdy taksówkami po Limie, deszcz i chłód w górach w pobliżu Huaraz, piękne miasto Arequipa, polsko-czeską parę spotkaną nad jeziorem Titicaca, klimat, urok i bajzel w La Paz, wielkie lustro oraz piękno i ogromną przestrzeń na południu Boliwii, góry i przyrodę Chile oraz Argentyny, lodowate jeziora południowej Patagonii i w końcu Buenos Aires. Boli mnie na samą myśl ilu rzeczy nie widziałem, ile pominąłem myśląc eee, nie warto, ile po prostu zignorowałem i dopiero po fakcie palnąłem się w łeb to było to??, lecz ta podróż jest jednym z moich osiągnięć oraz spełnionym marzeniem i jestem na swój sposób z niej dumny. Spotkałem ludzi, którzy w podróży spędzili kilka lub kilkanaście miesięcy, a czekało ich jeszcze kilka, przy czym osiągnęli i widzieli znacznie więcej niż ja. Na pewno więcej też się nauczyli i ich wiedza o życiu jest nieporównywalnie większa z moją. Być może mam im czego zazdrościć i rzeczywiście tak jest; zazdroszczę i to bardzo, bo moje dziewięć tygodni w porównaniu z ich wędrówką jest zaledwie epizodem, lecz to jest moje dziewięć tygodni i nigdy nikt mi ich nie odbierze.

Do wszystkich wpisów jest galeria i znajduje się ona -> tu

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester