Z Włoch do Słowenii: Padwa->Lublana

Papieska Bazylika Św. Antoniego w Padwie
Najprzyjemniejsze podróże to te, które obok zwiedzania nowych miejsc wiążą się także z odwiedzinami u dobrych znajomych. Marysia wyprowadziła się z Krakowa do Padwy, więc to była tylko kwestia czasu, kiedy i ja się tam znajdę. Sprawę bardzo ułatwił WizzAir, który lata z Katowic do Treviso po dość dobrych cenach. Stoimy więc z Królikiem w pełnym słońcu na przystanku przed lotniskiem właśnie w Treviso i oczekujemy na autobus do Padwy, który jakimś cudem przyjechał punktualnie. Gdzieś czytałem, że to się raczej nie zdarza. Będąc w drodze poinformowałem Marysię oraz Chiarę, że niedługo będą mogły nas odebrać gdzieś w mieście. Polecono nam wysiąść w centrum przy Decathlonie, ale kierowca widział naszą wycieczkę inaczej i wysadził nas dopiero na dworcu autobusowym. Dworzec nowy, świeżutki, równiutki; pewnie chciał się pochwalić. Tam szybko znaleźli nas Marysia z Lucą, którzy zgodzili się być naszymi gospodarzami przez najbliższe trzy dni i trzy noce, a wkrótce potem dołączyła Chiara, którą wraz z Marysią poznaliśmy równo rok wcześniej na północy Francji, a że mieszka blisko i w Padwie studiuje, a do tego dzień wcześniej miała egzamin, na który zresztą nie poszła, to zaistniała idealna sytuacja do ponownego spotkania.
Prato della Valle, posągi i la Loggia Amulea w tle
Nie miała wcześniej okazji poznać Luci, więc zamienili kilka zdań - ona po swojemu, on - Sycylijczyk - po swojemu i ledwo się dogadali. Różnice językowe we Włoszech bywają niesamowite. Po obiedzie wyszliśmy na miasto zobaczyć czym Padwa może się pochwalić i dość szybko potwierdziły się słowa naszej gospodarz, że w Padwie na dłuższą metę nie ma co robić. Na pewno warto zobaczyć Palazzo della Ragione, który wygląda jak nasze Sukiennice, z tą różnicą, że jest dwukrotnie wyższy i szerszy i sprzedają tam sery, a nie pamiątki. Przyjemna dla oka jest także Bazylika św. Antoniego (Basilica Pontificia di Sant'Antonio di Padova) oraz katedra (Duomo di Padova), przed którą wieczorami gromadzą się tłumy gimnazjalistów na skuterach, potem siadają na murkach i piją piwo – bo mogą, jak w każdym normalnym kraju. W pamięci utknęła mi jeszcze fontanna na placu Prato della Valle, nie dlatego, że jest jakaś wybitnie piękna czy unikatowa (chociaż taka właśnie jest), ale dlatego, gdyż wokół niej znajdują się posągi zasłużonych dla miasta i mimo, że jest ich sporo (bodaj 78) to jakiś gość przy każdym robił sobie zdjęcie. Przy każdym! Nie pominął żadnego. Być może to jakiś tajny projekt, którego nie zrozumieliśmy. Na uwagę zasługuje jeszcze neogotycka Loggia Amulea przylegająca do placu. Z tego co wyczytałem przez prawie cały XX wiek była to siedziba... straży pożarnej.

Wenecja
Kolejny dzień to wycieczka do Wenecji. Chcieliśmy być tam jak najwcześniej, ale udało się być dopiero tuż przed południem. Nie wyspaliśmy się z Moniką, do tego ja i Luca spaliśmy na podłodze (ciekawostka; Włosi w pokojach wolą terakotę od parkietu), także poranne dochodzenie do siebie zajęło nam więcej czasu niż zazwyczaj. Poza tym Luca jest dentystą, także jak zacznie myć zęby to bez większych stresów można zająć się czymś innym, np. wysprzątać cały dom. Do tego dochodzi typowe włoskie podejście do niemal wszystkiego, czyli ‘przecież możemy pojechać następnym’. W takiej sytuacji Polakowi przyczepiono by łatkę ślamazarnego, leniwego i mającego wszystko w dupie, ale Włoch jest po prostu wyluzowany. Ale tak serio to się  Lucą lubimy.

Wenecja z dala od turystycznych szlaków
Wenecja: ludzie, ludzie, wszędzie ludzie. Ludzie z dziećmi, z psami, z wózkami i całym dobytkiem. W sierpniu. Niebywałe. Nie chcieliśmy pchać się z tą hołotą od razu na San Marco, więc powlekliśmy się do dzielnicy żydowskiej i dzięki temu najpierw zobaczyłem Wenecję spokojną, niemal pustą, żyjącą własnym, niezależnym od potoków turystów, życiem. Tę naprawdę piękną. I najlepsze jest to, że wcale nie trzeba daleko odchodzić od utartych turystycznych tras. Dopiero później wbiliśmy się w te potoki, bo jakoś chcieliśmy się dostać do bazyliki i gdzieś przy moście Rialto niechcący rozdzieliliśmy się na dwie grupy. Nie wiem kiedy to się stało, ale znaleźliśmy się krótko potem na placu św. Marka i tam siedząc na schodach vis a vis Pałacu Dożów obserwowaliśmy turystów. Gwiazdką została kilkuletnia dziewczynka, która z powodzeniem polowała na gołębie, które potem przytulała, pokazywała wszystkim wokół, a następnie podrzucała do góry. Nas interesowały jednak inne rozrywki, więc poszliśmy szukać ich gdzie indziej. Spacerując wzdłuż kanału minęliśmy Most Westchnień, który został prześlicznie opatulony we wściekle niebieską reklamę. Będąc pod wrażeniem tej badziewności nie zrobiłem nawet zdjęcia, bym szybciej mógł wymazać ten widok z pamięci, bo ja wiem, że renowacja, że dochód z reklamy, że wielka kasa, ale przecież są chyba jakieś granice. Przebiwszy się przez tłumy dotarliśmy do parku, gdzie spędziliśmy sporą część popołudnia. Śpiąc.

Wenecja
Następnego dnia Marysia z Lucą nie mogli nam towarzyszyć, więc z Królikiem kręciliśmy się po labiryncie kanałów i uliczek, aż w końcu na spokojnie dotarliśmy na Piazza San Marco, gdyż Monika bardzo chciała zobaczyć wnętrze bazyliki. Mnie to było obojętne, bo jak już podkreślałem nie raz, tym co mnie rusza są bryły i wykończenia z zewnątrz. Dzieł sztuki wewnątrz nie potrafię docenić. Nie i już. Nic nie poradzę. Tak się złożyło, że jednak nie musiałem, gdyż z powodu zalania głównego wejścia kolejka ustawiła się do bocznego, ale tam już zapomniano ustawić znak, że z plecakami nie wpuszczają. Niby można złożyć depozyt w jakiejś knajpie obok, ale stać drugi raz w tej kolejce, która tym razem była o połowę dłuższa, już mi się nie chciało. Wziąłem więc plecak Królika i korzystając z tej chwili wolnego czasu skontaktowałem się z Rickzonem, który ze swoją dziewoją oraz jeszcze jedną parą kręcił się gdzieś po Wenecji. Doszliśmy jednak do wniosku, że pół dnia stracimy na próbach odnalezienia się w tym labiryncie, a drugie pół na szukanie jakiejś normalnej knajpy, także umówiliśmy się na piwo w Krakowie. I to jest najlepsze wyjście, bo każdy dobrze wie, że włoskie piwo jest ohydne. Snując się we dwójkę tam i z powrotem podziwialiśmy wąskie kanały, zachwycaliśmy się nad mniejszymi i większymi pięknie niekiedy zdobionymi mostkami i w końcu trafiliśmy na Bazylikę di San Giovanni e Paolo, gdzie Monika po raz wtóry wpadła w zachwyt oraz do muzeum ikon przy kościele San Giorgio dei Greci. Osobiście polecam, warto. Po wyjściu ujrzałem siedzących na mostku dwóch gondolierów i zapragnąłem ich uwiecznić, lecz wyjąłem aparat w takim pośpiechu, że osłona obiektywu zsunęła się na ziemię i turlając się po bruku idealnie wpasowała się w dziurę w murze. Jedyną. Następnie jeszcze przez chwilę obserwowaliśmy zgubę jak opadając powoli odpływała w kierunku północnym. A zdjęcie i tak nie wyszło. 

Weneckie klamerki są najmocniejsze
Popołudniu włóczyliśmy się po południowej części miasta (gdzie w końcu także zasnęliśmy w parku), która wygląda mi na taką, gdzie da się normalnie żyć. Bo jest Wenecja i jest Wenecja. Wenecja zadeptana przez turystów, piękna i sławna, droga i tłoczna, duszna i nie do wytrzymania, ale także ta spokojna i cicha, zacieniona i przyjemna, gdzie Wenecjanie spacerują powoli, a turystów jest niewielu. W tej pierwszej Wenecji prawdopodobnie nikt by nie zauważył zjawiskowej Włoszki, która tylko wyszła na spacer z psem, ale w takim stylu, że długo nie mogłem oderwać od niej oczu.

Idąc na pociąg przeszliśmy, dosłownie, przez ostatnią atrakcję Wenecji - Ponte della Costituzione - otwarty dwa lata temu most projektu hiszpańskiego architekta Santiago Calatravy. Tak bardzo żałuję, że nie zrobiłem mu zdjęcia, ale prawdę mówiąc trudno go ująć jakoś sensownie. Mam tylko zdjęcie okolic zrobione właśnie z niego.

Piran, Słowenia
To był nasz ostatni dzień we Włoszech. Następnego popołudnia w pobliżu Triestu (w którym zatrzymaliśmy się dosłownie na chwilę) przekroczyliśmy granicę między Włochami i Słowenią i pojechaliśmy dalej na południe do miejscowości, którą ominąłem podczas mojej poprzedniej wizyty: do Piranu. W tym przypadku nie umiem być obiektywny, bo do Słowenii mam ogromny sentyment, więc napiszę tylko, że po wyjściu z autobusu ujrzałem to czego się spodziewałem - jedno z najpiękniejszych miejsc świata. W tym roku zachwyciły mnie tylko (mam nadzieję, że póki co) dwa widoki: wieczorny Kijów przez rozświetlony Łuk Przyjaźni oraz na Perłę Adriatyku, jak określany jest Piran, widzianą z murów tamtejszej cytadel. Nazwa chyba czysto umowna, bo to jest tylko mur, właściwie mały fragment, na którego wejście kosztuje 1€, czego i tak nikt nie pobiera. Widokiem tym napawaliśmy się tyle ile mogliśmy, zrobiliśmy setki zdjęć i w końcu zeszliśmy do centrum coś zjeść. Był już najwyższy czas i padło na pizzerię przy ulicy Lenina.

Lublana
Wieczorem musieliśmy być w Lublanie, gdyż tam udało mi się zarezerwować nam nocleg, a by tam się dotoczyć musieliśmy najpierw wrócić do Kopru i choć to także urocze miasteczko, to jego zwiedzanie ograniczyliśmy do dworca kolejowego, gdyż chmury nadciągające całe popołudnie znad morza zaczęły pokazywać co kryły w sobie. Swoją drogą dworzec w Koprze to podręcznikowy relikt poprzedniej epoki z paskudnymi kwietnikami z rosnącymi w nich paprotkami, winylową podłogą, plastikowymi wykończeniami i przeciekającym dachem. Ale za to toalety mają nowe. Pociągi to już inna bajka, ale przez jaskrawe światło nie dało się spać, książek nie mieliśmy, odtwarzaczy mp3 również, więc graliśmy w skojarzenia. Przegrałem w koszmarnym stylu.
Prešernov trg, Lublana
Lublana. Przy dworcu nic się nie zmieniło, także obyło się bez niespodzianek czy większych poszukiwań i szybko zlokalizowaliśmy nasz hostel. A był on dość porządny, w miarę czysty i spokojny i do tego na dwunastym piętrze, także widok był miły. Wygraliśmy czwórkę, ale spaliśmy tam tylko my, mimo, że na krześle leżała jakaś torba, po którą właściciel zgłosił się następnego dnia rano. Z większych minusów w hostelu dostanie prysznic, gdzie czułem się jak pieczarkarni.
Miło jest wrócić do miasta, w którym na dobrą sprawę nie ma nic interesującego, lecz tak się je ukochało, że widzi się każdą zmianę. Między innymi zaczęto remontować pierwszy dom handlowy przy placu Preserena (dwa lata temu był ruiną), wymieniono nawierzchnię na potrójnym moście, zmodernizowano kawałek bulwaru nad Lublanicą (a właściwie to go zbudowano na nowo), a obok hostelu, w którym zatrzymałem się poprzednio powstała kolejna przeprawa przez rzekę. Niestety cena wstępu na zamek także się zmieniła; rzecz jasna teraz nie jest taniej. Chwilę jeszcze pospacerowaliśmy i zawinęliśmy z powrotem na dworzec łapać autobus do Bledu.

Bled
Bled to także perełka, którą warto zobaczyć, lecz tym razem nie zrobiła już na mnie takiego wrażenia jak dwa lata wcześniej. Może to kwestia tego, że już tam byłem i wszystko widziałem, a szczyty Alp Julijskich nie były już ośnieżone, więc zabrakło tego efektu wow!, do tego tym razem było nieporównywalnie więcej ludzi niż tamtej wiosny, a wiadomo, że wrażenia z wizyty w atrakcyjnym miejscu maleją proporcjonalnie do ilości ludzi, którzy mieli ten sam pomysł. Królik też nie wydawała się być zachwycona, także wróciliśmy do Lublany, gdzie o dziewiętnastej byliśmy umówieni z jej francuskim znajomym, który zagrzał miejsca w Słowenii i siedzi tam już trzeci rok. Jerome jest z Dijon i jedyne co w życiu robi to pobiera zapomogę socjalną od swojego rządu. Poza tym jeździ na koncerty i festiwale punkowe po całej Europie wraz ze swoją dziewczyna, Tanią, która jest Słowenką i mieszka w Kamniku. I w tej miejscowości właśnie spędziliśmy naszą ostatnią noc, wydaje mi się też, że najwygodniejszą. Wcześniej jednak mogliśmy w końcu odpocząć przy piwie w knajpianym ogródku u podnóża kamnickiego zamku (jednego z dwóch). I właściwie do tego ograniczyło się nasze zwiedzanie Kamnika. W rezultacie spaliśmy może i wygodnie, ale za to sen mieliśmy bardzo krótki. Rano pożegnaliśmy się z Jeromem i pojechaliśmy z Tanią do Lublany. Dojechaliśmy dość wcześnie i wciąż mieliśmy kilka godzin do pociągu, więc pokręciliśmy się jeszcze chwile po stolicy, by skończyć na kawie w knajpie, gdzie pod sufitem wisiały staniki i damskie majtki. Wieczór wcześniej musiała być tam porządna impreza. Zrobiłem zdjęcie wejścia, bo może kiedyś tam jeszcze wyląduję. Może niekoniecznie akurat tam, ale to, że będę jeszcze w Słowenii jest bardziej niż pewne.

Dojechaliśmy do Mariboru gdzie od losu dostaliśmy tylko pół godziny, by kupić bilet na pociąg do Wiednia (19€ - special offert especially for you) i coś do zjedzenia, także czasu na zwiedzanie już nie mieliśmy. Zresztą tak lało, że wcale nam nie było żal. Pamiętam zresztą, że Maribor nie ma zbyt wielu atrakcji powalających na kolana. Przez całą drogę ze Słowenii do Austrii zastanawiałem się, czy zdołamy kupić bilety na autobus do Krakowa, bo na stronie biletybilety.pl żądanego kursu nie było (nie istnieje, lub nie ma już biletów), poza tym raz spotkałem się z sytuacją kiedy biletów na dany dzień już nie można było kupić. Alternatywą była ultra droga podróż pociągiem i bardzo nie chcieliśmy tej opcji próbować. Z powodu remontu, a właściwie totalnej przebudowy Sudbahnhof wysiedliśmy na Meidling, skąd na dworzec autobusowy jest nie przymierzając drogi w chuj. Na szczęście Wiedeń ma najlepszą sieć komunikacji miejskiej z jakiej kiedykolwiek dane mi było korzystać, więc szybko odnaleźliśmy szybkie połączenie na Erdbergstrasse. Tam bezproblemowo kupiliśmy bilety na wieczorny kurs do Krakowa i jak się potem okazało 1/3 autobusu jechała pusta, więc jak zwykle stresowałem się bez sensu.

W Krakowie spotkaliśmy się z deszczem i chłodem hańbiącymi ostatni dzień sierpnia. Niestety od jakiegoś czasu jest to typowa pogoda, która mnie wita w Krakowie, a i tak zawsze jakaś część mnie cieszy się, że jest już w domu. Choćby nie wiem jak było paskudnie.

Galeria zdjęć znajduje się -> tu

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Portugalia cz. 3 - Madera: Funchal i południe

Anglia: Newcastle, Zamek Warkworth

Anglia: Sheffield, Leeds & Manchester